Tekst zawiera spoilery.
Najsłynniejsza japońska legenda o 47 roninach stanowiła niewątpliwie zbyt łakomy kąsek dla wyzbytych jakichkolwiek resztek oryginalności bogatych twórców z Hollywood. Co za tym idzie – prędzej czy później światło dzienne musiała ujrzeć odpowiednio "epicka", amerykańska adaptacja tej opowieści. Tym oto sposobem, zaledwie po około trzech latach od rozpoczęcia zdjęć i po wydaniu setek milionów dolarów, widzowie na całym świecie podziwiać mogą efekty ich pracy i zagłębić się w baśniowym świecie Japonii czasów szogunatu.
Szczerze przyznam, że po obejrzeniu trailera "47 Roninów" uległem szumowi otaczającemu film i nie mogłem doczekać się daty premiery. Pomysł połączenia pięknej historii o samurajach z elementami fantasy wydawał mi się iście genialny. Z jednej strony podstępne wiedźmy, japońskie demony, kiriny, a nawet smok, natomiast z drugiej dzielni samurajowie uzbrojeni w swój honor i katany. To przecież musiało się udać, prawda? Otóż nie.
Mądrzejsi ode mnie ludzie mogli spodziewać się pierwszych oznak nadciągającej porażki w tym, że główną rolę w tym zacnym utworze zagrać miał Keanu Reeves. Jak to niektórzy złośliwcy mówią, posądzanie go o "granie", jest przesadą.
Jeszcze mądrzejsi mogliby sugerować, że powierzenie reżyserowania takiego filmu bliżej nieznanemu z żadnych wcześniejszych dokonań Carlowi Rinschowi, skazuje niechybnie całą produkcję na spektakularną klapę. Swoją drogą, Rinsch w roli reżysera ponoć tak się nie sprawdził, że studio Universal postanowiło w pewnym momencie się go pozbyć i dokończyć film bez jego udziału. No ale, jak to na naiwnego fana przystało, za nic sobie miałem te złe znaki i poszedłem na premierę filmu ze szczerą nadzieją zanurzenia się w zachwycającym świecie fantasy w klimatach Kraju Kwitnącej Wiśni.
Oczywiście, ku mojemu świętemu oburzeniu, owe wygórowane oczekiwania nie zostały spełnione, a "47 Roninów" nie okazało się być dziełem wybitnym czy chociażby wyróżniającym się spośród setek innych, przeciętnych filmów akcji. Jednak wbrew powszechnym negatywnym opiniom towarzyszącym temu filmowi, nie uważam, by niska ocena internetowej społeczności była trafna. Starczy powiedzieć, że serwis Rotten Tomatoes ocenił film na zaledwie 13%, a znany ze swojej nieposzlakowanej (ha!) opinii Metacritic wystawił ciut lepszą ocenę – 29/100.
Jak już wspominałem, fabuła "47 Roninów" oparta jest na prawdziwych wydarzeniach, które przeszły już do historii w japońskiej kulturze i stanowią jeden z najważniejszych fundamentów ich tradycji. Zdarzenie, znane także jako "zemsta roninów z Ako", faktycznie miało miejsce w roku 1702. Grupa roninów – wyrzutków – postępując zgodnie z nakazem kodeksu Bushido, postanowiła pomścić haniebną śmierć swojego pana i ukarać wysoko postawionego urzędnika, będącego winowajcą tej tragedii. Byłym samurajom udało się wykonać swoje zadanie, ale niestety – za sprzeciwienie się autorytetowi szoguna (odmówił im prawa do zemsty) – wszyscy zostali skazani na śmierć. Ze względu na to, że dowódca dostrzegł w ich działaniach honor i godną podziwu lojalność względem zmarłego pana, pozwolił im popełnić seppuku, czyli rytualne samobójstwo, dostępne jedynie dla tych, którzy okazali się godni takiej śmierci. Oczyściło to ich z zarzutów, co umożliwiło powrót do łask nie tylko rodzinom zmarłych, ale i innym samurajom z Ako. Pamięć o tamtych wydarzeniach jest kultywowana w Japonii po dziś dzień, a w miejscu pochówku roninów corocznie obchodzi się uroczystości upamiętniające ich honor. Tyle historii. Jak widać, legenda ta odgrywa na tyle ważną rolę w kulturze japońskiej, że dotychczas powstało już co najmniej kilka filmów obrazujących tę opowieść, nie wspominając już o jej mocnej obecności w japońskim teatrze i sztuce.
Ktoś mógłby (całkiem słusznie zresztą) zadać teraz pytanie: co w japońskiej legendzie robi Keanu Reeves? Cóż, scenarzyści podeszli do całej kwestii w sposób odpowiednio kreatywny, dodając do legendy postać Kaia (w tej roli oczywiście wspomniany aktor) – mieszańca z tajemniczą przeszłością, który w magiczny sposób staje się głównym bohaterem produkcji. Prawdopodobnie wynika to z założenia, że film na pewno by się nie sprzedał bez obecności chociaż jednego znanego nazwiska w obsadzie. Nie, żebym miał coś przeciwko takiemu zabiegowi. Oczywistym było, że oryginalna historia doczeka się szeregu zmian, które same w sobie nie muszą być niczym złym (chociażby dodanie elementów fantasy).
Z drugiej strony – Keanu jaki jest, każdy widzi. Osobiście darzyłem go sympatią, pomimo powszechnych opinii o jego kiepskiej grze aktorskiej. Tym samym ucieszyła mnie informacja, że to on właśnie wcieli się w głównego bohatera. Szkoda tylko, że postać przez niego wykreowana zdaje się być kompletnie pozbawiona jakiejkolwiek głębi i całkowicie nudna (chociaż trzeba przyznać, że z długimi włosami, w samurajskim stroju i z kataną w ręku wygląda iście epicko).
Prócz Keanu Reevesa do filmu zaangażowana została także plejada japońskich aktorów i to oni de facto "uratowali" to, co z tego dzieła dało się ocalić. Na pochwałę zasługuje przede wszystkim Oishi (w tej roli znany chociażby z "Ostatniego Samuraja" czy "Wolverine’a" Hiroyuki Sanada), przywódca roninów, mogący śmiało wcielać się w główną rolę historii. Pośród oceanu płaskich i jednowymiarowych postaci Oishi zdawał się wykazywać potencjalne zalążki charakteru. Z całą pewnością to jego wątek i rozterki moralne (zobrazowane świetną grą aktorską) stanowią najciekawszy element filmu. Droga mężczyzny jest pięknym świadectwem wierności kodeksowi Bushido i godnej podziwu lojalności względem swojego pana. Dobrze w swojej roli wypadł również Min Tanaka, czyli zhańbiony i zmuszony do samobójstwa lord Asano. Postać przez niego wykreowana od samego początku zachwycała swoją dostojnością i godnością, a zarazem dobrocią i łagodnością.
Z drugiej strony barykady, spośród negatywnych postaci na szczególną uwagę zasługuje Wiedźma (Rinko Kikuchi), jedyna kobieca postać w całym filmie, która miała tam cokolwiek do powiedzenia. W przeciwieństwie do głównego antagonisty, czyli zdradzieckiego i opanowanego żądzą władzy lorda Kiry, była przynajmniej postacią interesującą, o nie do końca znanych motywach i dzięki temu co najmniej sprawiającą wrażenie postaci złożonej. Zaprezentowana przez nią sztuczka z zamianą w smoka z sukienki warta jest w każdym razie wszelkich pieniędzy. Kira z kolei zdawał się być zły dla samej idei bycia złym, uosabiając to całym swoim jestestwem, każdym gestem i każdą miną. Dodatkowo udziela nam cennej lekcji: chcesz rozkochać w sobie niewiastę? Spiskuj w celu zamordowania jej ojca, wygnaj jej przyjaciół, a kochanka sprzedaj w niewolę. Szczęśliwe pożycie gwarantowane!
Jeśli natomiast idzie o pozostałych roninów, to w większości byli to tylko zwykli statyści, niewnoszący absolutnie nic do fabuły. Oczywiście, było także kilka wyjątków w postaci niehonorowego, darzącego nienawiścią głównego bohatera Yasuno (aż szkoda, że wątek ten nie został bardziej pociągnięty) czy pociesznego, grubego samuraja Basho.
Natomiast Mika (córka Asano i ukochana Kaia) spokojnie wygrywa w kategorii największego balastu filmu. Już dawno nie miałem okazji oglądać bohaterki tak bardzo zależnej od innych postaci i niezdolnej do jakiegokolwiek samodzielnego działania. Rozumiem, taka konwencja. Mika miała być klasyczną księżniczką w opałach, czekającą na dzielnych rycerzy, którzy ją uwolnią. Nie przeczę, taki model postaci w przypadku opowieści wywodzącej się z czasów feudalnej Japonii naprawdę pasuje, ale, na Odyna, nie można było dać jej odrobinę charakteru i własnego zdania?! Moja wewnętrzna feministka jest wręcz oburzona.
Oczywiście, jak każdy szanujący się hit, tak i "47 Roninów" nie mogło obyć się bez kompletnie niepotrzebnego i dodanego nie wiadomo w jakim celu wątku miłosnego (khm, Kili i Tauriel, khm). Wielkie i romantyczne, aczkolwiek tragiczne uczucie głównego bohatera i pięknej księżniczki stanowi jeden z głównych motorów napędowych fabuły. Warto podkreślić poziom patosu, jaki został zawarty w tej miłości – jest ona tak wielka, że pokonuje granice śmierci. Po prostu wzruszające...
Całościowo, nie sposób mi było pozbyć się wrażenia, że samego Kaia w filmie było jakoś mało, co czasami zakrawało na celowy zabieg ze strony reżysera (swego czasu krążyły plotki o tym, iż studio Universal specjalnie dokręcało sceny z udziałem Reevesa właśnie po to, by podkreślić jego nadwątlony udział w filmie).
Jeśli chodzi o pozytywy, to urzekła mnie przede wszystkim muzyka, zachowująca – mimo banalności i bylejakości – nutę orientalności. Owszem, sporo jej brakuje do, przykładowo, soundtracka z "Jade Empire", ale mimo wszystko – oprawa muzyczna jest miła dla ucha. Szczególnie spodobał mi się motyw muzyczny Ako i Oishiego. Podobnie sprawa miała się z zachwycającą oko scenerią i krajobrazem Kraju Kwitnącej Wiśni (tak przy okazji, film – pomijając Japonię – był kręcony głównie na Węgrzech oraz w Wielkiej Brytanii. Miejscami miało się wrażenie, że tak naprawdę zdjęcia powstawały w Nowej Zelandii, bo wydaje się być niemożliwym, żeby tak piękne widoki istniały również w innych miejscach świata). Szczególnie pięknie prezentowała się panorama pałacu Asano czy – ukrytej wśród śnieżnych szczytów – twierdzy Kiry.
Nieźle też wypadły sceny walk na miecze. Nie będzie przesadą stwierdzenie, że to właśnie tutaj Keanu wypadł najlepiej; widać było jego wielkie zaangażowanie i profesjonalizm, z jakim podszedł do tematu. Na szczęście film nie był nadmiernie zawalony walkami; w mojej ocenie była ich odpowiednia ilość. Na plus należy też zaliczyć to, iż nie rozwlekano ich w nieskończoność.
Na osobną laurkę zasługują z kolei scenografia i kostiumy. Naprawdę, po tym, co miałem okazję zobaczyć, nie dziwi mnie wygórowany budżet produkcji, której istotną cześć musiało stanowić przygotowanie kolorowych, bogatych w ozdoby strojów samurajów, dajmio czy nawet samego szoguna. Szczególnie urzekli mnie samuraje ubrani w skóry tygrysów, nawet jeśli występowali tylko na drugim planie i to tylko przez parę minut. Jakby się nad tym głębiej zastanowić, to wydaje mi się, że raczej źle świadczy o filmie fakt, iż najmocniejsze jego strony składają się z muzyki, scenografii i krajobrazu, nieprawdaż?
Jak na japońską legendę przystało, niemal każdy dialog atakuje nas posuniętym do granic możliwości patosem. Jest to zrozumiałe, albowiem opowieść ta traktuje o honorowych samurajach. Nie zmienia to jednak faktu, że dialogi te same w sobie przeważnie nie są najwyższej jakości. Przez cały czas nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że Kai mógłby się nawet okazać fajnym gościem, gdyby nie scenarzyści odpowiedzialni za jego kwestie. Do tego Kira, który nie tylko ubiorem i ciągłym uśmieszkiem, ale także dosłownie każdym słowem musi podkreślać, jak bardzo jest zły.
Być może zbyt wiele oczekuję od amerykańskich filmowców, ale naprawdę nie obraziłbym się, gdyby wszystkie dialogi odbywały się w języku japońskim zamiast w angielskim. Zwłaszcza, że zgodnie z relacjami samych aktorów, każda scena była najpierw kręcona w języku japońskim, a potem dopiero w mowie Szekspira. Szkoda zatem, że widzowie prawdopodobnie nigdy nie będą mieli okazji zobaczyć "prawdziwie" japońskiej wersji filmu.
Co zaś do elementów fantasy, to twórcy wykazali się w tej kwestii sporą dozą zdrowego rozsądku i z umiarem dawkowali nam różnego rodzaju magiczne atrakcje. Nie wiem co prawda, czy wynikało to z konkretnej wizji reżysera, czy może raczej z powodu ograniczonych środków finansowych, uniemożliwiających zasypywanie widzów co pięć minut setkami azjatyckich orków tudzież eksplozjami godnymi samego Michaela Baya. Koniec końców, uznaję takie podejście do sprawy za plus – element fantastyczny dzięki temu nie spowszedniał, zachował w sobie nutkę zaskoczenia i niezwykłości (szczególnie pozytywnie wypada tutaj scena prób Oishiego w jaskini Tengu czy ostateczny pojedynek Kaia ze smokiem). Oszczędne korzystanie z dobrodziejstwa technologicznego wyszło więc twórcom na dobre, zwłaszcza jeśli porówna się to z ostatnim "Hobbitem", gdzie moim skromnym zdaniem CGI było po prostu za dużo.
Przyczepię się jeszcze do jednej, w sumie mało istotnej rzeczy. Otóż, jeśli wy też byliście bombardowani na dosłownie KAŻDYM możliwym przystanku plakatami "47 Roninów", to zauważyliście z pewnością, że na grafice promocyjnej prócz Keanu Reevesa i aktorki grającej Wiedźmę znajdują się także dwie inne postacie. Teraz, podążając zgodnie z logicznym tokiem rozumowania, można by pomyśleć, że odegrają one jakąś ważną rolę w filmie. Otóż nie. Pierwszy, wyglądający jak szkielet (znany głównie za sprawą swoich tatuaży jako Zombie Boy) wystąpił w filmie może przez całe 10 sekund, wypowiadając jedną tylko kwestię. Trzeba jednak przyznać, że jego holenderski akcent był iście zacny. Drugi z kolei, wcielający się w postać opisaną w napisach końcowych jako… Lovecraftian Samurai (nie żartuję!) obecny był może przez 10 minut, nie wypowiadając przy tym ani jednego zdania. W końcu jest demonem, a demony – jak wiadomo – nie gadają. Cóż, może nie wkurzałbym się na ten chamski i w gruncie rzeczy bezsensowny marketing, gdyby nie to, że w filmie były ważne postacie (chociażby Oishi, który według mnie był prawdziwą gwiazdą całego przedsięwzięcia), które powinny były znaleźć się na takim plakacie i nie doczekały tego zaszczytu, bo ważniejszy okazał się Zombie Boy.
Podsumowując zatem: biorąc pod uwagę sposób, w jaki bezczelnie czepiam się filmu za bardziej lub mniej zawinione winy, można by odnieść wrażenie, że "47 Roninów" to faktycznie jakaś straszna pomyłka, która kosztowała w dodatku setki milionów dolarów i kolejny cios w stronę miłośników kina fantasy. Jednakże według mnie ten film naprawdę wcale nie był taki zły, a oceny pokroju 10/100 to tylko i wyłącznie jawny trolling. Co prawda utwór nie wybronił się przed nadmierną amerykanizacją i uproszczeniem japońskiej legendy, nie wspominając już o rażącej gdzieniegdzie nielogiczności zabiegów fabularnych. Postać grana przez Keanu Reevesa zdaje się być dodana na siłę i tak naprawdę niepotrzebna, ale nie zmienia to faktu, że mimo wszystko miło popatrzeć na wykonywane przez niego akrobacje z kataną.
Ostatecznie film oceniłbym jako mocno średni, niczym szczególnie się nie wyróżniający, nie odstraszający jednak swoją bezsensownością po 10 minutach emisji. Zdecydowanie za mało było ostatnimi czasy filmów o feudalnej Japonii, a pod tym względem "47 Roninów" nie zawodzi. Więc jeśli ktoś jest fanem podobnych klimatów, dodatkowo podchodząc do tego jak do zwykłego amerykańskiego blockbustera, a nie objawienia na miarę "Obywatela Kane’a", to może spodziewać się dwóch godzin całkiem niezłej, niezobowiązującej rozrywki.
Komentarze
8/10
Dodaj komentarz