Fragment książki

14 minut czytania

We wszystkich królestwach, cesarstwach, księstwach, arcybiskupstwach i elektoratach, które zdarzyło się Enochowi odwiedzić, karą za przemienianie nieszlachetnych metali w złoto – czasem za samą próbę przemiany, a czasem wręcz za myślenie o niej – była śmierć. Nie martwił się tym zbytnio. Był to tylko jeden z tysięcy pretekstów, którymi władcy podpierali się przy likwidacji niewygodnych osób; w dodatku jeden z tych, które stawiały ich w dobrym świetle. Ale jeśli ktoś mieszkał na przykład we Frankfurcie nad Menem, gdzie zarówno arcybiskup-elektor von Schonborn, jak i jego główny minister i zausznik Boyneburg z zapałem praktykowali Sztukę, najprawdopodobniej nic mu nie groziło.

Co innego w cromwellowskiej Anglii. Odkąd purytanie zabili króla i przejęli władzę, Enoch wolał nie kręcić się po Wspólnocie (jak nazwali swoje nowe państwo) w szpiczastym kapeluszu ozdobionym gwiazdkami i księżycami. Enoch Rudy nigdy należał do tego rodzaju alchemików, ale stara sztuczka z gwiazdami i księżycami pozwalała skutecznie wyciągać pieniędzy od nadmiernie ufnych zwolenników – nawet jeśli konieczność chodzenia po prośbie kłóciła się z rzekomą umiejętnością zamiany ołowiu w złoto.

Z biegiem czasu Enoch stał się kimś w rodzaju eksperta w kwestii długowieczności. Minęło zaledwie kilka dziesięcioleci, odkąd niejaki doktor John Lambe – samozwańczy czarownik, który lubił się przechwalać swoimi koneksjami na dworze – zginął zlinczowany na londyńskiej ulicy. Tłum uznał, że Lambe jest odpowiedzialny za niedawną burzę i huragan, który zdarł ziemię z grobów kilku nieszczęśników, którzy pomarli podczas ostatniego nawrotu zarazy. Nie chcąc skończyć jak Lambe, Enoch ćwiczył umiejętność prześlizgiwania się po obrzeżach ludzkiej percepcji, jak sen, który nie zakotwiczy się solidnie w pamięci i rozwiewa się bez śladu w obliczu pierwszych porannych myśli i wrażeń.

Zatrzymał się na tydzień czy dwa u Wilkinsa i uczestniczył w spotkaniach Klubu Filozofii Doświadczalnej, które były dla niego prawdziwym objawieniem, bowiem od wybuchu wojny domowej żadne wieści nie przenikały poza granice Anglii. Uczeni mężowie z Lipska, Paryża i Amsterdamu zaczynali traktować Albion jak skalistą wysepkę na północnym Atlantyku, która znalazła się we władaniu uzbrojonych po zęby kaznodziejów.

Wyglądał przez okna apartamentów Wilkinsa i obserwował podążających na północ podróżnych. Zaskoczyła go liczba odważnych kupców i domokrążców wszelkiej maści, którzy – korzystając z zakończenia wojny – wyruszali w głąb kraju handlować z wieśniakami; dobrze wiedzieli, że kupią ich produkty za znacznie mniejsze sumy niż na miejskim targowisku. Wyglądali w większości na rasowych purytanów, toteż Enoch nie miał ochoty podróżować w ich towarzystwie. Poczekał więc na pełnię księżyca i bezchmurną noc i wyruszył do Grantham po zmierzchu, by przed świtem przybyć na miejsce.

Przed domem Clarke’a panował porządek, z czego Enoch wywnioskował, że pani Clarke jeszcze żyje. Zaprowadził konia na tyły zabudowań, na podwórze przed stajnią. Wszędzie walały się popękany tygle i moździerze, upstrzone żółtymi, czerwonymi i srebrnymi plamami. Osmolony piec wznosił się wysoko nad otaczającymi go stertami węgla. Podwórze zaściełały odłamki stwardniałych szumowin, zgarniętych z powierzchni stopionego w tyglach metalu; niczym odchody pozostałe po procesach alchemicznych mieszały się teraz z miękkimi ekskrementami koni i gęsi.

Clarke wyszedł na podwórze bocznymi drzwiami. Szedł tyłem, trzymając oburącz napełniony po brzegi nocnik.

– Nie wylewaj tego – poradził mu Enoch. Odezwał się pierwszy raz od dwóch dni, toteż głos miał zgrzytliwy i zachrypnięty. – Z moczu można wydobyć wiele ciekawych substancji.

Aptekarz rozpoznał Enocha i stanął jak wryty. Najpierw prawie upuścił nocnik, a kiedy udało mu się go jednak utrzymać w rękach, natychmiast tego pożałował, ponieważ ten skomplikowany manewr wzbudził w naczyniu złożone, niebezpieczne fale. Próbując im przeciwdziałać, Clarke ugiął nogi w kolanach i ruszył posuwistym krokiem przez zamarzniętą trawę, w której jego bose stopy wytapiały wyraźne ślady. Koniec końców fale w nocniku spieniły się i aptekarz musiał ratować się pospiesznym wylaniem zawartości na ziemię. Koguty zamieszkujące Grantham w hrabstwie Lincolnshire przegapiły wprawdzie przybycie Enocha, teraz jednak jak na komendę obudziły się i wszczęły zgodny jazgot dla uczczenia wyczynu Clarke’a.

Słońce przez kilka godzin ślizgało się po horyzoncie, jak spasiona kaczka, która próbuje z wody zerwać się do lotu. Zanim jednak dzień rozpoczął się na dobre, Enoch siedział już u Clarke’a w aptece i gotował wywar z liści przywiezionego ze wschodu ziela.

– Weź małą garstkę i wrzuć do wrzątku…

– Woda robi się brązowa!

– A teraz zdejmij kociołek z ognia, bo inaczej napar paskudnie zgorzknieje. I daj mi sitko.

– Co ty sobie wyobrażasz, że ja spróbuję tego świństwa?!

– Nie tylko spróbujesz, ale wypijesz. Nie rób takiej ponurej miny. Ja pijam je od miesięcy i nie odczuwam żadnych przykrych skutków.

– Poza uzależnieniem.

– Aleś ty podejrzliwy. Marathowie nie piją nic innego!

– Aha! Więc miałem rację z tym uzależnieniem!

– Daj spokój. Ma działanie lekko pobudzające.

– Mhm… Niezłe, całkiem niezłe – przyznał po chwili Clarke, kiedy ostrożnie spróbował napoju. – Na jakie przypadłości pomaga?

– Na żadne.

– Ach tak… To co innego. Jak się nazywa?

– Różnie: cza, czaj, the, taj. Pewien holenderski kupiec ma w Amsterdamie kilka ton tego ziela. W magazynie…

– No nie, Enoch. – Clarke parsknął śmiechem. – Nie dam się wciągnąć w żadne zagraniczne machinacje handlowe. Ten cały taj jest może nieszkodliwy, ale wątpię, żeby udało się przekonać Anglików do tak egzotycznego napoju.

– Jak chcesz. Porozmawiajmy zatem o innych towarach.

Enoch odstawił filiżankę, sięgnął do zdjętych z końskiego grzbietu juków i zaczął wyjmować woreczki z siarką zebraną we Włoszech na zboczach płonącej góry, długie na palec samorodki antymonu, flakony ciężkie od rtęci, maleńkie gliniane tygle i retorty, palniki spirytusowe oraz księgi ilustrowane drzeworytami przedstawiającymi projekty przeróżnych pieców. Rozłożył to wszystko na aptecznych ladach i stołach, pokrótce tłumacząc przeznaczenie poszczególnych przedmiotów. Clarke stał z boku i z całych sił zaplatał palce – trochę po to, żeby je rozgrzać, a trochę po to, żeby nie rzucić się łapczywie na leżące przed nim dobra. Odkąd ostatni raz miał podobne cuda w rękach, minęły całe lata, przez kraj przetoczyła się wojna, a przy Charing Cross spadła królewska głowa. Domyślał się, że zamieszkali na kontynencie adepci Sztuki przez cały ten czas bez przeszkód zgłębiali tajniki Bożego stworzenia. Enoch jednak dobrze wiedział, że europejscy alchemicy niczym nie różnią się od Clarke’a. Tak samo jak on mieli nadzieję – i zarazem bali się – że Enoch wróci do nich z wieścią, że jakiś pracujący w odosobnieniu angielski uczony odkrył tajemnicę uzyskiwania Filozoficznej Rtęci ze zwykłej, ciemnej, zimnej, ekskrementalnej materii świata; że posiadł klucz do przemiany metali, osiągnął najwyższą mądrość i przeniknął sekret nieśmiertelności.

Enoch był raczej posłańcem niż kupcem. Dostarczanie siarki i antymonu traktował jak przyjacielską przysługę; przyjmował pieniądze, żeby mieć z czego pokryć ponoszone wydatki, ale najważniejsze ładunki przewoził w głowie. Rozmawiali z Clarkiem przez kilka godzin.

Ze strychu dał się słyszeć łoskot kroków, senne tupanie i piskliwe głosy. Schody rozskrzypiały się i rozjęczały jak statek w czasie sztormu. Służąca napaliła w piecu i przyrządziła owsiankę. Pani Clarke wstała i podała śniadanie nazbyt licznym dzieciom.

– Czy naprawdę minęło aż tyle czasu? – spytał Enoch. Wsłuchując się w dobiegający zza drzwi szczebiot, próbował policzyć dziecięce głosiki.

– To nie nasze – wyjaśnił Clarke.

– Prowadzicie stancję?

– Niektórzy gospodarze posyłają swoje pociechy do szkoły mojego brata. Mamy na górze wolny pokój, a żona lubi dzieci.

– A ty?

– Jedne bardziej, inne mniej.

Młodzi lokatorzy uporali się z owsianką i rzucili do wyjścia. Enoch niespiesznie podszedł do okna, złożonego z małych, romboidalnych szkiełek wielkości męskiej dłoni, zielonkawych, zdeformowanych i pełnych bąbli. Każdy fragment był samodzielnym pryzmatem, toteż światło słońca zalewało pokój kaskadą tęcz. Dzieci przypominały różowe cętki, prześlizgujące się ze szkiełka do szkiełka; czasem rozpadały się na kawałki, by zaraz się połączyć, jak rozlane na stole kropelki rtęci. Wizja ta niespecjalnie dziwiła Enocha, który zawsze postrzegał dzieci w podobny sposób.

Jeden z chłopców – drobny, jasnowłosy – przystanął pod oknem i zajrzał do środka. Musiał mieć bardziej wyczulone zmysły od reszty, ponieważ wiedział, że pan Clarke od rana ma gościa. Może doleciał go pomruk głosów Enocha i Clarke’a, a może usłyszał dobiegające ze stajni rżenie obcego konia. Albo cierpiał na bezsenność i przez szparę w ścianie obserwował Enocha, kiedy ten przed świtem kręcił się po gospodarstwie. Przytknął teraz stulone dłonie do boków twarzy, odcinając dopływ padającego z boku światła; jego ręce wyglądały jak zbryzgane kolorowymi farbami. W jednej trzymał jakiś drobny przedmiot, zabawkę lub broń, zrobioną z kawałka sznurka.

Drugi chłopiec zawołał coś do niego. Maluch okręcił się na pięcie i popędził przed siebie jak jaskółka.

– Czas na mnie – stwierdził Enoch, nie bardzo wiedząc, dlaczego to mówi. – Nasi pobratymcy z Cambridge wiedzą już zapewne, że byłem w Oxfordzie. Będą wściekli.

Grzecznie, lecz stanowczo zbył wysiłki Clarke’a zmierzające do zatrzymania go w domu: podziękował za owsiankę i wymówił się od wspólnej modlitwy, tłumacząc, że wypocznie w Cambridge.

Koń miał zaledwie kilka godzin na to, żeby sobie podjeść i zdrzemnąć się. Kiedy Enoch pożyczał go od Wilkinsa, rozumiało się samo przez się, że będzie go traktował po ludzku. Zamiast więc dosiąść go, wziął go za uzdę i poprowadził główną ulicą Grantham w kierunku szkoły, zagadując do niego przyjaźnie.

Wkrótce dostrzegł małych lokatorów stancji. Zdążyli już znaleźć kamienie, które koniecznie należało kopnąć, psy, którym brakowało towarzystwa, i kilka późno dojrzałych jabłek, które jeszcze trzymały się gałęzi. Przystanął w cieniu długiego muru i śledził rozwój sytuacji przy jabłonce. Widać było, że operacja wymagała pewnej dozy planowania – czyli szeptanej narady, do jakiej zapewne doszło poprzedniego wieczora we wspólnej sypialni. Jeden z chłopców wspiął się na drzewo i pomalutku posuwał się po interesującej wszystkich gałęzi. Była za cienka, żeby mógł bezpiecznie na nią wejść, ale liczył na to, że pod jego ciężarem zegnie się dostatecznie nisko, żeby najwyższy z jego kompanów mógł w wyskoku dosięgnąć jabłka.

Mały blondynek z rozdziawioną buzią obserwował bezowocne wysiłki podskakującego kolegi. Sam jednak zamierzał wprowadzić w życie własny plan, którego zapowiedź Enoch dostrzegł wcześniej przez okno: na końcu sznurka miał przywiązany kamień. To była nie byle jaka sztuczka, tak umocować kamień. Rozkręcił go na sznurku i wyrzucił w kierunku gałęzi z jabłkami. Kamień owinął się wokół gałęzi, co pozwoliło chłopcu ściągnąć ją w dół, przez co znalazła się w zasięgu ręki. Wysoki chłopak niechętnie odsunął się na bok, ale blondynek oburącz przytrzymywał sznurek i upierał się, żeby to on zerwał jabłko. Widząc malujące się na jego twarzy uwielbienie, Enoch omal nie jęknął z rozpaczy.

Twarz wysokiego chłopca przedstawiała mniej przyjemny widok. Miał ogromną ochotę na jabłko, ale bał się podstępu. W końcu jednak błyskawicznie wyciągnął rękę i zerwał owoc. Zgarnąwszy łup, zerknął podejrzliwie na blondynka, próbując dociec jego motywacji. Spochmurniał i wyraźnie się zaniepokoił. Odgryzł kawałek jabłka. Mniejszy chłopiec wpatrywał się w niego jak w obraz. Trzeci ich kompan zszedł z drzewa i z trudem odplątał sznurek od gałęzi. Obejrzał przywiązany do niego kamień i uznał, że kpina będzie najbezpieczniejszym wyjściem z sytuacji.

– Nadawałbyś się do robienia koronek! – zachichotał.

Ale blondasek nie odrywał wzroku od swojego mistrza.

Ten zaś splunął na ziemię i cisnął jabłko ponad płotem na podwórko, gdzie dwie świnie natychmiast zaczęły się o nie bić.

Dalszy rozwój sytuacji był trudny do zniesienia. Enoch zaczynał żałować, że podążył śladem uczniaków. Dwóch głupszych chłopców popędziło blondynka przed sobą, mierząc go szeroko otwartymi oczyma i widząc cząstkę tego, co dostrzegł w nim Enoch. Z daleka dolatywały urywki ich szyderstw:

– Co ty masz na rękach?

– Co tam mamroczesz? Farba?

– A po co ci farba? Pewnie rysujesz obrazki, co? Nie? Malujesz meble?!

– Nie widziałem żadnych mebli! Ach tak, mebelki dla lalek?!

Enocha – jako rasowego empiryka – nie interesowały trywialne okoliczności, w jakich blondynek rozczaruje się swoim ukochanym. Podszedł do jabłonki i obejrzał jego zabawkę.

Chłopiec oplótł kamień siatką w kształcie dwóch spiral: jedna z nich owijała go zgodnie z ruchem wskazówek zegara, druga przeciwnie. Przecinając się, tworzyły wzór w kształcie rombów, podobny do siatki ołowianych oprawek, w których tkwiły szkiełka w oknie domu Clarke’a. Nie był to zapewne zbieg okoliczności. Splot z początku układał się nierówno, ale po pierwszym rządku supełków chłopiec nauczył się uwzględniać odcinek sznurka potrzebny na zawiązanie węzła i pod koniec siatka rombów była regularna jak precesja zodiaku.

Enoch żwawym krokiem ruszył dalej i dotarł do szkoły w samą porę, by być świadkiem nieuniknionej bójki. Blondynek miał zaczerwienione oczy i zarzygany owsianką podbródek; można było się domyślić, że dostał pięścią w brzuch. Jeden z uczniów, samozwańczy mistrz ceremonii (w każdej szkole się taki znajdzie), zagrzewał przeciwników do walki, zwracając szczególną uwagę na blondynka, który był mniejszy, obrażony i wyglądał na pewną ofiarę. Szkolna brać nie posiadała się ze zdumienia – i zachwytu – kiedy malec wyszedł na plac i podniósł gardę.

Enoch na razie nie zamierzał się wtrącać. Przyda się maluchowi odrobina zadziorności. Talent nie był niczym nadzwyczajnym; rzadkością była zdolność przetrwania mimo posiadania talentu.

Doszło do zwarcia. Padło zaledwie kilka ciosów, zanim mniejszy chłopiec wykonał jakiś sprytny ruch, rzucił się przeciwnikowi do kolan i powalił go na ziemię. Natychmiast wyrżnął go kolanem w krocze, potem w splot słoneczny, a na koniec przycisnął mu nogą gardło. Nagle leżący na plecach wysoki chłopak zaczął się rozpaczliwie wyrywać – wyglądało na to, że blondynek usiłuje mu oberwać uszy. Jak wieśniak, prowadzący krowę za wpięte w nos kolucho, blondasek podniósł przeciwnika za uszy z ziemi i zaciągnął pod pierwszą z brzegu ścianę; tak się złożyło, że był to mur olbrzymiego, wiekowego kościoła w Grantham. Przycisnął mu twarz do muru i zaczął szorować nią o kamień, jakby chciał mu ją zetrzeć z czaszki.

Do tego momentu mali obserwatorzy entuzjastycznie reagowali na rozwój wydarzeń; nawet Enoch musiał przyznać, że poruszyły go pierwsze oznaki zwycięstwa. Widząc jednak, że tortura się przeciąga, chłopcy tracili zainteresowanie, odwracali się, zaczynali uciekać. Blondynek wpadł w szał do złudzenia przypominający erotyczną ekstazę: poruszał się nieskładnie i młócił powietrze rękoma, jakby ciało nie mogło pomieścić rozsadzających go namiętności, jakby stało się brzemieniem, które uniemożliwia eksplozję i rozkwitnięcie ducha.

W końcu jakiś dorosły (brat Clarke’a?) wyskoczył z budynku i przemierzył plac dzielący szkołę od kościoła chwiejnym krokiem człowieka, który nie nawykł do szybkiego poruszania się; trzymał w ręce laskę, ale nawet nie dotykał nią ziemi. Był tak wściekły, że nie próbował rozdzielić chłopców, lecz bez słowa zaczął wymachiwać laską. Wkrótce znalazł się w zasięgu ciosu, stanął w rozkroku i wziął się do roboty; laska wydawała przenikliwy świst, zakończony soczystymi plaśnięciami. Kilku lizusów uznało, że może się już bezpiecznie zbliżyć. Pierwszych dwóch odciągnęło blondynka od jego ofiary, która skuliła się pod murem w pozycji płodowej, osłaniając zmasakrowaną twarz dłońmi rozpostartymi jak okładki książki. Przełożony szkoły cały czas namierzał ruchomy cel, jak teleskop podążający za ruchem komety, ale blondynek najwyraźniej nie odczuł jeszcze żadnego z jego ciosów: na jego twarzy malował się uparty wyraz słusznego triumfu. Podobnie, pomyślał Enoch, musiał wyglądać Cromwell, kiedy przyglądał się rzezi Irlandczyków pod Drogheda.

Zawleczono go do szkoły, gdzie czekała go dalsza kara. Enoch wrócił konno do apteki Clarke’a, powstrzymując głupią chętkę, żeby przegalopować przez miasto jak Kawaler.

Clarke popijał taj i jadł biszkopty, pogrążony w lekturze nowego traktatu alchemicznego. Zgłębiając tajniki łaciny, poruszał wargami, do których przykleiły mu się okruszki ciasta.

– Kim on jest? – spytał bez zbędnych wstępów Enoch, stając w progu.

Clarke postanowił udawać niewiniątko i milczeć. Enoch podszedł do schodów. Imię chłopca nie miało wielkiego znaczenia – ot, jedno z wielu angielskich imion.

Na górze znajdowała się jedna duża, niekształtna izba o nisko zawieszonych, poharatanych toporkiem dźwigarach i szorstko otynkowanych ścianach, które dawno nie były bielone. Enoch rzadko bywał w pokojach dziecinnych, ale to wnętrze bardziej przypominało kryjówkę złodziei, porzuconą przez nich w pośpiechu i przypadkiem odnalezioną przez konstabla, pełną dowodów intrygujących, sprytnych i głupawych machinacji, które nagle musiały zostać zarzucone. Zatrzymał się w progu. Jak na empiryka przystało, powinien wszystko zobaczyć, ale niczego nie zmieniać.

Ściany nosiły ślady, które z początku wziął za szramy pozostawione przez kielnię niechlujnego tynkarza. Dopiero kiedy wzrok przywykł mu do ciemności, dotarło do niego, że lokatorzy państwa Clarke’ów mieli zwyczaj rysować po ścianach pokoju, i to najprawdopodobniej węglem wyniesionym z kominka. Bez trudu domyślił się, kto jest autorem których obrazków. Większość przedstawiała wyuczone na pamięć karykatury, skopiowane od starszych dzieciaków. Ale inne, znajdujące się bliżej podłogi, stanowiły prawdziwe mapy geniuszu i proklamacje intelektu – zawsze precyzyjne, a najczęściej także piękne. Enoch słusznie podejrzewał chłopca o posiadanie wyjątkowo wyostrzonych zmysłów; blondynek chłonął wszystko to, co z powodu wrodzonej ślepoty i umysłowego ograniczenia uchodziło uwagi innych.

W pokoju stały cztery malutkie łóżka. Rozrzucone na podłodze zabawki wyglądały na chłopięce, tylko przy jednym z łóżeczek walało się nieco więcej kolorowych wstążek i szmatek. Clarke wspomniał mu o tym, że mają na stancji jedną dziewczynkę. Enoch znalazł miniaturowy domek i rodzinę szmacianych lalek w różnych stadiach rozwoju. Najciekawsze były jednak mebelki dla lalek, zaprojektowane przez ten sam bystry umysł i wykonane przez te same zwinne ręce, które oplotły kamień regularną siatką ze sznurka. Ze źdźbeł trawy chłopiec wyplótł ratanowe stoliki, z wierzbowych witek – bujane fotele. Musiał mieć w sobie coś z alchemika, kiedy kopiował przepisy z Batesa, starego deprawatora wścibskiej młodzieży i autora „Tajemnic natury i sztuki”, wydobywał z roślin barwniki i produkował farby.

Próbował szkicować postaci pozostałych chłopców, kiedy spali – czyli w jedynym momencie, kiedy mógł mieć pewność, że będą tkwić nieruchomo i zachowywać się przyzwoicie. Brakowało mu jeszcze umiejętności, aby rysować portrety z prawdziwego zdarzenia, ale zdarzało się, że muza prowadziła jego rękę i szczęśliwą kreską udawało mu się uchwycić prawdziwe piękno, zaklęte w zakrzywionym zarysie szczęki lub linii rzęs.

Na podłodze leżały też elementy rozmontowanych i zepsutych mechanizmów, których przeznaczenia Enoch nie potrafił się domyślić. Dopiero później, przeglądając notes, w którym chłopiec notował przepisy na farby, znalazł narysowane przekroje serc szczurów i ptaków, którym blondynek najwidoczniej zrobił sekcję. I nagle istnienie małych mechanizmów nabrało sensu. Czym bowiem jest serce, jeśli nie modelem perpetuum mobile? I czym jest perpetuum mobile, jeśli nie maszyną, która mogłaby zastąpić serce? Maszyną, która pozwoli okiełznać jego tajemną moc i zaprząc ją do własnych celów?

Clarke wszedł do niego na górę. Był podenerwowany.

– Co ty tam sobie wykoncypowałeś? – zagadnął go Enoch.

– Chodzi ci o to…

– Natknąłeś się na niego przez przypadek?

– Niezupełnie. Jego matka jest znajomą mojej żony. Widywałem go wcześniej.

– I zorientowałeś się, że obiecujący z niego smyk… No tak, nie mogło być inaczej.

– Nie ma ojca. Zaproponowałem matce, żeby posłała go do szkoły. To porządna kobieta, w miarę przyzwoita, na wpół piśmienna…

– Ale zbyt ograniczona, żeby docenić, kogo urodziła?

– O tak. Zdecydowanie.

– Wziąłeś zatem chłopca pod swoje skrzydła, a kiedy okazywał zainteresowanie Sztuką, bynajmniej go nie zniechęcałeś.

– Oczywiście, że nie! Przecież to może być ten jedyny!

– On jest jedyny, ale nie w tym sensie, o jakim myślisz. Będzie z niego doskonały empiryk. Być może, osiągnie w przyszłości coś, o czym nawet nie śnimy.

– O czym ty właściwie mówisz, Enochu?

Głowa go rozbolała. Jak miał wyjaśnić to Clarke’owi w taki sposób, żeby ten nie wyszedł na durnia, a on sam – na oszusta?

– Dzieje się coś ważnego.

Clarke odął wargi i czekał na konkrety.

– Galileusz i Kartezjusz byli tylko zwiastunami. Świat się zmienia. Poziom rtęci w ziemi podnosi się jak woda w studni.

Enoch nie mógł przestać myśleć o Oxfordzie – o Hooke’u, Wrenie i Boyle’u, którzy przerzucali się słowami i ideami tak szybko, że iskry niemal przeskakiwały w powietrz. Postanowił spróbować innego podejścia.

– W Lipsku mieszka podobny chłopiec. Jego ojciec niedawno zmarł i zostawił mu w spadku tylko obszerną bibliotekę. Chłopiec zaczął czytać, chociaż ma dopiero sześć lat.

– To nic niezwykłego. Zdarza się przecież, że sześciolatki umieją czytać.

– Po niemiecku, grecku i łacinie?

– Jeśli mają odpowiednich nauczycieli…

– Właśnie. Nauczyciele zakazali matce wpuszczać chłopca do biblioteki. Dowiedziałem się o tym, porozmawiałem z nią i przekonałem, żeby zapewniła małemu Gottfriedowi swobodny dostęp do książek. W rok opanował grekę i łacinę.

– Świetnie. – Clarke wzruszył ramionami. – Może to właśnie mały Gottfried jest wybrańcem.

Enoch powinien był zorientować się, że podjął się beznadziejnego zadania, ale jeszcze nie rezygnował.

– Jesteśmy empirykami. Gardzimy scholastykami, którzy uczą się na pamięć starych ksiąg i odrzucają wszystko, co nowe. Doskonale. Odkąd jednak wszystkie nasze nadzieje związaliśmy z odkryciem filozoficznej rtęci, ustaliliśmy z góry cel naszych poszukiwań. Nie powinniśmy tego robić.

Clarke zdenerwował się jeszcze bardziej. Enoch sięgnął po kolejne argumenty:

– Mam w jukach egzemplarz Principia Philosophica, ostatniego dzieła Kartezjusza. Zadedykował je córce Królowej Zimy…

Clarke starał się udawać zainteresowanie, jak obowiązkowy student, który nie doszedł jeszcze do siebie po nocnej bibie. Enoch przypomniał sobie kamień na sznurku i uznał, że czas przejść do konkretów.

– Huygens zbudował zegar sterowany wahadłem.

– Huygens?

– To młody holenderski uczony. Nie jest alchemikiem.

– Tak?

– Udało mu się skonstruować wahadło, które kołysze się z nadzwyczajną regularnością. Połączywszy je z mechanizmem zegara, otrzymał idealny przyrząd do mierzenia czasu. Jego tykanie odmierza wieczność, tak jak macki mierzą odległość na mapie. Dzięki tym dwóm przyrządom – zegarowi i mackom – możemy określić rozmiar i czas i, stosując przedstawioną przez Kartezjusza nową metodę ich analizy, opisać Stworzenie, a nawet, być może, przewidzieć przyszłość.

– Teraz rozumiem! To znaczy, że ten Huygens jest… kimś w rodzaju astrologa?

– Ależ nie! Nie, nie, nie! Nie jest ani astrologiem, ani alchemikiem, lecz kimś zupełnie nowym. I takich jak on będzie coraz więcej. Wilkins próbuje ich zgromadzić w jednym miejscu, u siebie w Oxfordzie. Ich osiągnięcia mogą w przyszłości przewyższyć dokonania alchemików. – Enoch musiał przyznać, że byłby rozgoryczony, gdyby tak się nie stało. – Moim zdaniem ten chłopiec może okazać się następnym Huygensem.

– Chcesz, żebym zniechęcił go do Sztuki?! – wykrzyknął Clarke.

– Nie, dopóki się nią interesuje. Ale poza tym pozostaw go swojemu losowi. Niech sam wyciąga wnioski i podąża ich tropem. – Enoch spojrzał na wyrysowane na ścianie twarze i diagramy. Wyróżniały się zgrabnym zastosowaniem perspektywy. – I spróbuj go zainteresować matematyką.

– Chłopak ma żywe usposobienie, niespecjalnie nadaje się na zwyczajnego rachmistrza – zaoponował Clarke. – Jeżeli będzie całymi dniami przesiadywał nad papierami, młócił logarytmy, wyciągał pierwiastki, liczył cosinusy…

– Dzięki Kartezjuszowi matematyka znajduje ostatnio także inne zastosowania – przerwał mu Enoch. – Każ bratu przedstawić mu prace Euklidesa, a dalej niech sam sobie radzi.

Ta rozmowa mogła wyglądać nieco inaczej. Enoch traktował swoje wspomnienia podobnie jak żeglarz statek: zawsze go korciło, żeby naciągać luzy, obszywać strzępiące się końcówki lin, uszczelniać przecieki i chować – albo wyrzucać za burtę – rzeczy niepotrzebne. Niewykluczone zatem, że rozmowa z Clarkiem zbłądziła jeszcze w kilka innych ślepych zaułków, o których zapomniał. Z pewnością masę czasu pochłonęły zdawkowe uprzejmości, a cała konwersacja zabrała im większą część krótkiego jesiennego dnia, ponieważ Enoch bardzo późno wyjechał z Grantham. Kierując się w stronę Cambridge przejechał obok szkoły. Wszyscy chłopcy poszli już do domu – poza jednym, któremu kazano zostać w kozie i zetrzeć swoje podpisy ze wszystkich parapetów i krzeseł, na których je wydrapał. Brat Clarke’a najprawdopodobniej dawno już zauważył te autografy, a z ukaraniem chłopaka czekał na dzień, kiedy odrobina dyscypliny będzie mu szczególnie potrzebna.

Popołudniowe słońce, zawieszone nisko nad widnokręgiem, zaglądało w otwarte okna. Znalazłszy się przy północnozachodniej ścianie szkoły, Enoch ściągnął wodze konia, zatrzymał się – ktoś, kto spojrzałby w jego stronę, dostrzegłby tylko długi, zakapturzony cień – i przez chwilę obserwował chłopca przy pracy. Słońce malowało szkarłatem twarz dziecka, i tak już zarumienioną od wysiłku. Chłopiec, o dziwo, podchodził do swojej kary ze szczerym entuzjazmem, jakby chciał zatrzeć wszelkie ślady swojego istnienia; jakby ta zapuszczona szkółka nie była godna noszenia jego nazwiska. Nazwisko I. NEWTON szybko znikało z kolejnych parapetów.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...