Fragment 1
Wołwa zaskowytała. Szarpnęła się na łańcuchu, odrzuciła w tył głowę i zastygła. Z jej ust wciąż płynęła ciemna strużka krwi, w gardle dogasało rzężenie, ale oczy miała już stężałe. Martwe, szklane oczy ryby.
Stara kobieta z wysiłkiem uniosła się na stercie poduszek. Mrok w pęknięciu kopuły szarzał dopiero z wolna, lecz wiedziała, że daleko na południu lada chwila rozpocznie się spichrzański karnawał, zwieńczenie Żarów, najwspanialszego ze świąt Krain Wewnętrznego Morza.
— Wynieście ją! — rozkazała ze złością. — Nie gapcie się tak, nie stójcie. Inne też zabierzcie! — pokazała szereg ciemnych kształtów, bezwładnie zwalonych pod ścianami komnaty. — Nie obawiajcie się, już nie ugryzą, ze szczętem zęby potraciły.
— Jak każecie, pani. — Strażnik nerwowo przełknął ślinę.
Boją się mnie, pomyślała Lelka, najwyższa kapłanka Kei Kaella od Wrzeciona, pani treglańskiej świątyni. Boją się mnie bardziej niż pomordowanych wołw, bardziej może niż samego kniazia. Ja też się bałam — kiedyś, dawno temu, kiedy ojciec przyszedł do nas znienacka o świcie, by oznajmić, że oddał mnie w służbę bogini.
Matka płakała, ale nie sprzeciwiła się: i wtedy, i później mało kto potrafił oprzeć się Krobakowi, panu na Sinoborzu. Wyszliśmy na dwór. Śnieg leżał na dwa łokcie, a drużynnicy nisko, bardzo nisko pokłonili się kniaziowi. Minęliśmy furtkę, wiodącą ku świątyni, gdzie czasami posyłano mnie do najwyższej z treglańskich kapłanek, wyniosłej, surowej niewiasty, która podobno była moją ciotką. Trzewiczki, sposobniejsze raczej do tańcowania we dworcu niż chodzenia po głębokim śniegu, przemakały coraz mocniej. Kniaź nie odezwał się do mnie ani słowem, a ja nie śmiałam pytać. Byłam jego córką, nieślubną, ale pierworodną i znałam swoją należność, więc milczałam.
Sypał śnieg, szuba ciążyła nieznośnie i upadłam dokładnie przed szafranowymi butami kapłanki, na progu świątyni. Ulubiony siwy ogar kniazia wskoczył mi na pierś i polizał po rozognionym od zimna policzku. Ojciec śmiał się. Podał mi rękę do ucałowania i łaskawie podźwignął na nogi.
Kiedy się do mnie uśmiechnął, to było tak, jakby mi z nagła spod korca złoto w oczy błysnęło.
Kniaź Krobak, ludołowca, który tamtego zimowego poranka jednym uśmiechem ukradł mi całe moje życie.
— Będziesz się uczyć — powiedział. — Będziesz się uczyć i czekać, póki cię nie wezwę.
Tak to właśnie pamiętam.
Czekała więc i uczyła się, zima za zimą. Świątynia była ogromna, zimna i mroczna. I pusta za dnia, mimo zmiennych ławic kapłanek i służebników. Ożywała dopiero nocą — dziwnymi, zduszonymi jękami, odległym dźwiękiem dzwonków, szybkim stukotem butów po wyludnionych korytarzach. Stłoczone w trzech wielkich łożach akolitki tuliły się do siebie jak gromada przerażonych wróbli.
Później zobaczyła wołwy. Przypominała sobie wyraźnie, jak skowytały nocami z piwnic pod świątynią. Ciotka kazała jej iść ze sobą. Nosiła rańtuszkę z błękitnej komchy, a jej ręka była chłodna i stwardniała. Są dryakwie, powiedziała, co wołwi szał budzą, są i takie, które go studzić pomagają, ale nigdy nie można bezimiennej całkowicie ujarzmić. Wyuczę cię. I wyuczyła, dobrze wyuczyła.
Stara kobieta zaniosła się suchym kaszlem. Wspomnienie było jak gorzki kłąb w gardle.
Nie chcę, pomyślała w nagłym przestrachu, nie chcę teraz o tym pamiętać. O tym, jak pierwszy raz okiełznałam wołwę i poprzez nią patrzyłam na bogów.
Jednakże przed oczami miała morze. Przejmujący wicher od Pomortu. Jedenaście klęczących kapłanek, strzępy gwiazd pomiędzy chmurami. Skrępowana wołwa, nabrzmiałe od szału ślepia. Śpiew służek bogini, stłumione przekleństwa marynarzy. I ja, konopnym sznurem przywiązana do masztu. Kleszcz wczepiony w suknię bogini.
Jedenaście kapłanek, które przed świtem rozdarły się wzajem na strzępy.
Ale nie ja, ja byłam silniejsza. Miałam siwe oczy kniazia Krobaka — a na całej północy tylko my jedni mamy takie oczy — i wiedziałam, że pewnego dnia wezwie mnie, abym mu służyła.
Siwooka lelka w sieci ludołowcy. Nocny kruk.
Odepchnęła tę myśl, jak wiele innych rzeczy. Jak wspomnienie drobnej, czarnowłosej dziewuszki, najmłodszej z kapłanek, która z rozpaczy roztrzaskała głowę o burtę statku.
Nie, nie były pierwsze. W Krainach Wewnętrznego Morza władcy zawsze próbowali ujarzmić wołwy i przyprząc ich moc do własnego jarzma. I nie dziw, pomyślała Lelka, taka człowiecza natura, by po moce sięgać, choćby i przeklęte. Nawet teraz pomorccy frejbiterzy chowają we dworcu cztery z nich, krwią czarną poją, by morze burzyły i gnały w odmęt zwajeckie okręty. Tyle że im się przeklęte z więzów rwą, marnują.
A ja, pomyślała ze znużeniem, dopięłam tego. Wbrew wszystkiemu. Wbrew jedenastu dziewczętom, które zabiły się tamtej odległej nocy, wbrew przykazaniom bogini i chorobie, toczącej moje wnętrzności. Byłam w najgłębszej świątyni Fei Flisyon, kiedy wadzili się bogowie. Wołwia magia falowała jak płomienie, paliła trzewia, rwała oddech. Przymknęłam oczy i nie wiedziałam już, czy to powiew od Pomortu na mojej twarzy, czy lodowe wnętrze Białogóry.
Szczelina w górze groty grała niczym żmijowa harfa. Wył wicher.
I spętane wołwy. Jedna po drugiej, nim zdechły.
Głosy bogów były tuż nade mną.
— Pozwoliłaś dri deonemowi odpłynąć? — szydził Mel Mianet. — Zwykle przy sobie ich trzymasz, Fea, skąd u ciebie taka nagła łaskawość? Czy też nie bez przyczyny dziewkę w świat wyprawiłaś? Może jako ptaka na żerdzi ją wystawiasz, by znaczniejszy jaki łów przywabiła? Bo niezwyczajna to jakowaś dziewka.
— A niezwyczajna! — Fea Flisyon zaśmiała się. — Nad podziw niezwyczajna! Bo kiedy przede mną tymi zielonymi ślepiami świeciła, ani sięgnąć jej nie mogłam, ani nazwania się wywiedzieć. Inne mi za to imię w twarz rzuciła. Delajati!
Mnie się w ten czas z nosa, z gęby krew puściła, przypomniała sobie Lelka. Jakby to obce, nieznane miano próbowało mnie zadławić, odepchnąć. Bogowie zaś spierali się o niewiastę, która nosi obręcz dri deonema.
— Nic wyjawić nie chciała — ciągnęła Fea Flisyon. — Ani jaka ją zawierucha na Tragankę przypędziła, ani co jej Delajati w rozum nakładła. Kogoś tropiła. Rzekła mi jego imię. Eweinren.
— W dobre ją miejsce Delajati posłała — zadrwiła Kea Kaella. — Toż ty gorączkę wszelką w ręku trzymasz, żadna dla ciebie trudność dziewce owego Eweinrena przymamić. Więc co, wysnułaś go dla niej, Fea? Dogodziłaś niebożątku? Przypochlebiłaś się Delajati?
— Nie, nie przypochlebiłam! — Fea Flisyon fuknęła.
— Powoli, Fea, powoli — zaszemrał zły, przyciszony szept Hurk Hrovke. — Czemuś tyle zwlekała? Czemuś to zmilczała?
— Bo się bałam! — zawyła Fea Flisyon — Bo się musiałam upewnić, czy się dziewka do mojej zatraty nie przyczyni! Czyście się za moimi plecami z Delajati nie uładzili!
— Teraz się już nie boisz? — wysyczała Hurk Hrovke. — Mniej ci Delajati straszna?
Wtedy właśnie pierwsza wołwa zdechła. Cichutko. Westchnęła tylko, zwinęła się jak robak nawlekany na haczyk. Zwykle nie mrą tak prędko, uświadomiła sobie Lelka.
A potem Cion Ceren od Kostura opowiadał o wędrówce tamtej kobiety przez Góry Żmijowe.
— Niezawodnie Sandalya pchnęła ją sztormem na Krogulczy Grzebień. Stamtąd pomiędzy szczytami szła, północnym szlakiem. Póki na skalniaka nie natrafiła. Między skalniakiem i jego łupem stanęła, i mieczem porąbaną do opactwa ją przynieśli. Bliższą śmierci niż życia. Wiedźma przy niej siedziała, wiedźma, jadziołek i drab czarnobrody. Nie krzywcie się, że Fea jej imienia nieświadoma. Ja dziewczynę w rękach trzymałem, a przez palce przeciekła, plewy same w garści zostały. I dziwną rzecz mi wiedźma rzekła w opactwie, osobliwą. Że próbowała sprawić, by tamta zapomniała. Bo inaczej będzie martwa. Na końcu.
— Czemuś jej, Cion, w tym opactwie nie utrupił? — Mel Mianet się zniecierpliwił. — Byłaby martwa i koniec byłby. Jak się należy, wedle wiedźmiej przepowiedni.
— Bo obręcz dri deonema na głowie miała — odparł cierpko Cion Ceren. — Obręcz w ogniu Kii Krindara wykutą. Nic przeciwko obręczy poradzić nie mogłem.
Spośród tylu innych, także i to prawo zostało więc pogwałcone, pomyślała wówczas z trwogą Lelka. Obręcz dri deonema odpłynęła ze Szczeżupin. Tak, jak ongiś miecz żalnickich kniaziów zniknął ze swego władztwa. I jak wszystkie prawa, które potargano wcześniej. Jak Kii Krindar od Ognia i Miecza, który opuścił lud Gór Żmijowych dla bzdurnych obelg Vadiioneda. Jak Bad Bidmone od Jabłoni, której nikt nie zobaczył po tamtej nocy, kiedy spłonęła cytadela Rdestnika.
A także to, co uczyniono północy z woli Zird Zekruna od Skały.
Tymczasem bogowie wciąż rozprawiali o śmierci.
— Są wszakże inne sposoby — zimno podpowiedział Sen Silvar. — Skoro służkę Delajati tak stal poszczerbiła, że mało w opactwie nie sczezła, trzeba się stali chwycić. Poszczuć kogoś ze śmiertelnych.
— Nie puściłam jej samej — odezwała się nieoczekiwanie Fea Flisyon. — Posłałam kogoś za nią. Złodzieja.
A wtedy w jaskini uczyniła się taka cisza, przypomniała sobie kapłanka, że dobiegało mnie jeno pohukiwanie śnieżnych sów.
W świątyni zaś Kei Kaella, daleko na północy, druga wołwa z wrzaskiem uderzyła głową w kamienną posadzkę. Coś w niej pękło i nie żyła — czasami wolą umrzeć niż nagiąć się do cudzej woli, i Lelka nie usłyszała, kim jest złodziej i dokąd zmierza.
W rozbitej kopule przybytku świeciły gwiazdy. Twarze strażników świątynnych były blade jak płótno, kiedy kazała przywieść następną wołwę. Opierała się, opierała z całej mocy. Kapłanka musiała siłą rozewrzeć szczęki przeklętej i lać jej w gardło ciemną, dymiącą krew ofiarnego wieprza, aż jej oczy — wielkie, nabrzmiałe zwierzęcą posoką i wysnutą z niej magią — odmieniły się ze szczętem.
Potem znów były pomiędzy widmami bogów, którzy prawili o zamkniętych ścieżkach i miejscu, dokąd prowadzą.
Fragment 2
O poranku owego dnia, który miano później nazwać Krwawym Spichrzańskim Karnawałem, jaśminowa wiedźma pojęła wreszcie ogrom swego nieszczęścia. Siedziała na stołku, bardzo łysa i bardzo rozżalona, i puchła od płaczu.
— Niczym owcę mię postrzygli — lamentowała. — Niby barana. Tutaj święto najznamienitsze we wszelkich Krainach Wewnętrznego Morza, a jak ja się ludziom na oczy pokażę? Taka oszpecona?
Ot, nieszczęście z babami, pomyślał Twardokęsek. Wczoraj leżała na szrobie, na stos ją wieść mieli, a teraz nie dość, że z wieży wyszła, jeszcze karnawału się jej zachciewa.
— Trza do miasta iść. — W drzwiach stanął niziołek, a za nim nieśmiało wsunęła się Zarzyczka. — Do balwierza, kędziornika, nowe włosy kupić.
— Naprawdę? — Wiedźma nakryła dłońmi odstające uszy i zerknęła nań z nadzieją. — Włosy?
— Bardzo akuratne — przytaknął z powagą karzeł — skoro imć Szydło, znaczy się ja, pięknej pannie obiecuje. A i sam zaprowadzę chętnie, toż trzeba niewiastę w przygodzie ratować. Zwłaszcza tak nadobną.
Wiedźma pokraśniała i skromnie popatrzyła na niego spod opuszczonych rzęs. Twardokęsek bezradnie wzniósł oczy ku niebu. Starczy się babie przypochlebić, pomyślał niechętnie, a ze szczętem z rozumu schodzi i kryguje się jak, nie przymierzywszy, kwoka na grzędzie.
— Tyś już raz, bratku — wtrąciła cierpko Szarka — niewiastę w nieszczęściu prowadził, ale coś nie za bardzo doprowadził. Bo ledwo się zbóje na schodach pokazali, czmychnąłeś bez śladu. Ciesz się, że mi złość przeszła, ale tak czy inaczej oddawaj pieniądz, który ci wczoraj Jaszczyk zapłacił: jako rzekłeś, włosy kupić trzeba, będzie, jak znalazł. A towarzystwem twoim też nie pogardzimy, co to, to nie. Przyda się ktoś, kto i Spichrzę, i miejscowe obyczaje zna.
— Chciałam wam jeszcze raz podziękować — cicho powiedziała Zarzyczka. W bezkształtnej, brunatnej sukni wydawała się drobna i wyczerpana. — Ocaliliście mi wczoraj życie. Choć doprawdy nie wiem, dlaczego.
— Ratowanie uciśnionych dziewic — Szarka uśmiechnęła się leciutko — nie było moim zamiarem. Przechodziłam tamtędy. Widzicie, przekupiłam pewnego śmiesznego pokurcza — łypnęła złośliwie ku karzełkowi — chyba Szydło go wołali, żeby mnie wprowadził do cytadeli. Niestety, skurwysyn czmychnął w zamęcie, oby mu chwost oparszywiał.
— Taka wdzięczna niewiasta, a przeklina jak furman. — Karlik skrzywił się z potępieniem. — Po prawdzie to wam nie przystoi, moja piękna pani.
— A odkądże jestem twoją panią, niziołku?
— Odkąd się mojej dawniejszej pani zmarło. A co, nie słyszeliście jeszcze — zdziwił się fałszywie — że jaśnie pani Jasenka własną ręką życia się zbawiła? Nóż przy niej znaleźli pomorcki.
— Przystańcie do nas, księżniczko — odezwała się nieoczekiwanie wiedźma. — Zrazu pokupimy włosy, a potem mam chęć pochodzić między budami, pojeść lukrecji, popatrzeć na pątników. Jedliście kiedy smażoną lukrecję?
— Nie — księżniczka pokraśniała nieznacznie — ale...
— A widzicie. — Wiedźma się rozpromieniła. — W Żary trzeba lukrecji popróbować, żeby cały rok był słodki. I sytego, maślanego ciasta, żeby rok był tłusty. I dobrze popieprzonej koźliny...
— Tylko już nam nie mów, po co! — przerwała Szarka.
Zarzyczka roześmiała się.
— A wedle południa będzie wielki pochód — dodał karzeł. — Ludziska pospółkiem przejdą przez miasto z wizerunkami żmijów, złotych węży nieba. Oglądaliście kiedy paradę pątników, księżniczko?
— Nie. — Potrząsnęła głową. — W Żalnikach Wężymord zakazał wiosennych pochodów.
— Tedy musicie z nami pójść. — Jaśminowa wiedźma objęła ją w pasie. — Sami widzicie.
Twardokęsek zaniepokoił się. Jak na razie, pomyślał, to nic dobrego nam nie przyszło z komitywy z jaśnie książętami. A za kuternóżką włóczy się mrowie pomorckich kapłanów i, nie daj bóg, znów kto spróbuje ją ubić. Choćby samej nie zadźgali, przecie któremu z nas może się co złego przytrafić. A zadźgają, niezawodnie na nas wina spadnie. Po kiego biesa potrzebna nam księżniczka?
— Straże nie puszczą. Nie przemkniemy się taką gromadą. — Spojrzał znacząco ku Szarce, licząc po cichu, że choć u niej kołacze się jakiś rozsądek.
Rozczarował się.
— Puszczą — odparła dufnie. — Puszczą, bo wcale nie zamierzam się przemykać. Przeciwnie, główną bramą pójdziemy, samym środkiem. Póki się nie będziecie strachliwie po bokach rozglądać, nikt nas nie zaczepi.
— Tak samopas? — upewniła się Zarzyczka. — Bez eskorty?
Szarka popatrzała na nią ni to z rozbawieniem, ni smutno.
— Ja was chyba muszę, księżniczko, w kompanii objaśnić — powiedziała na koniec. — Oto Twardokęsek, zbójca z Przełęczy Zdechłej Krowy, miejscowy dopust i bicz boży. — Zbójca zasromał się nieznacznie, ale zaraz wedle zwyczaju pokłonił się przed Zarzyczką. Ku jego zdumieniu, oddała ukłon — iście, prawdziwa księżniczka, pomyślał. — Ogolona i pazerna na lukrecję osóbka to jaśminowa wiedźma, która dwie noce temu paliła nad Modrą szczuraków. — Wiedźma uśmiechnęła się niepewnie. — A ja noszę na głowie obręcz dri deonema. Żeby zaś objaśnień dopełnić, trzeba też i resztę naszych towarzyszy pokazać.
— Przestańcież! — syknął z naciskiem zbójca, którego owe prześmiewki zgoła przestawały bawić.
— A czemu niby? — Szarka skrzywiła się. — Toż chyba się nie wstydzisz, Twardokęsek? — Właśnie coś ryżego spod stołu łyskało. Ucapiła za kark kociaka wiedźmy; zwierzak syczał wściekle w uścisku, wił się i wykręcał. — Owo niepozorne stworzonko to wiedźmia bestia. Zwierzołak. — Twardokęskowi wydało się, że Zarzyczka przestała oddychać. — A w winorośli nad portalem drzemie jadziołek. Ot, cała kompania. Czy wciąż chcecie, księżniczko, iść z nami na miasto?
— Jak powiadają w Żalnikach, kiedy nie można biesa pokonać, trzeba się z nim pobratać — odparła z bladym uśmiechem Zarzyczka.
Zbójca popatrzał na nią, jakby z umysłu zeszła.
— Wybaczcie — nieoczekiwanie miękko powiedziała Szarka. — Złoszczę się. Nie na was, nie na siebie nawet. Ale przeszłam szmat drogi, a to, czego szukam, wymyka mi się z palców.
— Jak nam wszystkim — rzekła Zarzyczka.
Wiedźma zgarnęła wolną ręką Szarkę i pchnęła ją ku drzwiom.
— Chodźmy wreszcie — poprosiła kapryśnie. — Przecie to Żary, spichrzańskie Żary! A póki co oglądałam tylko cuchthauz w Wiedźmiej Wieży...
Twardokęsek przystanął na chwilę, kiedy wychynęli na dziedziniec. Dzień był jasny, aż słońce kłuło w oczy. Trzy kobiety podchodziły pod bramę cytadeli i w jaskrawym świetle ich sylwetki nagle wydały się zbójcy zupełnie obce, odmienne i bardzo odległe, jakby wycięte z pergaminowej karty.
Szarka rzuciła kilka słów halabardnikowi, który usiłował zastąpić im drogę. Jej złotorude, rozpuszczone włosy wiły się na ramionach, opadały aż po głowice mieczy. Nabijany ćwiekami kubrak norhemnów połyskiwał w słońcu, na czole lśniła odsłonięta obręcz dri deonema. Była cała złota, roziskrzona.
Wiedźma trzymała się pośrodku. Uniosła twarz ku żalnickiej księżniczce, marszcząc nos i coś żarliwie opowiadając. Raz po raz potykała się, przydeptując zbyt długą suknię w kolorze burgunda, którą nie wiedzieć jakim sposobem uprosiła u służebnych. Na głowie miała zamotaną czerwoną chustkę Szarki. Odwróciła się i przez ramię pomachała do Twardokęska. Nawet stąd dostrzegał gęste piegi na jej twarzy i gołych ramionach.
Zarzyczka szła w cieniu, przy samym murze, chuda i niewiele tylko wyższa od wiedźmy. Teraz, na dziedzińcu, widział, jak mocno utyka na prawą nogę. Prawdziwa księżniczka, zdał sobie z zadziwieniem sprawę, a gdyby nie wymyślnie upięte włosy, nie zatrzymałby na niej człek oka. Nie była ładna. Przy tamtych dwóch wydała się Twardokęskowi podobna do świątynnych posługaczek.
Wciąż trzymając się za ręce, minęły furtkę.
Nad bramą ktoś zatknął szmaciany proporzec z wymalowanym żółtą farbą wizerunkiem żmija.
— Nie gap się w słońce — Szydło bezceremonialnie szturchnął zbójcę pod żebro — bo ci do reszty rozum wypali.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz