Fragment książki

37 minut czytania

Rozdział 1
NIEDŹWIEDŹ I KOŚĆ

1

Po raz trzeci strzelała ostrą amunicją… ale po raz pierwszy wyciągała broń z kabury, którą dał jej Roland.

Mieli mnóstwo ostrej amunicji, gdyż Roland przeniósł ponad dwieście nabojów ze świata, w którym Eddie i Susannah Dean żyli, zanim zostali powołani. Spory zapas amunicji wcale nie oznaczał, że należało ją marnować – prawdę mówiąc, wprost przeciwnie. Bogowie niechętnym okiem spoglądali na marnotrawców. Najpierw ojciec, a potem Cort – jego najlepszy nauczyciel – wpoili ten pogląd Rolandowi, który w dalszym ciągu w to wierzył. Bogowie może nie od razu ukarzą winowajcę, lecz prędzej czy później trzeba będzie za to zapłacić, a im później, tym drożej.

Poza tym z początku nie musieli używać ostrej amunicji. Roland strzelał od tak dawna, że ta piękna, brązowoskóra kobieta w fotelu inwalidzkim nie była w stanie sobie tego wyobrazić. Z początku kazał jej tylko celować do rozmaitych przedmiotów. Uczyła się szybko. Zarówno ona, jak i Eddie szybko się uczyli.

I tak jak podejrzewał, oboje byli urodzonymi rewolwerowcami.

Dziś Roland i Susannah przyszli na polankę w lesie, milę od obozu, który rozbili tu już prawie dwa miesiące temu. Dni mijały przyjemnie, monotonnie. Rany rewolwerowca zagoiły się, a Eddie i Susannah uczyli się tego, czego musiał ich nauczyć: jak strzelać, polować, patroszyć i oczyszczać zdobycz, jak rozpinać, farbować i garbować skóry zwierząt, jak wykorzystywać upolowane zwierzęta tak, żeby nic się nie marnowało, jak odnaleźć północ na podstawie położenia Starej Gwiazdy lub południe według Starej Matki, jak słuchać odgłosów lasu, w którym się znaleźli, sto lub więcej mil na północny wschód od Morza Zachodniego. Dzisiaj Eddie został w obozie, lecz to wcale nie przeszkadzało rewolwerowcowi. Wiedział, że najdłużej pamięta się to, czego nauczyło się samemu.

A jednak najważniejszą umiejętnością wciąż było to samo: umiejętność strzelania i trafiania w cel. Zabijania.

Na skraju polanki rosły ciemne, słodko pachnące świerki, otaczające ją nierównym półokręgiem. Po południowej stronie znajdowało się urwisko opadające stustopową ścianą kruchych, piarżystych półek skalnych i poszarpanych głazów – niczym gigantyczne schody. Czysty strumień wypływał z lasu i przecinał środek polany, najpierw bulgocząc w głębokim korycie gąbczastej ziemi i kruchego kamienia, a potem ciurkając po kamienistym zboczu, schodzącym w kierunku krawędzi ściany.

Woda spływała po stopniach szeregiem wodospadów, nad którymi unosiły się śliczne, migotliwe tęcze. Poza urwiskiem rozpościerała się wspaniała głęboka dolina, też porośnięta świerkami i nielicznymi wielkimi wiązami, które nie dały się z niej wyrugować. Te ostatnie wznosiły swe olbrzymie korony, zielone i gęste, być może sędziwe już wtedy, kiedy ziemia, z której przybył Roland, była jeszcze młoda. Nie dostrzegł żadnych śladów świadczących o tym, że kiedykolwiek przeszedł tędy pożar, choć zapewne od czasu do czasu wysokie drzewa musiały ściągać pioruny. A te nie były jedynym zagrożeniem dla drzew. W odległej przeszłości w tym lesie zamieszkiwali jacyś ludzie. W ciągu kilku minionych tygodni Roland kilkakrotnie napotkał ślady ich obecności. Przeważnie były to resztki prymitywnych wyrobów, lecz należały do nich skorupy naczyń, które niewątpliwie wypalano w ogniu. Ten zaś jest złośliwym żywiołem, który lubi wymykać się z rąk tych, co go skrzesili.

Nad tą malowniczą scenerią wznosiła się kopuła bezchmurnego błękitu nieba, po którym kilka mil dalej krążyło stado wron wrzeszczących zardzewiałymi, ochrypłymi głosami. Wyglądały na zaniepokojone, jakby nadciągała burza, ale kiedy Roland wciągnął w nozdrza powietrze, nie wyczuł zapachu deszczu.

Na lewo od strumienia leżał spory głaz. Roland ułożył na nim sześć kamyków. Każdy z nich był gęsto usiany plamkami miki i w ciepłym blasku popołudnia lśniły jak soczewki.

– Masz jeszcze szansę – rzekł rewolwerowiec. – Jeśli pas z kaburą jest nieporęczny choć trochę, powiedz mi o tym teraz. Nie możemy sobie pozwolić na marnowanie amunicji.

Sardonicznie mrugnęła do niego i przez moment ujrzał dawną Dettę Walker. Jakby mglisty słoneczny blask odbił się od stalowej sztaby.

– A co byś zrobił, gdyby była nieporęczna, a ja bym nie powiedziała ci o tym? Gdybym nie trafiła w żaden z tych sześciu parszywych kamyków? Walnąłbyś mnie w łeb, tak jak robił to ten twój nauczyciel?

Rewolwerowiec się uśmiechnął. Przez pięć ostatnich tygodni uśmiechał się częściej niż w ciągu pięciu poprzedzających je lat.

– Nie zrobiłbym tego i dobrze o tym wiesz. Po pierwsze, byliśmy wtedy dziećmi… chłopcami, którzy jeszcze nie stali się mężczyznami. Można dać klapsa nieposłusznemu dziecku, ale…

– W moim świecie bicie dzieci nie jest aprobowane w rodzinach należących do lepszego towarzystwa – powiedziała sucho Susannah.

Roland wzruszył ramionami. Trudno wyobrazić sobie taki świat. Czyż Wielka Księga nie głosiła: „Nie żałuj wierzbowej witki, by nie zepsuć dziecka”? Mimo to nie podejrzewał, że Susannah może go okłamywać.

– Twój świat nie poszedł naprzód – odparł. – Tutaj wiele spraw wygląda inaczej. Czyż sam tego nie widziałem?

– Pewnie widziałeś.

– W każdym razie ty i Eddie nie jesteście dziećmi. Nie mogę traktować was tak, jakbyście nimi byli. Gdyby nawet trzeba było to udowadniać, oboje przeszliście wszystkie próby.

Chociaż tego nie powiedział, myślał o tamtej chwili na plaży, kiedy rozwaliła na kawałki trzy atakujące homarokoszmary, zanim zdołały ogryźć jego i Eddiego do kości. Ujrzał uśmiech na jej twarzy i pomyślał, że pewnie też sobie to przypomniała.

– Zatem co zrobisz, jeśli spieprzę to strzelanie?

– Popatrzę na ciebie. Sądzę, że nie będę musiał robić nic więcej.

Zastanowiła się, a potem kiwnęła głową.

– Może być.

Ponownie sprawdziła pas. Przecinał na ukos jej pierś (Rolandowi przypominał szelki dokera) i wyglądał zupełnie niepozornie, ale sporządzenie go wiązało się z licznymi próbami, błędami oraz poprawkami, zanim uzyskał odpowiedni kształt. Pas i rewolwer, którego rękojeść ze zniszczonego drewna sandałowego sterczała z naoliwionej starej kabury, kiedyś należały do rewolwerowca. Olstro wisiało na jego prawym biodrze. Przez znaczną część minionych pięciu tygodni godził się z myślą, że już nigdy nie będzie tam wisieć. Dzięki staraniom homarokoszmarów był teraz leworęcznym rewolwerowcem.

– No, to jak jest? – zapytał ponownie.

Tym razem parsknęła śmiechem.

– Rolandzie, ta stara kabura jest tak poręczna, że bardziej już nie może być. A teraz mam strzelać, czy też chcesz siedzieć tu przez cały dzień i słuchać wrzasku wron?

Czuł napięcie pod skórą i podejrzewał, że podobne uczucie skrywał w takich chwilach pod szorstkim zachowaniem Cort. Chciał, żeby była dobra… Potrzebował tego. Gdyby jednak okazał jej, jak bardzo jest mu potrzebna, mogłoby to mieć katastrofalne skutki.

– Powtórz mi jeszcze raz ostatnią lekcję, Susannah. I postaraj się.

Westchnęła z udawanym zniecierpliwieniem, a kiedy przemówiła, uśmiech zgasł, ciemna i piękna twarz przybrała poważny wyraz. Z ust popłynęły słowa dawnej nauki, odmłodzone przez jej głos. Nigdy nie przypuszczał, że usłyszy te słowa z ust kobiety. Jakże naturalnie brzmiały… a zarazem jak dziwnie i groźnie.

– Nie będę celowała ręką, gdyż kto celuje ręką, ten zapomniał oblicza swego ojca. Będę celowała okiem. Nie będę strzelała ręką, gdyż kto strzela ręką, ten zapomniał oblicza swego ojca. Będę strzelała umysłem. Nie będę zabijała bronią, gdyż… – Przerwała w pół słowa i wycelowała w błyszczące od miki kamienie na głazie. – I tak nie zabiję niczego oprócz tych parszywych kamyczków.

Jej mina – trochę nachmurzona, a trochę łobuzerska – świadczyła o tym, że spodziewała się bury, a może nawet gniewu Rolanda. Ten jednak też kiedyś był na jej miejscu i nie zapomniał, iż początkujący rewolwerowcy bywają niepewni i aroganccy, nerwowi i skłonni do nieprzemyślanych działań… A poza tym odkrył w sobie nieoczekiwaną umiejętność. Potrafił uczyć. Co więcej, lubił uczyć i od czasu do czasu się zastanawiał, czy tak samo było z Cortem. Podejrzewał, że tak.

Wrony zaczęły wrzeszczeć jeszcze głośniej, gdyż do chóru przyłączyły się te, które siedziały w lesie za ich plecami. Jakaś część umysłu Rolanda uchwyciła fakt, że okrzyki były teraz zaniepokojone, a nie tylko kłótliwe. Wrony krakały tak, jakby coś je spłoszyło i odgoniło od łupu, którym się posilały. On jednak miał ważniejsze rzeczy do zrobienia niż zastanawianie się nad tym, co spłoszyło stado wron. Tak więc odnotował ten fakt w pamięci i ponownie skoncentrował się na Susannah. Nieuwaga w obecności ucznia mogła sprowokować następną, mniej żartobliwą kpinę. I kogo należałoby za to winić? Kogo, jak nie nauczyciela? Bo czyż sam jej tego nie nauczył? Czyż nie nauczył ich obojga? Czy nie do tego sprowadzał się sens bycia rewolwerowcem, jeśli odrzucić kilka sztywnych rytuałów i obalić parę żelaznych reguł? Czy on i ona nie byli tylko parą sokołów wyćwiczonych do ataków na rozkaz?

– Nie – rzekł. – To nie są kamienie.

Lekko uniosła brwi i znów się zaczęła uśmiechać. Teraz, kiedy nabrała pewności, że nie wybuchnie gniewem (przynajmniej na razie), jak to często się zdarzało, gdy była opieszała lub niesforna, w jej oczach znowu pojawił się stalowy, drwiący błysk, który rewolwerowiec kojarzył z Dettą Walker.

– Nie? Nie są?

Kpina w jej głosie była dobroduszna, ale wiedział, że w razie potrzeby może stać się złośliwa. Dziewczyna wydawała się spięta, pobudzona i już wysuwała pazurki.

– Nie, nie są – powiedział, odpowiadając drwiną na kpinę. Na jego usta powrócił uśmiech, ale surowy i pozbawiony wesołości. – Susannah, czy pamiętasz pieprzonych skurwieli?

Jej uśmiech przygasł.

– Tych pieprzonych skurwieli z Oxford Town?

Teraz uśmiech całkiem znikł.

– Czy pamiętasz, co ci pieprzeni skurwiele zrobili tobie i twoim przyjaciołom?

– To nie byłam ja – odparła. – To była inna kobieta.

Jej oczy miały tępy, ponury wyraz. Nienawidził go, lecz także podziwiał. To było właściwe spojrzenie, świadczące o tym, że żar wciąż się tli i wkrótce buchnie żywym płomieniem.

– Owszem. Tak było. Czy ci się to podoba, czy nie, to była Odetta Susannah Holmes, córka Sarah Walker Holmes. Nie ty taka, jaką jesteś, lecz jaką byłaś. Pamiętasz węże od hydrantu? Pamiętasz złote zęby, które widziałaś, kiedy polewali z nich ciebie i twoich przyjaciół w Oxford Town? Jak błyszczały, kiedy się śmiali?

Powiedziała im o tym i o wielu innych sprawach podczas długich nocy przy obozowym ognisku. Rewolwerowiec nie rozumiał wszystkiego, ale mimo to uważnie słuchał. I zapamiętał. Mimo wszystko ból jest narzędziem. Czasem najlepszym.

– Co się z tobą dzieje, Rolandzie? Dlaczego przypominasz mi o tych okropnościach?

Teraz w jej pochmurnych oczach pojawił się groźny błysk. Przypominały mu oczy Alaina, gdy ktoś zdołał rozzłościć zwykle dobrodusznego rewolwerowca.

– Te kamienie to tamci ludzie – rzekł cicho Roland. – Ludzie, którzy zamknęli cię w celi i zostawili, żebyś się posikała. Ludzie z pałkami i psami. Ci mężczyźni, którzy nazywali cię czarną cipą. – Wskazał je, powoli przesuwając palec od lewej do prawej. – To ten, który uszczypnął cię w pierś i śmiał się. A tam jest ten, który powiedział, że lepiej sprawdzić, czy nie schowałaś czegoś w odbycie. To ten, który nazwał cię szympansicą w sukience za pięćset dolarów. Tamten stukał pałką o szprychy koła twojego wózka, aż ten dźwięk o mało nie doprowadził cię do szaleństwa. A tamten to mężczyzna, który nazwał twojego przyjaciela Leo parszywym pedziem. Ostatni zaś, Susannah, to Jack Mort. Tak. Te kamienie. To ci ludzie.

Teraz oddychała z wysiłkiem. Jej pierś unosiła się i opadała spazmatycznie pod pasem rewolwerowca, ciężkim od nabojów. Oderwała wzrok od Rolanda i spoglądała na kamienie usiane plamkami miki. W lesie za ich plecami jakieś drzewo złamało się i upadło. Wrony na niebie zaczęły wrzeszczeć jeszcze głośniej. Pogrążeni w grze, która przestała już być grą, nie zwrócili na to uwagi.

– Ach tak? – prychnęła. – Tak twierdzisz?

– Twierdzę. A teraz powtórz lekcję, Susannah Dean, i to dokładnie.

Tym razem słowa padały jak kawałki lodu z jej ust. Prawa dłoń lekko drżała na poręczy fotela, jak silnik na jałowym biegu.

– Nie będę celowała ręką, gdyż kto celuje ręką, ten zapomniał oblicza swego ojca. Będę celowała okiem.

– Dobrze.

– Nie będę strzelała ręką, gdyż kto strzela ręką, ten zapomniał oblicza swego ojca. Będę strzelała umysłem.

– Niech więc tak będzie, Susannah Dean.

– Nie będę zabijała bronią, gdyż kto zabija bronią, ten zapomniał oblicza swego ojca. Będę zabijała sercem.

– A więc zabij ich, na pamięć twego ojca! – ryknął Roland. – Zabij wszystkich!

Prawa dłoń Susannah błyskawicznie oderwała się od poręczy fotela i chwyciła za rękojeść rewolweru Rolanda. Wyrwała broń z kabury i grzbietem lewej dłoni kilkakrotnie odwiodła kurek, uderzeniami tak szybkimi i delikatnymi jak trzepot skrzydeł kolibra. Sześć suchych strzałów przeleciało echem po dolinie i pięć z sześciu kamieni zniknęło z głazu.

Przez chwilę oboje milczeli – chyba w ogóle nie oddychali – gdy echo strzałów przetaczało się i cichło w oddali. Nawet wrony zamilkły, przynajmniej w tym momencie. Rewolwerowiec przerwał ciszę zaledwie czterosylabowym, lecz pełnym zrozumienia zdaniem:

– Bardzo dobrze.

Susannah spojrzała na broń w swojej ręce, jak gdyby nigdy przedtem jej nie widziała. Smużka dymu unosiła się z lufy, idealnie prosto w nieruchomym powietrzu. Potem, powoli, schowała broń do kabury.

– Dobrze, ale nie doskonale – powiedziała w końcu. – Jednego nie trafiłam.

– Naprawdę?

Podszedł do głazu i podniósł leżący na nim kamień. Obejrzał go i rzucił kobiecie.

Z aprobatą zauważył, że złapała go lewą ręką, prawą trzymając w pobliżu kabury z rewolwerem. Strzelała lepiej i szybciej od Eddiego, lecz tej lekcji nie nauczyła się tak szybko jak on. Może przyszłoby jej to łatwiej, gdyby wzięła udział w strzelaninie w nocnym klubie Balazara. Teraz Roland miał pewność, że nauczyła się i tego. Spojrzała na kamień i na jego górnej krawędzi zobaczyła płytką rysę.

– Ledwie go drasnęłaś – rzekł Roland, wróciwszy do niej – lecz podczas walki to czasem zupełnie wystarcza. Jeśli zranisz przeciwnika, nie zdoła wycelować… – Urwał. – Dlaczego tak na mnie patrzysz?

– Nie wiesz? Naprawdę nie wiesz?

– Nie. Nie umiem czytać w twoich myślach, Susannah.

W jego głosie nie było cienia skruchy i Susannah ze zniechęceniem potrząsnęła głową. Te gwałtowne zmiany jej osobowości czasem irytowały go tak samo, jak ją drażniła niezdolność Rolanda do oględnego formułowania myśli. Był najbardziej bezpośrednim człowiekiem, jakiego znała.

– W porządku – odparła. – Powiem ci, dlaczego tak na ciebie patrzę, Rolandzie. Ponieważ to, co zrobiłeś, było paskudne. Powiedziałeś, że nie uderzyłbyś mnie, nie mógłbyś mnie uderzyć, gdybym nawet bardzo cię zawiodła.... Albo skłamałeś, albo jesteś bardzo głupi, a wiem, że nie jesteś głupcem. Ludzie nie zawsze uderzają rękami, o czym może zaświadczyć każda kobieta i mężczyzna mojej rasy. Tam, skąd pochodzę, mamy taki wierszyk: „Mów choć do woli…”.

– …od słów nie boli – dokończył Roland.

– No, ujmujemy to trochę inaczej, ale sądzę, że sens jest chyba ten sam. Obojętnie jak się to powie, to i tak gówno prawda. Nie na darmo to, co przed chwilą zrobiłeś, nazywają słowną chłostą. Twoje słowa zraniły mnie, Rolandzie. Zamierzasz tu stać i twierdzić, że o tym nie wiedziałeś?

Siedziała na fotelu inwalidzkim, patrząc na niego z chłodnym zaciekawieniem, i Roland pomyślał – nie po raz pierwszy – że pieprzeni skurwiele z jej krainy musieli być bardzo odważni lub bardzo głupi, jeśli ją prowokowali… na fotelu inwalidzkim czy nie. A sądząc po tym, co widział, raczej nie był to z ich strony przejaw odwagi.

– Nie myślałem o twoich zranionych uczuciach i nie przejmowałem się nimi – rzekł cierpliwie. – Zobaczyłem, że szczerzysz zęby i zamierzasz ugryźć, więc wsunąłem między nie patyk. I podziałało… prawda?

Teraz spojrzała na niego z urazą i zdumieniem.

– Ty draniu!

Nie odpowiadając, wyjął broń z jej kabury, dwoma palcami prawej dłoni otworzył bębenek i lewą ręką zaczął ponownie ładować rewolwer.

– Ze wszystkich nadętych, aroganckich…

– Musiałaś ugryźć – rzekł tym samym cierpliwym tonem. – W przeciwnym razie strzelałabyś źle… dłonią i bronią zamiast okiem, umysłem i sercem. Czy to był podstęp? Czy byłem arogancki? Nie sądzę. Myślę, Susannah, że to ty w głębi serca byłaś arogancka. Przypuszczam, że byłaś gotowa uciec się do podstępu. To mnie nie martwi. Wprost przeciwnie. Rewolwerowiec bez zębów to nie rewolwerowiec.

– Niech to szlag, nie jestem rewolwerowcem!

Zignorował te słowa – mógł sobie na to pozwolić. Jeśli ona nie była rewolwerowcem, to on był puszką z kawą.

– Gdyby to była gra, może postąpiłbym inaczej. Lecz to nie zabawa. To…

Na moment przyłożył zdrową dłoń do czoła i przytrzymał lekko drżące palce tuż nad lewą skronią. Dostrzegła to drżenie.

– Rolandzie, co ci dolega? – spytała spokojnie.

Powoli opuścił rękę. Zamknął bębenek i z powrotem wsunął rewolwer do jej kabury.

– Nic.

– A jednak. Widziałam. Eddie też to zauważył. Zaczęło się, gdy tylko zeszliśmy z plaży. Coś ci dolega, i to coraz bardziej.

– Nic mi nie jest – powtórzył.

Wyciągnęła ręce i ujęła jego dłoń. Zapomniała o gniewie, przynajmniej na chwilę. Spojrzała mu prosto w oczy.

– Eddie i ja… To nie jest nasz świat, Rolandzie. Bez ciebie byśmy tutaj zginęli. Mielibyśmy twoją broń i moglibyśmy z niej strzelać, gdyż tego dobrze nas nauczyłeś, a mimo to byśmy zginęli. My… potrzebujemy cię. Dlatego powiedz mi, co ci jest. Pozwól, żebym spróbowała ci pomóc. Pozwól, żebyśmy oboje spróbowali ci pomóc.

Nigdy głęboko nie zastanawiał się nad sobą i swoim postępowaniem. Koncepcja samoświadomości (czy psychoanalizy) była mu obca. On działał – błyskawicznie sprawdzał możliwości, podejmował decyzję i działał. Z nich wszystkich on był najdoskonalszy – człowiek o niezwykle romantycznej duszy zamkniętej w prymitywnej otoczce instynktu i pragmatyzmu. Teraz też błyskawicznie ocenił sytuację i postanowił powiedzieć Susannah prawdę. Och, tak, coś mu dolegało. Istotnie. Coś było nie tak z jego głową. To tak proste jak jego drogi i równie niezwykłe jak dziwne życie wędrowca, na jakie został skazany.

Otworzył usta, by rzec: „Powiem ci, co mi jest, Susannah, i powiem to tylko dwoma słowami. Tracę zmysły”. Lecz zanim zdążył zacząć, w lesie runęło kolejne drzewo – z głośnym, przeciągłym trzaskiem. To upadło bliżej i tym razem nie byli tak głęboko zaabsorbowani próbą sił, w postaci lekcji strzelania. Oboje usłyszeli trzask, a później nerwowy wrzask wron, i oboje zdali sobie sprawę z tego, że to drzewo runęło w pobliżu ich obozu.

Susannah patrzyła w kierunku miejsca, skąd dobiegł ten dźwięk, ale teraz spojrzała na rewolwerowca szeroko otwartymi i zaniepokojonymi oczami.

– Eddie – powiedziała.

W głębi zielonej gęstwiny za ich plecami rozległ się donośny ryk – przeciągły ryk wściekłości. Runęło następne drzewo i jeszcze jedno. Padały z odgłosami przypominającymi wybuchy granatów moździerzowych. Suche drewno – pomyślał rewolwerowiec. Uschnięte drzewa.

– Eddie! – tym razem krzyknęła. – Cokolwiek to jest, idzie do Eddiego!

Złapała za koła i zaczęła mozolnie obracać fotel.

– Nie ma na to czasu.

Roland chwycił ją pod pachy i podniósł z fotela. Już nieraz ją niósł – na zmianę z Eddiem – kiedy teren był zbyt trudny, aby mogła jechać, lecz wciąż zadziwiała ją jego niesamowita szybkość i siła. Dopiero co siedziała na swoim fotelu inwalidzkim, który zakupiła w najlepszym nowojorskim sklepie ze sprzętem medycznym jesienią tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego drugiego roku, a już w następnej chwili ryzykownie balansowała na ramionach Rolanda, jak akrobatka muskularnymi udami obejmując jego szyję, podczas gdy on przytrzymywał ją w pasie. Pobiegł, depcząc buciorami usianą szpilkami ziemię miedzy koleinami pozostawionymi przez koła wózka.

– Odetto! – zawołał, pod wpływem niepokoju wracając do imienia, pod jakim ją poznał. – Nie zgub rewolweru! Na pamięć twego ojca!

Gnał między drzewami. Koronka cieni i jasne łańcuchy słonecznych plam przesuwały się po nich ruchliwą mozaiką, gdy wydłużył krok. Teraz zbiegali po zboczu. Susannah podniosła rękę, by odsunąć gałąź, która mogła strącić ją z ramion rewolwerowca. Jednocześnie drugą ręką chwyciła rękojeść starego rewolweru, przyciskając go do ciała.

Ponad milę – pomyślała. Jak szybko zdoła przebiec milę? Ile czasu zajmie mu przebycie takiej odległości z ciężarem na ramionach? Niewiele, jeśli nie poślizgnie się na tych igłach… ale może zbyt długo. Panie, niech nic mu się nie stanie… niech nic się nie stanie mojemu Eddiemu.

I jakby w odpowiedzi usłyszała przeciągły ryk niewidocznej bestii. Donośny niczym grom. Zwiastujący śmierć.

2

Był największym stworzeniem w lesie znanym niegdyś pod nazwą Wielkiej Puszczy Zachodniej, a także najstarszym. Wiele z tych olbrzymich starych wiązów, które Roland zauważył w rozpościerającej się poniżej dolinie, wydawało się zaledwie wychodzącymi z ziemi pędami, kiedy niedźwiedź przybył z mrocznych ostępów Świata Zewnętrznego, jak potężny wędrowny władca.

Niegdyś w Puszczy Zachodniej żył Dawny Lud (to pozostałości ich domostw napotykał od czasu do czasu Roland w ciągu ostatnich kilku tygodni), który odszedł stąd w obawie przed kolosalnym, nieśmiertelnym niedźwiedziem. Członkowie Dawnego Ludu próbowali go zabić, kiedy po raz pierwszy odkryli, że nie są sami na terytorium, które zajęli. I chociaż ich strzały rozwścieczały go, nie były w stanie zabić. On zaś doskonale zdawał sobie sprawę z tego, kto jest sprawcą jego cierpień, w przeciwieństwie do innych leśnych zwierząt, nawet drapieżnych kotów licznie zamieszkujących wydmy na zachodzie. Nie, ten niedźwiedź dobrze wiedział, kto wystrzelił strzały. Wiedział. I za każdą, która utkwiła w jego ciele, przebijając kosmate futro, zabijał trzech, czterech, a czasem pół tuzina Dawnych Ludzi. Dzieci, jeśli zdołał je dopaść, lub kobiety, jeśli nie było dzieci. Na wojowników nie zwracał uwagi, co było najgorszą zniewagą.

Kiedy w końcu zrozumieli, czym jest naprawdę, już nie próbowali go zabić. Oczywiście był wcielonym demonem – albo bogiem. Nazwali go Mir, co w ich języku oznaczało „świat poza światem”. Miał siedemdziesiąt stóp wzrostu i po prawie dwudziestu wiekach niekwestionowanego władania Puszczą Zachodnią kończył swój żywot. Być może przyczyną jego śmierci był jakiś mikroskopijny organizm znajdujący się w czymś, co zjadł lub wypił, a może podeszły wiek – najprawdopodobniej połączenie obu tych czynników. Przyczyna nie miała znaczenia, w przeciwieństwie do rezultatu, którym była kolonia szybko mnożących się pasożytów żerujących w jego legendarnym mózgu. Po latach chłodnego trzeźwego rozumowania Mir oszalał.

Niedźwiedź wiedział, że w jego lesie znów są ludzie. Władał tą puszczą i choć była ogromna, żadne z zachodzących w niej wydarzeń nie uchodziło jego uwagi. Trzymał się z daleka od przybyszów, nie dlatego, że się ich bał, lecz dlatego, że w niczym mu nie przeszkadzali. Potem jednak pasożyty zaczęły toczyć jego mózg i pogrążając się w szaleństwie, uroił sobie, że to powrócił Dawny Lud, by zastawiać sidła, palić las i znowu podjąć te idiotyczne próby wyrządzenia mu krzywdy. Leżąc w swojej ostatniej jaskini, prawie trzydzieści mil od nowo przybyłych, z każdym świtem słabszy niż poprzedniego wieczoru, doszedł do wniosku, że Dawny Lud w końcu znalazł sposób, żeby go uśmiercić: truciznę.

Tym razem przybywał nie po to, by się zemścić za jakąś powierzchowną ranę, lecz by zetrzeć ich z powierzchni ziemi, zanim ta trucizna dokończy dzieła… A kiedy szedł, przestał w ogóle myśleć. Pozostała mu tylko wściekłość, zgrzytliwe brzęczenie tego czegoś na czubku jego głowy – co niegdyś obracało się w zupełnej ciszy – oraz niesamowicie wyostrzony węch, który nieomylnie kierował go do obozowiska trojga wędrowców.

Niedźwiedź, który naprawdę nie nazywał się Mir, ale zupełnie inaczej, przedzierał się przez puszczę jak ruchoma budowla, kosmata wieża o czerwonobrązowych ślepiach. Te ślepia płonęły gorączką i szaleństwem. Olbrzymi łeb, teraz otoczony girlandą połamanych gałęzi oraz igliwia, nieustannie kołysał się na boki. Od czasu do czasu donośnie kichał, wyrzucając z nozdrzy chmury wijących się białych pasożytów. Przednimi łapami, zakończonymi zakrzywionymi szponami o długości trzech stóp, szarpał mijane drzewa. Kroczył na tylnych łapach, pozostawiając głębokie ślady w miękkiej, czarnej ziemi. Roztaczał woń świeżej żywicy i starego, zaschniętego kału.

To coś na czubku jego głowy warczało i skrzypiało, skrzypiało i warczało.

Niedźwiedź podążał prawie po linii prostej w kierunku obozowiska tych, którzy śmieli powrócić do jego lasu, którzy odważyli się zadać mu taki ból. Dawny Lud czy Nowy Lud – i tak umrą. Natrafiając na uschnięte drzewo, czasem na moment zbaczał z drogi, żeby je wywrócić. Głuchy, donośny trzask padających pni sprawiał mu przyjemność, a kiedy spróchniałe drzewo w końcu spoczęło na ziemi lub oparło się o któregoś ze swych towarzyszy, niedźwiedź ruszał dalej, przecinając skośne smugi światła, zamglone od wirujących drobin drzewnego pyłu.

3

Dwa dni wcześniej Eddie Dean znowu zaczął rzeźbić – po raz pierwszy od dnia, w którym skończył dwanaście lat. Przypominał sobie, że dawniej sprawiało mu to przyjemność, i sądził, że chyba szło mu całkiem nieźle. Niezbyt dobrze to pamiętał, lecz dowodził tego jeden znamienny fakt: Henry, jego starszy brat, nie znosił, kiedy Eddie to robił.

Och, patrzcie na tego mazgaja – mówił. Co też dziś robimy, mazgaju? Domek dla lalek? Nocnik dla twojego małego fiutka? Och… czyż to nie jest ŚLICZNE?

Henry nigdy nie podszedł i nie zabronił Eddiemu rzeźbić. Nie podszedł do niego i nie powiedział po prostu: Może byś z tym skończył, bracie? Widzisz, to całkiem niezłe, a kiedy robisz coś całkiem nieźle, ja zaczynam się denerwować. No bo, rozumiesz, to ja tutaj jestem od tego, żeby robić dobre rzeczy. Ja. Henry Dean. Dlatego myślę, bracie mój, że po prostu będę czasem darł z ciebie łacha. Nie przyjdę i nie powiem „Nie rób tego, bo to mnie denerwuje”, ponieważ to zabrzmiałoby tak, no, wiesz, jakbym miał źle w głowie. Mogę jednak drzeć z ciebie łacha, bo tak właśnie robią starsi bracia, no nie? To typowe. Będę darł z ciebie łacha, kpił i szydził, aż po prostu… do kurwy nędzy… PRZESTANIESZ! W porządku?

No, cóż, to nie było w porządku, ale w domu Deanów zazwyczaj wszystko działo się tak, jak chciał Henry. I aż do niedawna wydawało się, że tak jest dobrze – nie w porządku, lecz dobrze. Istniała pewna niewielka, ale istotna różnica, jeśli tylko zdołałeś ją zgłębić. Były dwa powody tego, że wydawało się dobrze. Jeden oczywisty, drugi głęboko ukryty.

Oczywistym powodem było to, że Henry musiał pilnować Eddiego, kiedy pani Dean szła do pracy. Musiał pilnować go cały czas, ponieważ kiedyś Deanowie mieli siostrę, choć mało kto o tym pamiętał. Byłaby cztery lata starsza od Eddiego i o cztery młodsza od Henry’ego, gdyby żyła, ale chodzi o to, że nie żyła. Przejechał ją pijany kierowca; Eddie miał wówczas dwa lata. Gdy to się zdarzyło, przyglądała się grze w klasy na chodniku.

Mały Eddie czasem myślał o siostrze, słuchając sprawozdania Mela Allena w The Yankee Baseball Network. Ktoś przeprowadził piękną akcję, a Mel ryczał: „Święty Jacku, ale go załatwił! Do widzenia!”. No… cóż, ten pijak załatwił Glorię Dean, święty Jacku, do widzenia. Gloria była teraz na tym wielkim górnym pokładzie w niebie, i to nie dlatego, że miała pecha, ani dlatego, że stan Nowy Jork nie odebrał kutasowi prawa jazdy, kiedy po raz trzeci złapano go prowadzącego po pijanemu, ani nawet dlatego, że Bóg postanowił zabrać dziecinę do siebie. Zdarzyło się to (jak pani Dean często powtarzała synom), bo nie było nikogo, kto pilnowałby Glorii.

Zadaniem Henry’ego było nie dopuścić do tego, żeby coś takiego przydarzyło się Eddiemu. To była jego praca i wykonywał ją, chociaż nie było to łatwe. W tej sprawie Henry i pani Dean okazali się zgodni, jak mało kiedy. Oboje często przypominali Eddiemu, jak bardzo Henry się poświęca, żeby trzymać go z daleka od pijanych kierowców, bandytów, narkomanów, a może nawet mających złe zamiary obcych, którzy kręcą się w pobliżu górnego pokładu, mogących w każdej chwili nadlecieć swoimi niezidentyfikowanymi obiektami latającymi o napędzie atomowym, żeby porywać takich małych chłopców jak Eddie Dean. Dlatego nie powinien jeszcze bardziej denerwować Henry’ego, na którym ciążyła taka ogromna odpowiedzialność. Jeśli Eddie robił coś, co naprawdę denerwowało Henry’ego, powinien natychmiast przestać. W ten sposób odwdzięczał mu się za cały ten czas, który Henry tracił, pilnując Eddiego. Kiedy się nad tym zastanowić, to łatwo zrozumieć, że robiąc coś lepiej od Henry’ego, postępował bardzo niewłaściwie.

I był też ten ukryty powód. Przyczyna (można by ją nazwać światem poza światem) jeszcze istotniejsza, gdyż nigdy niewypowiedziana. Eddie nie mógł być w niczym lepszy od Henry’ego, ponieważ ten po prostu niczego nie umiał robić dobrze… oczywiście oprócz pilnowania Eddiego.

Henry nauczył Eddiego grać w kosza na placu zabaw w pobliżu kamienicy, w której mieszkali – na betonowym przedmieściu, gdzie na horyzoncie majaczyły wieżowce Manhattanu, a czek z opieki społecznej był królewskim darem. Eddie był o osiem lat młodszy i znacznie mniejszy od Henry’ego, ale także znacznie szybszy. Ponadto miał wrodzony talent do tej gry: kiedy z piłką w rękach znalazł się na popękanym i wyboistym cemencie podwórka, to jakby prąd przeszywał całe jego ciało. Był szybszy, lecz nie tylko. Najważniejsze było to, że był lepszy od Henry’ego. Gdyby nie świadczyły o tym wyniki meczów, w których czasem brali udział, poznałby to po pochmurnych spojrzeniach Henry’ego i szturchańcach, jakie często otrzymywał od niego w powrotnej drodze do domu. Te szturchnięcia były niby żartobliwe. „Za te dwa punkty!” – krzyczał wesoło Henry i bach-bach, dwukrotnie uderzał wystawionym knykciem w biceps Eddiego. Dla Eddiego jednak nie były żartem, lecz ostrzeżeniem. Tak jakby Henry mówił: Lepiej się nie popisuj pod koszem i nie rób ze mnie głupka, bracie. Lepiej pamiętaj, że ja cię pilnuję.

Tak samo było z czytaniem, baseballem, ringiem, matematyką, a nawet skakanką, która była zabawą dla dziewczyn. To, że jest albo mógłby być lepszy w tym wszystkim, pozostawało tajemnicą, której pod żadnym pozorem nie mógł ujawnić. Dlatego że Eddie był młodszym bratem. Dlatego że Henry go pilnował. Ale najważniejszym powodem był prosty fakt: musiał dochować tajemnicy, ponieważ Henry był starszym bratem Eddiego, który go podziwiał.

4

Przed dwoma dniami, kiedy Susannah zdejmowała skórę z królika, a Roland zabierał się do szykowania kolacji, Eddie był w lesie na południe od obozu. Zauważył szczapę drewna o zabawnym kształcie, sterczącą z niedawno złamanego pnia. Doznał dziwnego uczucia – podejrzewał, że określanego przez ludzi mianem déjà vu – i przez chwilę uważnie przyglądał się drewnu wyglądającemu jak nieforemna klamka. Niejasno zdawał sobie sprawę z tego, że zaschło mu w ustach.

Po kilku sekundach uświadomił sobie, że spogląda na drzazgę sterczącą z pieńka, ale myśli o podwórku za kamienicą, w której mieszkali z Henrym – wspomina ciepły cement pod tyłkiem i smród dolatujący z pojemnika na śmieci w zaułku za rogiem. W tym wspomnieniu trzymał w lewej ręce kawałek drewna, a w prawej nóż do mięsa, który wziął z szuflady przy zlewie. Ta stercząca z pnia szczapa przywołała wspomnienie krótkiego okresu, kiedy zapałał gwałtownym uczuciem do rzeźbienia w drewnie. To wspomnienie było tak głęboko pogrzebane w jego pamięci, że w pierwszej chwili nie pojął, czym jest.

Najbardziej lubił patrzeć na drewno, zanim jeszcze zaczął je formować. Czasem widział samochód lub ciężarówkę. Czasami psa lub kota. Pamiętał, że raz zobaczył twarz bożka – jednego z tych niesamowitych monolitów na Wyspie Wielkanocnej, które widział w szkole w zeszycie „National Geographic”. Ten wyszedł mu całkiem nieźle. Rzecz polegała na tym, żeby dostrzec, co można zrobić z kawałka drewna, nie niszcząc go. Nigdy nie dało się wydobyć wszystkiego, ale czasem dość dużo.

Coś tkwiło w tej wypukłości pieńka. Pomyślał, że mógłby sporo wydobyć z tego drewna za pomocą noża Rolanda – najostrzejszego i najporęczniejszego narzędzia, jakiego kiedykolwiek używał.

Coś tkwiło w tym drewnie, cierpliwie czekając, aż ktoś – ktoś taki jak on! – przyjdzie i wydobędzie to. Wyzwoli.

Och, patrzcie na tego mazgaja. Co też dziś robimy, mazgaju? Domek dla lalek? Nocnik dla twojego małego fiutka? Och… czyż to nie jest ŚLICZNE?

Poczuł nagły wstyd, zmieszanie, wrażenie, że za wszelką cenę musi utrzymać coś w sekrecie, a potem przypomniał sobie – znowu – że Henry Dean, który później stał się wielkim mędrcem i znanym ćpunem, nie żyje. Ten fakt nie przestał go zadziwiać: przypominał mu się na różne sposoby, czasem budząc smutek, czasem poczucie winy lub gniew. Tego dnia, dwa dni przed tym zanim wielki niedźwiedź wypadł z głębi lasu, wywołał najbardziej zaskakującą reakcję. Eddie poczuł ulgę i bezgraniczną radość.

Był wolny.

Pożyczył nóż od Rolanda. Ostrożnie odciął wystający kawałek drewna, a potem zaniósł do obozu, usiadł pod drzewem i oglądał zdobycz ze wszystkich stron. Nie patrzył na drewno, ale patrzył w drewno.

Susannah skończyła oprawiać królika. Mięso włożyła do kociołka nad ogniskiem, a skórę rozpięła na dwóch kijach, przywiązując ją rzemieniami wziętymi z plecaka Rolanda. Później, po wieczerzy, Eddie oskrobie skórę z resztek mięsa. Posługując się rękoma, Susannah bez trudu dotarła do opartego plecami o pień Eddiego. Przy ognisku Roland wsypywał do kotła jakieś nieznane – lecz niewątpliwie aromatyczne – leśne zioła.

– Co robisz, Eddie?

Powstrzymał absurdalny odruch i nie schował kawałka drewna za plecami.

– Nic – odparł. – Pomyślałem, że mógłbym… no, wiesz, wyrzeźbić coś. – Zamilkł i po chwili dodał: – Ale nie jestem w tym zbyt dobry.

Zabrzmiało to tak, jakby chciał ją przekonać. Spojrzała na niego ze zdziwieniem. Przez moment wydawało się, że zamierzała coś powiedzieć, a potem tylko wzruszyła ramionami i zostawiła go samego. Nie miała pojęcia, dlaczego Eddie wydawał się zawstydzony tym, że zamierza przez chwilę postrugać kawałek drewna – jej ojciec robił to ciągle – ale jeśli zechce o tym porozmawiać, to na pewno uczyni to w swoim czasie.

Eddie wiedział, że to poczucie winy jest głupie i bezsensowne, wolał jednak zajmować się struganiem, gdy Rolanda i Susannah nie było w obozie. Najwidoczniej trudno się wyzbyć starych przyzwyczajeń. Pokonanie nałogu było dziecinną zabawą w porównaniu z walką ze wspomnieniami dzieciństwa.

Kiedy tamci dwoje opuszczali obóz, żeby polować, strzelać lub realizować dziwny program szkolenia, Eddie z zadziwiającą zręcznością i rosnącą przyjemnością obrabiał kawałek drewna. Miał w sobie kształt – co do tego Eddie miał rację. Był bardzo prosty i nóż Rolanda wyzwalał ten kształt z niesamowitą łatwością. Wyglądało na to, że zdoła wydobyć zeń wszystko, a to oznaczało, że proca może okazać się całkiem przydatną bronią. Może nie aż tak jak wielkie rewolwery Rolanda, ale będzie to coś, co wykonał własnoręcznie. Jego dzieło. Ta myśl sprawiała mu wiele satysfakcji.

Gdy pierwsze wrony wzbiły się w powietrze, kracząc trwożliwie, nie słyszał ich. Myślał już – z nadzieją – że może wkrótce znajdzie drzewo z uwięzionym w nim łukiem.

5

Usłyszał zbliżającego się niedźwiedzia wcześniej niż Roland i Susannah, ale niedostatecznie wcześnie – pogrążony w głębokim skupieniu, jakie towarzyszy najpiękniejszym i najpotężniejszym twórczym impulsom. Przez większość swego życia powstrzymywał je, a teraz znalazł się w mocy jednego z nich. I uczynił to z miłą chęcią.

Z transu wyrwał go nie odgłos łamanych drzew, lecz kilka szybkich strzałów z czterdziestkipiątki, na południe od obozowiska. Z uśmiechem podniósł głowę i oprószoną trocinami dłonią odgarnął włosy z czoła. W tym momencie, siedząc plecami oparty o wysoką sosnę, na polanie, która stała się ich domem, z twarzą poznaczoną plamkami zielonozłotego leśnego blasku, był naprawdę przystojny – młodzieniec o niesfornych czarnych włosach, które nieustannie usiłowały opaść mu na wysokie czoło, o wydatnych ustach i orzechowych oczach.

Na chwilę przywarł wzrokiem do rewolweru Rolanda, wiszącego na pasie na pobliskiej gałęzi. Przyłapał się na tym, że zadaje sobie pytanie, kiedy ostatnio Roland oddalił się choć na krok bez jednego ze swych dwóch wielkich rewolwerów. To pytanie prowadziło do następnego.

Ile miał lat ten człowiek, który zabrał Eddiego i Susannah z ich światów i rzeczywistości? I co ważniejsze, co mu dolegało?

Susannah obiecała poruszyć ten temat… oczywiście, jeśli strzelanie dobrze jej pójdzie i nie rozzłości Rolanda. Eddie nie sądził, aby Roland jej powiedział – nie od razu – ale nadszedł czas, żeby stary drań się dowiedział, że oni oboje wiedzą, że coś jest nie tak.

– Tryśnie źródło, jeżeli Bóg tak zechce – mruknął Eddie. Z nikłym uśmiechem na ustach wrócił do rzeźbienia. Oboje zaczynali cytować powiedzenia Rolanda… a on ich. Niemal tak jakby byli częściami jednej…

Nagle kolejne drzewo runęło bardzo blisko i Eddie w mgnieniu oka zerwał się na równe nogi, z niedokończoną procą w jednej, a nożem Rolanda w drugiej ręce. Spojrzał na przeciwległy skraj polany. Serce waliło mu jak młotem, a strach wyostrzył wszystkie zmysły. Coś się zbliżało. Słyszał, jak tratuje chaszcze, i dziwił się w duchu, że dopiero teraz pochwycił uchem ten dźwięk. Cichy głos z głębi podświadomości mówił, że dobrze mu tak. Należało mu się za to, że robi coś lepiej niż Henry i denerwuje brata.

Następne drzewo przewróciło się z przeciągłym, głuchym trzaskiem. Spoglądając w nierówną wyrwę między wysokimi świerkami, Eddie ujrzał chmurę drzewnego pyłu, unoszącą się w nieruchomym powietrzu. Stworzenie, które wzbiło ten obłok, nagle ryknęło wściekle, mrożąc krew w żyłach.

Jakiś olbrzymi skurwiel, cokolwiek to jest.

Upuścił kawałek drewna i cisnął nożem Rolanda w stojące pięć jardów po lewej drzewo. Nóż dwukrotnie obrócił się w powietrzu i do połowy ostrza utkwił w pniu, drżąc. Eddie wyrwał czterdziestkępiątkę z kabury wiszącego na gałęzi pasa i odciągnął kurek.

Walczyć czy uciekać?

Błyskawicznie się zorientował, że nie ma już wyboru. To coś okazało się równie szybkie jak wielkie i teraz było już za późno na ucieczkę. Spomiędzy drzew po północnej stronie polany wyłonił się jakiś gigantyczny kształt, niższy jedynie od najwyższych drzew. Kroczył prosto ku Eddiemu i kiedy go dostrzegł, wydał potworny ryk.

– O kurwa, już po mnie – szepnął Eddie, gdy kolejne drzewo przechyliło się, trzasnęło jak wybuchający pocisk, a potem z suchym odgłosem runęło na ziemię w chmurze pyłu i igliwia. Stwór zmierzał na polankę, gdzie stał Eddie. Niedźwiedź wielkości King Konga. Ziemia trzęsła się pod jego krokami.

I co zrobisz, Eddie? – nagle zapytał Roland. Myśl! To jedyna przewaga, jaką masz nad tą bestią. Co zrobisz?

Eddie nie sądził, żeby zdołał ją zabić. Może z bazooki, ale raczej nie z czterdziestkipiątki. Mógł uciekać, podejrzewał jednak, że w razie potrzeby nadciągająca bestia potrafi szybko biegać. Uznał, że ma pięćdziesiąt procent szansy na to, by nie skończyć jako dżem w wielkich łapach niedźwiedzia.

Co więc powinien zrobić? Zostać tutaj i strzelać, czy też rzucić się do ucieczki, jakby sam diabeł siedział mu na ogonie?

Przyszło mu do głowy, że ma jeszcze trzecie wyjście. Mógł się wspinać.

Odwrócił się twarzą do pnia drzewa, pod którym siedział. Była to ogromna sosna, być może największa w tej części lasu. Pierwsza jej gałąź rozpościerała swój pierzasty zielony wachlarz prawie dziesięć stóp nad poszyciem. Eddie spuścił kurek rewolweru i wepchnął broń za pasek spodni. Podskoczył, chwycił gałąź i rozpaczliwie podciągnął się w górę. Niedźwiedź za jego plecami znowu ryknął, wypadając na polanę.

Dopadłby Eddiego i zostawił jego wnętrzności zwisające girlandami z najniższej gałęzi sosny, gdyby w tym momencie nie złapał go atak kichania. Popiół ogniska uniósł się czarną chmurą, a niedźwiedź stanął w niej zgięty wpół, oparłszy wielkie przednie łapy o uda. Przez moment wyglądał jak starzec w futrze – przeziębiony starzec. Kichał raz po raz i chmury pasożytów wylatywały mu z pyska. Ciepły mocz popłynął strumieniem spomiędzy jego ud i z sykiem zgasił rozrzucone węgle ogniska.

Eddie nie zmarnował tych kilku decydujących sekund, które dzięki temu zyskał. Zwinnie jak małpa wspiął się po gałęziach, przystając tylko na moment, aby sprawdzić, czy rewolwer wciąż tkwi za paskiem jego spodni. Był przerażony i przekonany, że zaraz umrze (a czego innego mógł się spodziewać teraz, kiedy Henry już go nie pilnował?), a mimo to wzbierał w nim histeryczny śmiech. Zostałem wyprawiony na drzewo – pomyślał. Jak wam się to podoba, ludzie? Wyprawiony na drzewo przez Niedźwiedzillę.

Stwór znów podniósł łeb, przy czym to coś, co obracało się na czubku jego głowy, zamigotało w słońcu. Ruszył w kierunku drzewa, na którym schronił się Eddie. Wyciągnął w górę łapę i machnął nią, zamierzając strącić ofiarę jak szyszkę. Łapa złamała konar, na którym stał Eddie, w ułamek sekundy po tym, jak wspiął się na wyższą gałąź. Szpony zahaczyły o jeden but, zrywając go z nogi i rozcinając na dwa poszarpane kawałki.

W porządku – pomyślał Eddie. Możesz wziąć sobie oba, bracie marucho, jeśli chcesz. I tak były znoszone.

Niedźwiedź ryknął i uderzył w pień, robiąc w grubej korze głębokie szramy, z których popłynęła jasna, przezroczysta żywica. Eddie wspinał się jeszcze wyżej. Gałęzie stawały się coraz cieńsze i kiedy zerknął w dół, spojrzał prosto w mętne ślepia niedźwiedzia. Za jego uniesionym łbem polanka była podobna do tarczy, której środkiem był ciemny krąg zgaszonego ogniska.

– Chybiłeś, ty włochaty skur… – zaczął Eddie, a wtedy niedźwiedź, wciąż z podniesionym łbem, kichnął. Gorący śluz, w którym roiły się tysiące białych robaczków, opryskał Eddiego. Robaki wiły się konwulsyjnie na jego koszuli, przedramionach, szyi i twarzy.

Eddie wrzasnął ze zdumienia i odrazy. Zaczął ocierać oczy i usta, stracił równowagę i w ostatniej chwili zdążył złapać się sąsiedniego konaru. Trzymając się jedną ręką, drugą gwałtownie ścierał z siebie zarobaczoną flegmę. Niedźwiedź ryknął i znów rąbnął w drzewo. Sosna zakołysała się jak maszt na wietrze, a nowe szramy na jej pniu pojawiły się co najmniej dziewięć stóp poniżej miejsca, gdzie znajdowały się stopy Eddiego. Ten uświadomił sobie, że robaki padają – najwidoczniej zdychały, gdy tylko opuściły zainfekowane mokradła w ciele potwora. Ta myśl sprawiła, że poczuł się trochę lepiej i znów zaczął się wspinać. Po przejściu dziewięciu stóp zatrzymał się, nie mając odwagi wejść wyżej. Pień sosny, u podstawy mający średnicę prawie dziesięciu stóp, w tym miejscu miał niecałe trzy. Eddie rozłożył ciężar ciała, stając na dwóch gałęziach, ale i tak czuł, jak sprężyście uginają się pod jego nogami. Teraz niczym z bocianiego gniazda spoglądał na las oraz wzgórza na zachodzie, rozpościerające się pod nim zielonym dywanem. W innych okolicznościach podziwiałby ten widok.

Jestem na szczycie, mamo – pomyślał. Ponownie spojrzał na uniesiony ku niemu pysk niedźwiedzia i ze zdumienia przez chwilę nie był w stanie zebrać myśli.

Z czaszki niedźwiedzia sterczało coś, co Eddie uznał za małą czaszę radaru.

Obracała się z trudem, migocząc w słońcu, i słyszał jej ciche poskrzypywanie. W swoim czasie jeździł tylko używanymi samochodami – stoją w komisach, mając wymalowany mydłem na szybach napis SPECJALNA OKAZJA – i teraz przemknęło mu przez głowę, że dźwięk wydobywający się z tego urządzenia świadczy o zatartym łożysku, które należy jak najszybciej wymienić.

Niedźwiedź wydał przeciągły pomruk. Żółtawa piana, gęsta od robaków, spływała mu wielkimi kroplami między łapami. Gdyby Eddie nigdy w życiu nie widział uosobienia szaleństwa (a uważał, że widział, kilkakrotnie, stanąwszy oko w oko z tą zwariowaną suką Dettą Walker), to zobaczył je teraz… Na szczęście jednak ten pysk znajdował się dobre trzydzieści stóp niżej, a śmiercionośne pazury od podeszew mężczyzny dzieliła odległość prawie piętnastu stóp. I w przeciwieństwie do innych drzew, na których niedźwiedź wyładowywał swoją frustrację, to nie było uschnięte.

– No to pat, kochany – wysapał Eddie. Lepką od żywicy dłonią otarł pot z czoła i strząsnął krople prosto w pysk ogromnego niedźwiedzia.

Wtedy stwór, przez Dawny Lud nazywany Mirem, objął sosnę przednimi łapami i zaczął nią potrząsać. Eddie chwycił pień i trzymał się ze wszystkich sił, ponuro mrużąc oczy, gdy drzewo zaczęło kołysać się jak wahadło.

6

Roland przystanął na skraju polany. Siedząca na jego ramionach Susannah z niedowierzaniem spojrzała na otwartą przestrzeń. Stwór stał pod drzewem, w miejscu, gdzie Eddie siedział trzy kwadranse wcześniej, kiedy ona i rewolwerowiec opuszczali obóz. Przez zasłonę gałęzi i ciemnozielonych igieł widziała tylko zad niedźwiedzia i część dolnej połowy ciała. Pas Rolanda leżał obok, pod nogami stwora. Zauważyła, że kabura jest pusta.

– Mój Boże – mruknęła.

Niedźwiedź wrzasnął jak przerażona kobieta i zaczął potrząsać drzewem. Gałęzie kołysały się jak w porywach wichru. Powiodła spojrzeniem w górę i dostrzegła ciemny kształt w pobliżu wierzchołka. Eddie trzymał się pnia drzewa, które kołysało się i trzęsło. W pewnej chwili jedna dłoń zsunęła mu się i przez moment rozpaczliwie szukała uchwytu.

– Co zrobimy? – zawołała z rozpaczą do Rolanda. – On zaraz go zrzuci! Co zrobimy?

Roland usiłował coś wymyślić, lecz znów powróciło to przedziwne uczucie, które ostatnio towarzyszyło mu nieustannie, teraz jeszcze pogłębione przez stres. Czuł się tak, jakby jego umysł należał do dwóch osób. A każda miała swój zestaw wspomnień i kiedy zaczynały się kłócić, upierając się, że tylko jeden z nich jest prawdziwy, rewolwerowiec miał wrażenie, że czaszka rozpada mu się na dwoje. Rozpaczliwie usiłował pogodzić te połowy i udało mu się… przynajmniej na moment.

– To jeden z Dwunastu! – krzyknął. – Jeden ze Strażników! Na pewno! A myślałem, że wszyscy…

Niedźwiedź znów ryknął na Eddiego i zaczął młócić łapami drzewo, jak bokser walący w worek treningowy. Gałęzie pękały z trzaskiem i spadały mu pod tylne łapy, tworząc splątany dywan.

– Co? – wrzasnęła Susannah. – Dokończ!

Roland zamknął oczy. W jego umyśle jakiś głos krzyczał: Chłopiec miał na imię Jake! Inny głos odkrzyknął: Nie było żadnego chłopca! Nie było chłopca i dobrze o tym wiesz!

– Wynoście się, obaj! – warknął, a potem zawołał głośno: – Strzelaj! Strzel mu w zad, Susannah! Odwróci się i zaatakuje! A wtedy celuj w to coś na jego łbie! Wtedy…

Niedźwiedź ponownie zapiszczał. Przestał tłuc w drzewo i znów zaczął nim potrząsać. Z górnej części pnia dochodziły złowieszcze, donośne trzaski.

Kiedy na chwilę ucichły, Roland zawołał:

– To coś wygląda jak kapelusz! Mały stalowy kapelusz! Celuj weń, Susannah! I nie spudłuj!

Nagle ogarnęło ją przerażenie – strach i jeszcze jedno uczucie, którego nigdy by się nie spodziewała: przytłaczająca samotność.

– Nie! Nie trafię! Ty to zrób, Rolandzie!

Zaczęła wyjmować rewolwer z kabury, zamierzając oddać mu broń.

– Nie mogę! – odkrzyknął. – Nie pod tym kątem! Ty musisz to zrobić, Susannah! To prawdziwa próba i musisz przez nią przejść!

– Rolandzie…

– On chce złamać drzewo na pół! – wrzasnął do niej. – Nie rozumiesz?

Spojrzała na rewolwer w swojej dłoni, a potem na drugi koniec polany, gdzie gigantycznego niedźwiedzia przesłaniały chmury zielonego igliwia. Na Eddiego, który kołysał się tam i z powrotem jak metronom. Zapewne miał drugi rewolwer Rolanda, ale Susannah wiedziała, że nie zdoła go wyjąć, gdyż natychmiast spadłby z gałęzi, niczym przejrzała śliwka. A ponadto nie zdołałby dobrze wycelować.

Uniosła broń. Ściskało ją w dołku.

– Dobrze mnie trzymaj, Rolandzie – powiedziała. – Bo jeśli nie…

– Nie martw się o mnie!

Wypaliła dwukrotnie, celując tak, jak uczył ją Roland. Huk wystrzałów jak trzaśnięcia bicza zagłuszył szum gałęzi. Widziała, że obie kule trafiły w lewy pośladek niedźwiedzia, zaledwie dwa centymetry od siebie.

Bestia zawyła ze zdziwienia, bólu i wściekłości. Jedna z olbrzymich przednich łap wyłoniła się spomiędzy gałęzi i trzepnęła w zranione miejsce. Oderwała się, ociekając posoką, i ponownie schowała się w igliwiu. Susannah wyobraziła sobie, jak zwierzę ogląda zakrwawioną łapę. Potem usłyszała szmer, szum i trzask, gdy niedźwiedź odwrócił się i pochylił, opadając na cztery łapy, aby z pełną szybkością ruszyć do ataku. Po raz pierwszy zobaczyła jego pysk i serce zamarło jej w piersi. Zwierz toczył pianę, a ślepia jarzyły mu się jak latarnie. Kosmaty łeb obrócił się w lewo… w prawo… aż znieruchomiał, gdy bestia skupiła wzrok na Rolandzie, który stał na szeroko rozstawionych nogach, z Susannah Dean na ramionach.

Z przeraźliwym rykiem niedźwiedź ruszył do ataku.

7

Powtórz mi jeszcze raz ostatnią lekcję, Susannah. I postaraj się.

Niedźwiedź gnał ku nim w podskokach. Wyglądał jak jakaś maszyna, która wyrwała się spod kontroli, nakryta przez kogoś obszernym, wyżartym przez mole kocem.

Wygląda jak kapelusz! Mały stalowy kapelusz!

Zobaczyła to… chociaż wcale nie przypominało jej kapelusza. Raczej antenę radaru – znacznie mniejszą wersję tych, które widywała w reportażach MovieTone o tym, jak instalacje obrony przeciwrakietowej chronią wszystkich przed niespodziewanym atakiem Rosjan. Ta była większa od kamyków, do których Susannah strzelała przed chwilą, ale znajdowała się dalej. Ponadto zwodniczo migotała światłocieniem.

Nie będę celowała ręką, gdyż kto celuje ręką, ten zapomniał oblicza swego ojca. Będę celowała okiem.

Nie dam rady!

Nie będę strzelała ręką, gdyż kto strzela ręką, ten zapomniał oblicza swego ojca. Będę strzelała umysłem.

Chybię! Wiem, że chybię!

Nie będę zabijała bronią, gdyż kto zabija bronią…

– Strzelaj! – krzyknął Roland. – Susannah, zastrzel go!

Zanim jeszcze pociągnęła za spust, zobaczyła pocisk trafiający w cel, skierowany z lufy samą tylko siłą jej woli i gorącym pragnieniem, by strzał był celny. Nagle przestała się bać. Czuła jedynie chłodny spokój i zdążyła jeszcze pomyśleć: A więc tak właśnie czuje się on w takich chwilach. Mój Boże, jak on potrafi to znieść?

– Zabiję cię sercem, skurwielu – powiedziała i broń rewolwerowca zagrzmiała w jej dłoni.

8

To srebrzyste coś obracało się na stalowym pręcie osadzonym w czaszce niedźwiedzia. Kula Susannah trafiła w sam środek anteny radarowej, która rozpadła się na sto błyszczących kawałków. Z pręta wytrysnęła nagle fontanna błękitnego ognia, która z trzaskiem spowiła gęstą siecią łeb niedźwiedzia.

Stwór z przeciągłym rykiem bólu stanął na tylnych łapach, przednimi młócąc powietrze. Chwiejnie zatoczył szeroki krąg i zaczął machać tak, jakby chciał odlecieć. Usiłował znów ryknąć, lecz zdołał wydać z siebie tylko niesamowite wycie, przypominające odgłos syreny ostrzegającej przed nalotem.

– Bardzo dobrze – rzekł Roland znużonym głosem. – Dobry strzał, celny i skuteczny.

– Mam strzelić jeszcze raz? – spytała niepewnie. Niedźwiedź wciąż krążył wokół drzewa, ale coraz bardziej się chwiał i zataczał. Zawadził o pień, odbił się, o mało nie upadł, po czym znów zaczął chodzić w koło.

– Nie ma potrzeby – odparł Roland.

Poczuła, jak objął ją w talii i podniósł. W następnej chwili siedziała na ziemi. Roztrzęsiony Eddie powoli schodził z drzewa, lecz nie widziała go. Nie mogła oderwać oczu od niedźwiedzia.

W morskim akwarium opodal Mystic w stanie Connecticut oglądała wieloryby i sądziła, że były jeszcze większe od niego, ale z pewnością było to największe lądowe stworzenie, jakie widziała w życiu. I najwidoczniej zdychało. Jego porykiwania zmieniły się w bulgot i chociaż wciąż miał otwarte ślepia, chyba nic nie widział. Miotał się po polanie – obijał się o drzewa, wywrócił stojak z wygarbowanymi skórami i rozdeptał niewielki szałas, który dzieliła z Eddiem. Widziała stalowy pręt sterczący mu z głowy. Wokół łba unosiły się smużki dymu, jakby od jej kuli zapalił się mózg potwora.

Eddie dotarł do najniższej gałęzi drzewa, które go uratowało, i usiadł okrakiem na konarze.

– Święta Mario, Matko Boska – powiedział. – Patrzę na to, ale wciąż nie wierzę…

Niedźwiedź obrócił się i ruszył w jego kierunku. Eddie zręcznie zeskoczył z drzewa i podbiegł do Susannah i Rolanda. Niedźwiedź nie zwrócił na niego uwagi. Jak pijany zbliżył się do drzewa, które było schronieniem Eddiego, próbował objąć pień, lecz nie zdołał i osunął się na kolana. Teraz usłyszeli inne dźwięki, dochodzące z głębi jego ciała i przypominające Eddiemu odgłos zmienianych biegów ciężarówki. Stwór skulił się, szarpany konwulsjami. Podniósł przednie łapy i zaczął szarpać nimi swój pysk. Trysnęła zakażona robakami krew. Niedźwiedź runął z łoskotem, który wstrząsnął ziemią, i znieruchomiał. Po wielu, wielu stuleciach stwór, którego Dawny Lud nazywał Mirem – świat poza światem – wyzionął ducha.

9

Eddie podniósł Susannah i przytrzymał, splatając lepkie dłonie na jej plecach, i mocno ucałował. Poczuła zapach potu i żywicy. Dotknęła jego policzków i szyi, przesunęła dłońmi po wilgotnych włosach. Miała ochotę dotykać go wszędzie, dopóki się nie upewni, że naprawdę nic mu się nie stało.

– O mało mnie nie dopadł – powiedział. – To było iście cyrkowe widowisko. Co za strzał! Jezu, Suze… co za strzał!

– Mam nadzieję, że już nigdy nie będę musiała robić czegoś takiego – odrzekła… lecz cichy głos w jej podświadomości zaprzeczał temu stwierdzeniu. Ten głos podpowiadał, że przecież nie mogła się doczekać, kiedy znowu zrobi coś takiego. I był zimny, ten głos. Zimny.

– Co to… – zaczął Eddie, odwracając się do Rolanda, lecz jego już tam nie było. Powoli podchodził do niedźwiedzia, który teraz leżał na ziemi, kosmatymi łapami do góry. Z tułowia bestii wydobywały się stłumione bulgoty i burczenia; jej wnętrzności powoli kończyły pracę.

Roland dostrzegł swój nóż, głęboko wbity w odarty z kory pień starego drzewa, które uratowało Eddiemu życie. Wyrwał ostrze i wytarł je o koszulę z miękkiej jeleniej skóry – zastąpiła tę wystrzępioną, którą nosił, kiedy we troje opuszczali plażę. Stanął nad niedźwiedziem, spoglądając nań ze smutkiem i podziwem.

Cześć, nieznajomy – pomyślał. Cześć, stary przyjacielu. Nigdy tak naprawdę nie wierzyłem w twoje istnienie. Sądzę, że Alain wierzył, a Cuthbert na pewno – on wierzył we wszystko – jednak mnie trudno było przekonać. Uważałem, że jesteś tylko bajką dla dzieci… jeszcze jednym szeregiem pustych dźwięków, które przelatywały przez głowę mojej niani, żeby w końcu wypaść przez gadatliwe usta. Tymczasem ty przez cały czas byłeś tutaj, jeszcze jeden uciekinier z dawnych czasów, jak pompa w zajeździe i stare maszyny we wnętrzu gór. Czy Powolne Mutanty, oddające cześć tym pozostałościom, są ostatnimi potomkami ludzi, którzy niegdyś mieszkali w tym lesie i uciekli przed twoim gniewem? Nie wiem i nigdy się nie dowiem… ale tak sądzę. Tak. A potem zjawiłem się ja i moi przyjaciele – moi śmiertelnie niebezpieczni nowi przyjaciele, którzy szybko stają się równie niebezpieczni jak dawni. Przybyliśmy, snując magiczny krąg wokół nas i wszystkiego, czego dotykamy, uciekając z zatrutego świata, i teraz leżysz tutaj, u naszych stóp. Świat znowu poszedł naprzód i tym razem, stary przyjacielu, to ty pozostałeś w tyle.

Ciało stwora wciąż promieniowało niezdrowym ciepłem. Pasożyty całymi stadami wydobywały się z jego pyska i poszarpanych nozdrzy, ginąc niemal natychmiast. Po obu stronach niedźwiedziego łba wznosiły się ich woskowato białe kupki.

Eddie powoli podszedł do drzewa. Obejmował Susannah, niosąc ją na jednym biodrze, jak matka dziecko.

– Co to takiego, Rolandzie? Wiesz?

– Zdaje się, że nazwał go Strażnikiem – przypomniała sobie Susannah.

– Tak – odparł powoli wciąż zdumiony Roland. – Sądziłem, że oni wszyscy odeszli, musieli odejść… jeśli istnieli naprawdę, a nie tylko w babcinych bajaniach.

– Czymkolwiek był, to kawał stukniętego drania – zauważył Eddie.

Roland uśmiechnął się.

– Gdybyś przeżył dwa lub trzy tysiące lat, też byłbyś stuknięty.

– Dwa lub trzy… Chryste!

– Czy to niedźwiedź? Naprawdę? A co to takiego? – pytała Susannah, wskazując coś, co wyglądało na prostokątną metalową tabliczkę na jednej z grubych tylnych łap bestii. Gąszcz splątanej sierści prawie ją zakrywał, lecz promień popołudniowego słońca odbił się od stalowej powierzchni, ujawniając jej istnienie.

Eddie uklęknął i z wahaniem wyciągnął rękę do tabliczki, świadomy tego, że z głębi ciała powalonego olbrzyma wciąż dobywają się przedziwne zgrzyty i trzaski. Spojrzał na Rolanda.

– Zrób to – zachęcił rewolwerowiec. – Już po nim.

Eddie odgarnął kępkę włosów i pochylił się nad tabliczką. W metalu były wyryte słowa. Wprawdzie trochę zatarła je rdza, lecz bez trudu zdołał je odczytać.


NORTH CENTRAL POSITRONICS, LTD

Granite City

Northeast Corridor


Model 4 STRAŻNIK

Numer seryjny AA 24123 CX 755431297 L 14

Typ/rodzaj NIEDŹWIEDŹ

SHARDIK


°°!!°°NIE WYMIENIAĆ BATERII ATOMOWYCH°°!!°°


– Dobry Boże, to robot – rzekł cicho Eddie.

– Niemożliwe – powiedziała Susannah. – Krwawił, kiedy go postrzeliłam.

– Możliwe, ale normalny przeciętny niedźwiedź nie ma anteny radarowej na łbie. I o ile mi wiadomo, normalny i przeciętny niedźwiedź nie żyje dwa lub trzy ty… – Nagle urwał i spojrzał na Rolanda. Kiedy znów się odezwał, w jego głosie słychać było odrazę. – Rolandzie, co robisz?

Rewolwerowiec nie odpowiedział – nie musiał. To, co robił – wyłupywał nożem jedno ze ślepi niedźwiedzia – było zupełnie oczywiste. Pracował szybko, wprawnie i dokładnie. Kiedy skończył, przez chwilę trzymał ociekającą brązową mazią gałkę oczną na czubku noża, po czym machnięciem odrzucił ją na bok. Kilka robaków wypełzło z ziejącej dziury. Próbowały uciec po pysku niedźwiedzia, lecz zaraz zdechły.

Rewolwerowiec pochylił się nad oczodołem Shardika, wielkiego niedźwiedzia-strażnika, i zajrzał do środka.

– Podejdźcie i zajrzyjcie, oboje – powiedział. – Pokażę wam cud z dawnych dni.

– Połóż mnie, Eddie – poprosiła Susannah.

Szybko przeniosła się na rękach i udach do rewolwerowca, który pochylał się nad szerokim, kosmatym pyskiem niedźwiedzia. Eddie dołączył do nich, zerkając przez ramię Rolanda. Wszyscy troje w głuchym milczeniu gapili się przez prawie minutę. Jedynym dźwiękiem był wrzask wron, które wciąż krążyły na niebie.

Krew sączyła się z oczodołu kilkoma grubymi, zasychającymi strużkami. Eddie dostrzegł jednak, że nie była to tylko krew. Również przezroczysty płyn, wydzielający znajomy zapach, zapach bananów. A w delikatnej plątaninie ścięgien tworzących oczodół dostrzegł wtopioną siatkę cienkich strun. Za nimi, w głębi czaszki, zapalała się i gasła czerwona iskierka. Oświetlała maleńką prostokątną płytkę, poznaczoną srebrzystymi wężykami czegoś, co mogło być tylko cyną.

– To nie niedźwiedź, ale pieprzony walkman – mruknął Eddie.

Susannah spojrzała na niego ze zdziwieniem.

– Co takiego?

– Nic. – Eddie zerknął na Rolanda. – Myślisz, że to bezpieczne tak zaglądać do środka?

Roland wzruszył ramionami.

– Tak sądzę. Jeśli tkwił w nim jakiś demon, to już uciekł.

Eddie powoli wyciągnął rękę, gotowy cofnąć ją natychmiast, jeśli wyczuje choćby najsłabsze mrowienie prądu. Dotknął stygnącego ciała we wnętrzu oczodołu, który był niemal wielkości piłki, a potem jednej z tych strun. Tylko że nie była to struna, lecz cienki jak pajęczyna, stalowy drucik. Cofnął palec i zobaczył, jak czerwona iskra mruga raz jeszcze i gaśnie na zawsze.

– Shardik – mruknął Eddie. – Znam to imię, ale nie mogę sobie przypomnieć skąd. Czy to ci coś mówi, Suze?

Przecząco pokręciła głową.

– Ten stwór jest… – Eddie uśmiechnął się bezradnie. – Kojarzy mi się z królikami. Czy to nie wariactwo?

Roland wstał. Głośno chrupnęło mu w stawach w kolanowych.

– Musimy przenieść obóz – oświadczył. – Tutaj ziemia jest skażona. Druga polana, ta na której ćwiczyliśmy strzelanie, będzie…

Zrobił dwa chwiejne kroki, po czym osunął się na kolana i zwiesił głowę, przyciskając dłonie do skroni.

10

Eddie i Susannah wymienili przestraszone spojrzenia, a potem Eddie doskoczył do Rolanda.

– Co jest? Rolandzie, co się stało?

– Tam był chłopiec – rzekł rewolwerowiec głuchym, zduszonym głosem. Po czym dodał, niemal natychmiast: – Nie było żadnego chłopca.

– Rolandzie? – zawołała Susannah. Podeszła do niego i objęła go ramieniem. Poczuła, że drży. – Rolandzie, co się stało?

– Chłopiec – powiedział, obrzucając ją zamglonym, oszołomionym spojrzeniem. – To ten chłopiec. Zawsze ten chłopiec.

– Jaki chłopiec? – dopytywał się Eddie. – Co za chłopiec?

– Więc idź – odparł Roland. – Są światy inne niż ten.

I zemdlał.

11

Tej nocy wszyscy troje siedzieli przy dużym ognisku rozpalonym przez Eddiego i Susannah na polanie, którą Eddie nazywał „strzelnicą”. Ta otwarta przestrzeń byłaby w zimie kiepskim miejscem na obozowisko, lecz teraz doskonale nadawała się na biwak. Eddie podejrzewał, że w świecie Rolanda jeszcze trwało lato.

Nad głowami mieli czarną kopułę nieba usianego miriadami galaktyk. Niemal prosto przed sobą, na południu, za rzeką ciemności, jaką była dolina, Eddie widział Starą Matkę wznoszącą się nad odległym i niewidocznym horyzontem. Zerknął na Rolanda, który siedział skulony przy ogniu – mimo ciepłej nocy i żaru ogniska opatulony w trzy futra. Obok niego stał talerz z nietkniętym jedzeniem. Rewolwerowiec trzymał w ręku kość. Eddie znowu spojrzał w niebo i przypomniał sobie opowieść, którą on i Susannah usłyszeli od rewolwerowca podczas jednego z tych długich dni wędrówki znad brzegu morza przez wzgórza, aż do puszczy, w której znaleźli tymczasowe schronienie.

U zarania czasu – opowiadał Roland – Stara Gwiazda i Stara Matka byli młodą i namiętną parą nowożeńców. Potem pewnego dnia strasznie się pokłócili. Stara Matka (w tych dawnych czasach znana pod jej prawdziwym imieniem, którym było Lydia) przydybała Starą Gwiazdę (w rzeczywistości zwaną Apon) na umizgach do pięknej młodej kobiety imieniem Kasjopeja. Małżonkowie strasznie się pokłócili, doszło do wyrywania włosów, wydrapywania oczu i ciskania talerzami. Jeden z kawałków potłuczonych naczyń stał się Ziemią, mniejszy fragment Księżycem, a węgielek z pieca w kuchni Słońcem. W końcu bogowie interweniowali, żeby Apon i Lydia w gniewie nie zniszczyli wszechświata, który dopiero co powstał. Kasjopeja, ta ponętna kocica, która wywołała całe zamieszanie („No pewnie, to zawsze wina kobiety”– mruknęła w tym momencie Susannah), została skazana na wieczne przesiadywanie w bujanym fotelu z gwiazd. A jednak nawet to nie rozwiązało problemu. Lydia chciała spróbować jeszcze raz, lecz Apon był zbyt dumny i nieustępliwy („No pewnie, zawsze obwinia się mężczyznę” – mruknął w tym momencie Eddie). Tak więc rozstali się i teraz spoglądają na siebie z nienawiścią i tęsknotą przez usiane gwiazdami pobojowisko, jakie pozostało po rozpadzie ich związku. Historia Apona i Lydii wydarzyła się trzy miliardy lat temu – powiedział rewolwerowiec. Stali się Starą Gwiazdą i Starą Matką, północą i południem, oboje tęsknią za sobą, lecz są zbyt dumni, żeby się pogodzić… Kasjopeja zaś spogląda na to z boku ze swojego fotela i śmieje się z nich obojga.

Eddie drgnął, poczuwszy lekkie dotknięcie. To Susannah położyła dłoń na jego ramieniu.

– Chodź. Musimy skłonić go do rozmowy.

Eddie zaniósł ją do ogniska i ostrożnie położył u prawego boku Rolanda. Sam usiadł po jego lewej ręce. Rewolwerowiec najpierw popatrzył na Susannah, a potem na Eddiego.

– Bardzo blisko usiedliście – zauważył. – Jak kochankowie… albo więzienni strażnicy.

– Czas, żebyś nam coś powiedział – zaczęła Susannah cichym, czystym i melodyjnym głosem. – Jeśli jesteśmy twoimi towarzyszami, Rolandzie… a wygląda na to, że tak jest, czy ci się to podoba, czy nie… czas, żebyś zaczął nas traktować jak towarzyszy. Powiedz nam, co ci jest…

– …i jak możemy ci pomóc – dokończył Eddie.

Roland westchnął.

– Nie wiem, jak zacząć – powiedział. – Od tak dawna nie miałem towarzyszy… i nie opowiadałem…

– Zacznij od niedźwiedzia – zachęcił Eddie.

Susannah pochyliła się i dotknęła kości żuchwowej, którą Roland trzymał w dłoniach. Bała się tego przedmiotu, a mimo to dotknęła go.

– A zakończ na tym.

– Tak. – Roland podniósł kość na wysokość oczu i spoglądał na nią przez chwilę, zanim znów opuścił ją na podołek. – Musimy o tym porozmawiać, prawda? Wszystko kręci się wokół niej.

Najpierw jednak musiał powiedzieć im o niedźwiedziu.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...