Frey był teraz naczyniem gniewu, a to naczynie w każdej chwili mogło pęknąć, wylewając niszczycielską zawartość na każdą przypadkową krainę Kosmosu.
Dlatego brał udział w nielegalnych walkach za pieniądze, w dalekiej, zakazanej dzielnicy Stref Poza Czasem.
Starcie, potyczka, konfrontacja, bijatyka na pięści trochę pomagały. Trochę.
Stanął w lekkim rozkroku, wstrząsnął skrzydłami, ponownie rozprostował i zacisnął palce. Gotów. Był gotów do kolejnego spotkania.
Tymczasem pod szarą plandeką namiotu, wielkiego jak sala audiencyjna w Pałacu Tronu, oszalały z emocji tłum wrzeszczał, wiwatował, klął i stawiał zakłady. Geniusze w pasiastych tunikach krupierów krążyli wśród publiki, potęgując zamieszanie. Licytator niezmordowanie wykrzykiwał stawki ochrypłym głosem wrony. Gnomy gestykulowały zaciekle, krzywiąc brzydkie, trójkątne pyszczki. W wąskich, małpich łapkach ściskały pliki banknotów lub wielkie kamienie szlachetne najlepszej wody. Geniusze sypali czystym, regenckim srebrem, wprost z mennic Królestwa. Fauny i koboldy na ogół w ogóle nie miały pieniędzy, ale wydzierały się głośniej niż inni. Kilku Dewich stawiało piękną, starożytną biżuterię i zdobione gemmy. Dżinny targowały miedziakami lub, zależnie od statusu, porządnym złotem rodem z Otchłani. Liczni Głębianie niskich kast starali się przekrzyczeć zgromadzonych na trybunach nieskrzydlatych, oferując wszystkim wokół wyzwiska i podfałszowane, oficjalne szekle Lampki.
Panował chaos gorszy niż w Czasach Ostatecznych.
Daimon nie zwracał uwagi na wrzaski. Chciał się bić. Po to tutaj przychodził, tylko tego szukał. Zapomnienia. Ukojenia. Walki.
– Koniec zakładów! Koniec zakładów! – ryknął wreszcie licytator, a Frey poczuł uderzenie tętna.
Bęgggg!, zaśpiewał gong.
Łup, zawtórowało serce anioła.
Natychmiast pod kopułą namiotu zaległa całkowita cisza. Zapowiadało się niezwykłe starcie. Jak zawsze, gdy do walki stawał sam Daimon Frey, Anioł Zagłady. Oczywiście, tutaj nie używał swego imienia, ani oficjalnych tytułów, jednak każdy ze zgromadzonych na trybunach wiedział, kim jest ten czarnowłosy, mroczny skrzydlaty.
Tłum rozstępował się, przepuszczając na ring zwalistego, rosłego mężczyznę z rudymi włosami i brodą. Towarzyszyły temu pełne zadowolenia i podniecenia pomruki publiczności, oznaczało to niewątpliwie, że przeciwnik Abaddona też okazał się nie byle jaki.
Ktoś ze starych bogów, pomyślał Daimon. Dziwne, rzadko się tu pojawiają.
Zawodnik wkroczył na arenę, zajął pozycję, a w tym samym momencie Frey rozpoznał szare oczy i znajome rysy twarzy dawnego, wikińskiego bóstwa.
I roześmiał się. Dosłownie parsknął śmiechem.
Ależ długi musiały przycisnąć tego starego drania, pomyślał. Co za spotkanie. Nie wierzę. Nie wierzę, cholera! Na Jasność, jego lanista na poczucie humoru. Albo nierówno pod sufitem. Ruszyli ku sobie po łuku, ostrożnie, jak dwa rozwścieczone i zaprawione w bojach smoki. Zaciśnięte pięści Asa już zapłonęły bladymi, czerwonymi płomieniami zaklęcia wspomagającego siłę, otaczając dłonie kłębem widmowego ognia. Frey nie zniżał się do używania magicznych rękawic. Sama moc destruktora starczała, żeby ręce nawykłe do dzierżenia Gwiazdy Zagłady, miecza burzącego światy, poznaczone bliznami i sinymi nitkami tatuaży, zapłonęły zimnym, niebieskim blaskiem.
Krążyli wokół siebie, a lodowe błyskawice i ogniste smugi co chwila biły w piach areny, podrywając w górę tumany trocin i drobin kwarcu. To rudowłosy zaatakował pierwszy. Runął na Daimona z rozwartymi ramionami, jakby pragnął go uściskać. Widocznie chciał wykorzystać swoją posturę i od razu zwalić szczuplejszego przeciwnika z nóg. Frey wyskoczył w górę, nawet nie używając skrzydeł i wyprowadził serdecznego kopa, wywołując błękitną fontannę wyładowań. Lecz starożytny, cwany Wiking przewidział ten manewr i zdołał zrobić unik. Anioł opadał już na arenę, z mocą, która zatrzęsła drewnianymi ławkami trybun, gdy rudy podciął mu nogę. Ale Daimon się nie przewrócił. Wystarczyła drobna korekta skrzydłami, szybki zryw i znów pewnie stał na wysypanym trocinami ringu, tylko widzowie siedzący w pierwszych rzędach zbierali z podłogi nakrycia głowy, strącone powiewem anielskich lotek. Mógł co prawda poderwać się w górę i kontynuować starcie z powietrza, bo tutaj wszystkie chwyty były dozwolone, ale nie miał zamiaru wykorzystywać tej przewagi. Poza tym, latanie zwykle kończyło zabawę. Przeciwnik psuł się za szybko.
Dawny bóg warknął ze złością. Frey pokazał mu w uśmiechu zęby. Znów stali naprzeciwko siebie, dysząc lekko.
No, chodź, Panie Krętaczu, pomyślał Anioł Zagłady. Zobaczymy, co wykombinujesz tym razem. Rudy znów ruszył pierwszy, zwalając się na skrzydlatego jak taran. Daimon śmignął pod płonącą pięścią wielkości kafara, ale obracając się stracił na moment równowagę i wylądował na lewym kolanie. Starożytny natychmiast wyprowadził kopnięcie na twarz, lecz Frey błyskawicznie schwycił i wykręcił stopę przeciwnika. Wikiński bóg upadł ze stęknięciem, roztrzaskując kamienną bandę, strącając część publiki z siedzeń i osmalając kilka najbliższych ławek, ale poderwał się niemal tak szybko jak Abaddon. W powietrzu śmignęła chmura trocin, ciśnięta wprost w oczy Daimona. Anioł targnął głową, a wtedy ryży skoczył do zwarcia. Frey uchylił się w ostatniej chwili, pięść przeciwnika minęła o włos jego gardło i opadła po skosie w dół. Nagły ból przeszył obojczyk i bark Burzyciela Światów, zaś między zaciśniętymi palcami rudzielca błysnął srebrzyście polerowany metal.
Maleńki lecz piekielnie ostry nóż kastetowy.
Źrenice anioła, ogromne jak lufy colta magnum, pełne kosmicznej czerni, zwęziły się groźnie.
Tymczasem starożytny odskoczył na bezpieczną odległość, szykując się do kolejnego cięcia. Ani lanista Daimona, ani nikt z publiczności nie mógł dostrzec ukrytej w jego pięści broni i krzyknąć, żeby zakończyć walkę. Rudy dobrze o tym wiedział. Teraz jego usta rozciągnęły się w leciutkim, drwiącym uśmieszku.
Nie miał jeszcze pojęcia, jak poważny błąd popełnił.
Bo Daimon się wkurzył. Wkurzył się naprawdę.
Na ringu można było zrobić wszystko. Wydłubywać oczy, urywać uszy, wyrywać żebra, gruchotać kości, skręcać karki, czy kopać w krocze. Ale pod żadnym pozorem nie wolno było posłużyć się jakąkolwiek bronią, choćby znalezionym pod nogami kamieniem. Nigdy.
Jeśli ktoś złamał tę zasadę, nie mógł liczyć na żadną litość. A już na pewno nie ma litość Anioła Zagłady.
Żarty się skończyły. Teraz miał się zacząć prawdziwy, porządny oklep. I nikt nie zasłużył na niego bardziej, niż Pan Krętacz we własnej osobie.
Daimon napiął mięśnie, czekając aż As znów wystartuje do boju. Ułamek sekundy, zaciskające się palce przeciwnika, jeden głębszy haust powietrza. Teraz. Starożytny uderzył, lecz zanim zdołał postąpić krok i odchylić ramię do ciosu, Frey runął na niego. Potężne kopnięcie prosto w odsłonięty mostek posłało rudzielca na ziemię. Trzask pękających żeber zabrzmiał sucho jak odgłos łamania drewnianej szczapy. Twarz Wikinga z miejsca zrobiła się szarozielona, rozwarte wargi z trudem łapały oddech.
Impet znów zdruzgotał bandę, zatrząsł trybunami, posyłając na ziemię kolejnych gapiów. Kamienny ring pękł z hukiem, wokół strzeliły płomienie magicznej osłony i chmura zmieszanych z piachem trocin. Wydawało się, że nad areną wstała trąba powietrzna.
Ale to tylko Anioł Zagłady spadł na powalonego, lecz już dźwigającego się z wyraźnym wysiłkiem Asa, jak wielki, szalony kruk. Pięść rannego, okręcona płomieniem, zbrojna w stalowe żądło wystrzeliła w górę, godząc w bok szyi Daimona. Lecz ostrze nie zdążyło nawet drasnąć skóry w okolicy tętnicy, gdy lewa ręka Burzyciela Światów zacisnęła się na ręce wroga, , miażdżąc palce. Widmowa czerwień ognistej rękawicy splotła się z błękitem i przygasła, zduszona. Ostrze przebiło na wylot dłoń skrzydlatego, okrwawiona stal poszorowała po kościach, przecięła skórę, rozdzierając skomplikowane zawijasy magicznego tatuażu. Czerwień popłynęła ciężkimi kroplami na piach, natychmiast ciemniejąc.
Ani jeden z walczących nie wydał choćby jęku. Ścierali się zaciekle w całkowitym milczeniu.
Prawa ręka Freya sięgnęła do gardła przeciwnika, lecz rudy zasłonił się ramieniem, równocześnie kopiąc kolanem w splot słoneczny anioła. Zadudniło, jakby ktoś walnął młotem w beczkę. Daimonowi pociemniało przed oczami, a wtedy starożytny wyprowadził cios, który trafił Abaddona pod brodę. Snop iskier ciągnął się za Abbadonem, niczym ogon komety. Być może złamałby kark słabszemu skrzydlatemu, lecz nie Tańczącemu na Zgliszczach.
Siła uderzenia znów tąpnęła ringiem, targnęła Freya w bok, sprawiła, że zwolnił nieco uścisk. Potrząsnął głową, spluwając gęstą, gorącą krwią. Ryży natychmiast wykorzystał sytuację. Wyszarpnął prawą rękę, pogłębiając ranę w dłoni anioła i zamachnął się do kolejnego ciosu.
Dość!, pomyślał Daimon. Czas cię zgasić, kolego.
Odbił ramię napastnika, czując jak ostrze broni tnie rękaw i kaleczy skórę, jednocześnie łokciem drugiej ręki z całej siły uderzył w pierś dawnego boga.
Zimne, niebieskie płatki płomieni rozkwitły niczym lodowa orchidea. Uderzenie wgniotło Asa w ziemię, między płyty połamanej areny. Wiking zawył z bólu. Nawet nie spróbował oddać ciosu. Dłoń z kastetem opadła bezwładnie, magiczne rękawice dopalały się z sykiem. Wyglądał jak trup, któremu nie udało się wydostać spod szczątków rozbitego sarkofagu. Ale ruszał się jeszcze, pojękując głucho, kaszląc, smarkając krwią i wypluwając białe, kościane kamyki zębów, a to oznaczało, że nie sprawa nie została ostatecznie zakończona. Tak zaś pozostać nie mogło. Jeśli się coś przedsięweźmie, trzeba to zrobić porządnie. Kolejna podstawowa zasada rodem z Królestwa.
Frey poprawił trzema krótkimi, brutalnymi uderzeniami w okoloną czerwoną brodą twarz i było po walce.
Dawny bóg leżał na ringu, blady niczym mgła nad Walhallą.
Daimon wstał z wysiłkiem, ostrożnie poruszył palcami poharatanej ręki. Bolało jak diabli, ale chyba nic nie było poważnie uszkodzone.
Grube, czerwone krople, ciężkie jak rubiny gnomów, padały na arenę u stóp anioła.
W ustach czuł żelazisty smak i ciepło, więc splunął czerwienią i grudkami skrzepu. Szyja mu sztywniała, szczęka puchła, pocięty bark i przedramię paliły, jakby je pogryzła gorgona, a pod mostek, pomiędzy żebra ktoś wetknął chyba zaostrzony kołek na wampiry.
Publiczność wyła, klaskała i gwizdała wściekle. Licytator ochrypłym wrzaskiem ogłaszał zwycięstwo skrzydlatego wojownika. Sypały się na przemian przekleństwa i gotówka.
Frey zbliżył się do powalonego przeciwnika, schylił z trudem i podniósł porzucony wśród trocin nóż. Szare, pociemniałe z bólu ocz patrzyły na niego nieprzytomnie.
Wargi Daimona wykrzywił brzydki uśmieszek.
– Hej, Loki – powiedział cicho. – Słyszałem, że podobno próbujesz mnie zastąpić. Nic z tego, bracie. Zapomnij. Nie ta liga.
Bóg Oszustów jęknął głucho i zamknął powieki.
Wyliżesz się, pomyślał Frey. Jak zawsze. Taki z ciebie fartowny skurwysyn. Masz to we krwi.
Odwrócił się, żeby zejść z ringu, gdy nagle poczuł, że wszystko wokół szarzeje, zastyga, niczym tężejący klej. Czas spowalnia, zatrzymuje się, gaśnie. Powietrze gęstnieje jak rozlana żywica, rozpycha mu płuca, przy każdym oddechu eksploduje w piersi niczym mała raca.
W głowie zrodził się nagle nieznośny ucisk, jakby dziecko olbrzyma zapragnęło zgnieść ją w palcach niby orzech. W jednej chwili Daimon stracił wzrok. Błękitny płomień wypełnił przestrzeń, nie pozostawiając nic prócz zabójczej, niebieskiej jak milion błyskawic jasności.
I wniknął w niego, wlał się, spłynął niczym potworne wyładowanie elektryczne, budząc w sercu, niegdyś przebitym mieczem egzekutora, nieprzytomny, niemożliwy do zniesienia ból.
Wydało mu się, że za moment blask go rozerwie, podrze na strzępy, rozszarpie, a ognista kula, tak brutalnie wepchnięta pod żebra, eksploduje z siłą rodzącej się galaktyki.
Krzycząc ochryple, strasznie, zwalił się na kolana. Rozczapierzone palce darły piach i trociny, twarz, biała jak całun trupa, wykrzywiła się w nieludzkim cierpieniu.
Umieram. Znowu umieram, zdołał zrozumieć, zanim błękitna jasność wypaliła wszelkie myśli.
Poczuł, jak stara blizna na piersi rozdziera się powoli, niczym za mocno naciągnięty materiał i szalone światło strzela z niej nieprawdopodobnie jaskrawą wiązką, jakby połknął biały, oślepiający reflektor. I ten słup płonącego blasku naparł na niego, zmusił, żeby się wyprostował, wciąż na kolanach, odrzucił głowę do tyłu, rozwarł ramiona, niczym w oczekiwaniu na cud objawienia, oszalałą epifanię męki.
Krew ciekła z dłoni zranionej przez Lokiego, płynęła także z rozdziawionej jak roześmiane usta blizny na drugiej ręce, sączyła się gorącą strugą z piersi, otwartej niczym koperta ze złamaną pieczęcią szramy.
Sterczał na środku areny, nawleczony na wiązkę światła, niby niedźwiedź na rohatynę, konając, krzycząc i płacząc, i wtedy właśnie światłość zechciała do niego przemówić.
Słuchał głosu w głowie, huczącego niby płomień w Morzu Ognistym, i krzyczał, i konał, i szlochał, lecz tym razem z niedowierzania i lęku.
Ale głos był bezlitośnie obojętny.
Konkretny. Konkretny niczym polecenie dowódcy.
Wypowiadał rozkaz swemu Abaddonowi, Burzycielowi Światów, Tańczącemu na Zgliszczach, a rozkaz ten był nieodwołalny.
– Nie! – jęczał Frey, dygocząc z męki.
Ale blask nie słuchał.
Powtarzał tylko swoją wolę, tak długo, aż cierpienie przekroczyło wartość krytyczną i umysł Daimona wyłączył się jak przegrzany bezpiecznik.
Po erupcji obezwładniającego blasku, ciemność okazała tak zaskakująca i głęboka, że aż sprawiała ból.
Frey zapadł w nią niczym w bagno, a potem po prostu przestał istnieć.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz