– Ruszać się! – Ciemnowłosy mężczyzna krążył po obozowisku, wyraźnie podenerwowany. Jego towarzysze pakowali się w pośpiechu, przymocowując sakwy do siodeł. – Wleczecie się niczym dziewki służebne, którym ktoś kazał się zająć robotą miast plotkowaniem!
Dosiadł konia i patrzył wyczekująco na swoich ludzi, uwijających się jak w ukropie. Głupotą byłoby pozostawanie tutaj dłużej i narażanie się na niespodziewany atak którejś z grup Vartheńczyków krążących coraz liczniej po okolicy. Coraz częściej dochodziło do brutalnych i krwawych starć, podczas których oprócz zbrojnych, broniących zagrożonych terenów, ginęli zwykli mieszkańcy Iltarii. Mężczyzna poprawił się w siodle, poklepując wierzchowca po szyi.
Niewielkie zawiniątko, wciśnięte w skórzany woreczek zawieszony na szyi, paliło go żywym ogniem poprzez materiał koszuli. Kryło sygnet rodowy i blaszkę najemnika należące do jego dowódcy, Sir Darhera, który zginął kilka dni temu. Miał je zawieźć młodej wieśniaczce z Metllasu. Niewdzięczna misja. Nie miał pojęcia, jak przekazać ukochanej dowódcy wiadomość o jego śmierci. Wzruszył wolno ramionami, jakby chciał zrzucić z siebie przytłaczający ciężar. Widząc, że kompani zaczynają dosiadać wierzchowców, skierował swojego konia na szlak, w pobliżu którego rozbili obóz na noc.
– Za mną! – zarządził, dźgając boki zwierzęcia piętami i ruszając galopem. Pozostali dołączyli do niego bez zwłoki.
Słońce niedawno wzeszło różową kulą nad horyzontem i teraz przebijało się nieśmiałymi promieniami przez gęstwę liści, spośród których dobiegały poranne śpiewy ptaków. Leciutki wietrzyk tańczył z nimi swawolnie, niosąc ze sobą zapach kwiatów z okolicznych łąk. Kilka puszystych obłoków płynęło leniwie po niebie, spozierając z góry na leżące w dole ziemie, które z tej wysokości musiały wyglądać jak wielka, zielona plama – sięgała daleko na zachód, aż do granicy skalistych gór, odcinających się wyraźnie swoją brunatną szarością. Poruszające się po owej zielonej plamie punkciki jeźdźców byłyby niewidoczne z góry, gdyby nie refleksy świetlne odbijające się od lśniących zbroi. Przyglądając się tym błyskom dłużej, dało się zauważyć, że podążają w stronę pobliskiej osady.
***
Promienie słoneczne wpadały do chaty przez niewielkie okno, kładąc się długą, jasną smugą na kawałku drewnianej podłogi. Leżąca na posłaniu dziewczyna błyszczącymi od gorączki oczami wpatrywała się półprzytomnie w siedzącego przy stole mężczyznę. Szczupłe palce zacisnęła na wyciągniętym z mieszka pierścieniu, bezwiednie przytykając go do ust i składając na nim lekki pocałunek. Słowa wypowiedziane przez najemnika zdawały się wciąż do niej nie docierać. Z trudem przekręciła się na łóżku i spojrzała na spoczywające obok niej zawiniątko, z którego wystawała drobna, blada buzia noworodka. Z czułością pogładziła córeczkę po policzku.
– Kyla... – szepnęła drżącymi ustami. – Nazwijcie ją Kyla. Darher na pewno się ucieszy... Przekaż mu, proszę... – Rozkaszlała się głośno, opadając na plecy i oddychając ze świstem. – Powiedz mu, że czekamy...
Mężczyzna drgnął niespokojnie, zerkając ponuro na zawiniątko. Krzątająca się po chacie starsza kobieta machnęła ręką w stronę najemnika, jakby chciała go stamtąd przegonić, i pomrukując pod nosem, wyszła z izby, nakazując mu iść za sobą. Podniósł się ciężko i popatrzył jeszcze raz na majaczącą dziewczynę, która słabym, urywanym głosem mówiła coś do siebie, lecz tak niewyraźnie, że nie rozróżniał poszczególnych słów.
Wyszedł z izby, cicho zamykając za sobą drzwi.
– Nie poznaje nikogo – burknęła zielarka, sięgając po kawałek zakrwawionego płótna i wrzucając go do wiadra z wodą. – Od porodu powtarza wciąż to samo: Kyla i Darher. – Zanurzyła powykręcane starością dłonie w wiadrze. – Po coś jej to przywiózł? I tak pewnie nie doczeka rana. – Wyżęła kawałek mokrego materiału i rozwiesiła go na sznurze w pobliżu paleniska.
– Takie otrzymałem polecenie – wyjaśnił krótko mężczyzna, wychodząc przed chatę do czekających na niego towarzyszy.
Starsza kobieta wzruszyła obojętnie ramionami. Jednych, nawet ciężko poranionych, dawało się wyleczyć, inni przechodzili na drugą stronę. W swoim życiu niejeden poród odebrała, niejedno dziecko uratowała, jednak tutaj od razu wiedziała, że ani Kerna, ani jej córka nie mają szans. Westchnęła i zajęła się praniem zakrwawionych szmat.
– Jeśli dziecko przeżyje, ty się nim zajmiesz. – Na progu izby znowu stanął ciemnowłosy najemnik. – Zawieziesz je do Gartha. To jego siostrzenica. – Wszedł do środka, a tuż za nim wsunął się cicho drugi mężczyzna. – Liren pojedzie z tobą, a potem dołączy do nas w Arwen – wyjaśnił, wskazując na młodego zbrojnego.
– Może i siostrzenica Gartha, ale i bratanica Eryka – zauważyła staruszka, patrząc znacząco na ciemnowłosego dowódcę. – Poza tym Garth zabrał już do siebie Davetha po śmierci jego rodziców, a wiesz lepiej ode mnie, co Rebeka sądzi o tych, którzy przyłączają się do walk, zamiast zajmować rodziną. Czyż nie o to się z Darherem pokłócili? – przypomniała.
– Sir Eryk walczy gdzieś pod Puszczą Graniczną. Od dwóch lat nie ma o nim wieści. Zamek stoi opustoszały, nawet służba dawno stamtąd uciekła – warknął rozeźlony najemnik.
Kobieta nie przestawała się krzątać po izbie. Rozwieszając kawałki płótna, raz po raz rzucała mężczyznom kose spojrzenia.
– Jeśli przeżyje... – odezwała się.
Ciemnowłosy skinął głową. Wyciągnął zza pasa niewielki mieszek z monetami.
– Jeśli ma przeżyć, nikt nie może się dowiedzieć, że jest córką Darhera. – Wcisnął sakiewkę do rąk staruszki. – Zadbaj o to – dodał z naciskiem. – Kiedy dorośnie, będzie potężniejsza niż on.
***
Vinryd było niewielką, spokojną wioską – jedną z wielu w Iltarii, krainie króla Berona – należącą od setek lat do rodziny Laghortów, podobnie jak Metllas czy Rodas. Osada, zamieszkiwana w większości przez rodowitych Iltaryjczyków, leżała przy głównym trakcie handlowym pomiędzy Isztyrem a Terlinem, na południu kraju. Przylegające doń jezioro, otoczone lasami pełnymi dzikiego zwierza, dostarczało świeżych ryb, które chętnie kupowali przejeżdżający tędy kupcy i podróżni. Nie pogardzali również kawałkiem wędzonego czy suszonego mięsiwa, którego tu było pod dostatkiem. Wielu chłopców z wioski chętnie polowało na sarny, dziki czy jelenie, a proste wnyki na zające bądź kuropatwy potrafiło zastawić nawet małe dziecko. Mieszkańcy Vinrydu żyli w spokoju i dobrobycie, zajmując się uprawą roli, zbieraniem ziół, handlem i chowem zwierząt. Czas płynął tu leniwie.
Ta sielankowa sytuacja zmieniła się, gdy doszło do oblężenia pobliskiego Terlinu. Silne do tej pory miasto, jeden z większych punktów handlowych regionu, zostało zniszczone i ograbione przez najeźdźców króla Robena. Władca Varthenu, kraju leżącego na zachód od Iltarii, za Puszczą Graniczną, był zaprzysięgłym wrogiem spokojnej krainy króla Berona. Chciwy i żądny władzy, od lat próbował podbić sąsiednie tereny, przy pomocy swojej nielicznej armii i kilku mniej utalentowanych magów.
Chociaż wojska króla Berona wyruszyły z natychmiastową odsieczą, gromadząc po drodze różnej maści najemników, nie udało im się uchronić Terlinu. Dopiero po kilku długich miesiącach, kiedy poproszono o pomoc magów z Enhilleru, małego neutralnego państewka z południa, wreszcie udało się wyzwolić miasto, a pokonani najeźdźcy opuścili Iltarię.
Kilku magów pozostało w mieście Arwen, które król Beron oddał im w podziękowaniu za pomoc. Reszta powróciła w rodzinne strony. Po latach ci, którzy pozostali, przenieśli się, wznosząc swoją siedzibę u podnóża Gór Niedźwiedzich.
Jednak mimo upływu czasu wciąż nie zdołano przywrócić Terlinowi dawnej świetności. Handel w pobliskich wioskach powoli zamierał. W lasach rosnących przy trakcie handlowym coraz częściej pojawiały się bandy rabusiów, które napadały na przejezdnych. Ludzie ginęli, a karawany łupiono. Kupcy z Isztyru zaczęli swoje towary wozić do odległego Orenu. Woleli przeprawić się przez góry, omijając tereny barbarzyńskiego plemienia Niedźwiedzi, niż narażać swój dobytek na rabunek, a siebie samych na śmierć. Barbarzyńcy o dziwo puszczali ich wolno, jeśli nieszczęśliwym trafem wpadli w ich ręce.
Najemnicy zwerbowani przez rodzinę Laghortów, której zależało na odzyskaniu swoich ziem i ponownym ich rozkwicie, zostali zakwaterowani w okolicznych wioskach. Mężczyźni nie narzekali na nadmiar wolnego czasu. Kiedy uporali się z jednym zadaniem, już czekało kilka kolejnych. Dzięki ich działaniom zbójcy musieli opuścić niegościnne teraz dla nich tereny. Oczywiście nie obyło się bez walk, z których najemnicy pod dowództwem Sir Eryka Laghorta z reguły wychodzili obronną ręką.
Do zbrojnych chętnie zaciągali się miejscowi chłopcy, skuszeni złotem i pragnieniem przeżycia przygód. Drużyna stopniowo rozrastała się, by po dwóch latach – kiedy sytuacja wreszcie się unormowała i wieśniacy mogli na powrót wieść w miarę spokojne życie – przenieść swoją siedzibę do Terlinu. Dla pięćdziesięciu pięciu najemników byłoby nieco za ciasno w pobliskim Metllasie czy Rodasie. Co jakiś czas wracali jednak w rodzinne strony, ciesząc się spotkaniami z bliskimi.Wraz z nimi wracał też Daveth, który opuścił Vinryd jako niespełna piętnastoletni wyrostek. Po śmierci rodziców oddany pod opiekę brata matki, w końcu miał dość pijaństwa wuja i zrzędliwego marudzenia jego żony; uznał, że najlepszym rozwiązaniem będzie ucieczka i przyłączenie się do najemników. Teraz miał już dwadzieścia trzy lata i dowodził grupą zwiadowców stacjonujących w Terlinie. Wioskę, w której się wychował, odwiedzał w każdej wolnej chwili, wracając do tych, którzy byli mu bliscy i którym – jak uważał – należało się wsparcie z jego strony. Poza tym wciąż mieszkała tam jego ukochana kuzynka Kyla. Sam ją przywiózł do Gartha i Rebeki, jako roczne niemowlę, na polecenie zielarki, kiedy w okolicy Metllasu znowu zaczęło dochodzić do walk. Nie rozumiał tylko, dlaczego wujostwo wpadło w tak olbrzymi gniew, a rozwścieczona Rebeka od razu zerwała z szyi dziecka niewielki woreczek i sprawdziwszy jego zawartość, schowała go głęboko na dnie jednej ze skrzyń.
Czasami odwiedzał rodzinę sam, a czasami zabierał ze sobą dwóch młodszych towarzyszy. Wujostwo nie było zadowolone z takich gości, a młodziutka Kyla wręcz ich nie lubiła. Jeden, ten o czarnych jak węgiel włosach, zawsze mówił podniesionym głosem, szybko się denerwował; wówczas drugi, jasnowłosy, uspokajał go, a przynajmniej podejmował takie próby.
Dziewczynka przezornie schodziła im z drogi. Ku jej zadowoleniu po awanturze, w którą wdali się kiedyś w karczmie, Daveth więcej ich nie przywiózł.
***
– Zaczekaj, nie w ten sposób – łagodny głos młodzieńca docierał do uszu Kyli, która patrzyła na o wiele większego od siebie towarzysza zabaw z dziecięcym uwielbieniem. Zwykle siadywali nad jeziorem, gdzie Daveth cierpliwie pokazywał dziewczynce, jak ułożyć dłoń na rękojeści sztyletu czy jak naciągnąć cięciwę. Niewprawne jeszcze paluszki radziły sobie z dnia na dzień coraz lepiej. – Świetnie! – pochwalił swą uczennicę.
Oczy siedmiolatki rozbłysły iskierkami radości, kiedy trafiła w wyznaczony przez kuzyna punkt. Wgramoliła mu się ufnie na kolana, obejmując go za szyję.
– A nauczysz mnie jeszcze... – rozbrzmiał błagalny głosik.
Westchnął rozbawiony, przewracając oczami z udanym przerażeniem.
– Zamęczysz mnie, maleńka. – Potargał jej niesforną grzywkę.
Uśmiechnęła się chytrze.
– Obiecuję, że nie powiem Rebece, co robiłeś z córką karczmarza na tyłach gospody. – Zeskoczyła z kolan Davetha, odbiegając szybko na bezpieczną odległość. – Ani jej ojcu, że zadarłeś jej suknię! – wykrzyknęła.
– Ej, ej! – Zerwał się. Dogonił ją, złapał i przerzucił sobie przez ramię. – A od kiedy takie smarkule łażą wieczorami pod karczmę, co? – Przechylił Kylę głową w dół i połaskotał. Dziewczynka zapiszczała, chichocząc. – To chyba nie twoja sprawa, łobuziaku, prawda? – Roześmiał się wesoło, stawiając dziecko na trawie.
– Ciotka wysłała mnie po tego sukin... – zaczęła, ale szybko zasłonił jej buzię dłonią.
– Nie powinnaś tak mówić – upomniał dziewczynkę. – Zajmują się tobą. Pamiętaj o tym. – Pogroził jej palcem.
Wzruszyła obojętnie ramionami.
– Musisz znowu wyjechać? – W niebieskich oczach pojawił się smutek.
Daveth usiadł ciężko na kamieniu.
– Muszę. – Z poważną miną pokiwał głową, nie wdając się w szczegóły. Kyla była jeszcze za mała, aby je zrozumieć.
***
Od pewnego czasu do zbrojnych Sir Eryka Laghorta dochodziły pogłoski, że w opuszczonych ruinach zamku nieopodal Arwen zbierają się podejrzani osobnicy. Domyślano się, że to szpiedzy króla Robena. Część z nich, nie czekając na rozkazy swojego władcy, zamierzała splądrować miasto, jednak straże wraz ze zwiadowcami skutecznie ich przepłoszyli. Mieszkańcy podejrzewali, że kiedy tylko urosną w siłę i liczebność, wrócą i spróbują zawładnąć Arwen, podobnie jak zrobili to kilka lat temu z Terlinem.
Król Beron od razu wysłał posłańców do Enhilleru z prośbą o pomoc magów, a ci, którzy wciąż przebywali u podnóża Gór Niedźwiedzich, za zgodą swojego mistrza zajęli się tworzeniem nektosów. Istoty te już samym swoim wyglądem budziły przerażenie. Skóra i mięśnie odpadały płatami od szkieletu, odsłaniając pracujące, tętniące wnętrzności; długopalczaste dłonie zakończone ostrymi szponami z łatwością rozrywały przeciwnika na strzępy. Nektosi, stworzeni z ciał poległych w obronie Terlinu, chociaż nie czuli bólu, zimna ani gorąca, musieli się czasami pożywiać; najchętniej jadali świeże wnętrzności ofiar. Obdarzeni przez magów nadludzką zwinnością i prędkością, potrafili przedostać się bezszelestnie do obozu wroga, czyniąc spore spustoszenie w jego szeregach. Porozumiewano się z nimi telepatycznie, za pomocą specjalnego talizmanu, zawieszonego na szyi maga dowodzącego nektosami. Posłusznie i karnie wykonywali wtedy wszelkie polecenia, niczym dobrze wyszkoleni żołnierze.
Ich zdolności telepatyczne wykorzystywano również podczas przesłuchań pojmanych wrogów i nierzadko od rodzaju przekazanych wspomnień zależało życie jeńca. Król Roben nie przebierał bowiem w środkach i przymusowo wcielał w szeregi swoich wojsk zwykłych, pragnących pokoju ludzi. Niechętni walkom, z troski i strachu o swoje rodziny godzili się na wiele, byle tylko ocalić bliskich. Król Beron, przeciwny przelewaniu krwi niewinnych, pozwalał takim jeńcom opuścić Iltarię.
Teraz jednak, na polecenie władcy, dowódcy najemników pracujących dla Sir Eryka i Sir Victora, którego ziemie leżały daleko na północ od Terlinu, rozpoczęli werbowanie nowych rekrutów. Kraina została postawiona w stan gotowości bojowej, by uratować Arwen.
Jednak o tym wszystkim mała dziewczynka wiedzieć nie musiała.
***
Kyla przylgnęła do Davetha, wtulając zapłakaną twarzyczkę w jego ramię. Był najbliższą jej osobą, którą kochała całym swoim dziecięcym sercem. Rebeka, która zajęła się nią po śmierci matki, zapewne starała się po swojemu, czego już nie można było powiedzieć o jej mężu. Nieustannie przesiadywał w karczmie starego Zarena, pijąc na potęgę i nie przejmując się podupadającym coraz bardziej gospodarstwem.
Może dlatego Kyla z taką niecierpliwością wypatrywała powrotów Davetha do domu. Kiedy przyjeżdżał, wszystko było inaczej. Wuj znikał z chaty, nie mogąc znieść wymówek podopiecznego, a Rebeka gotowała smakołyki, ciesząc się ze złota, które Daveth przywoził.
– Wrócę szybko – oznajmił, przygarniając dziewczynkę do siebie. – Ćwicz w tym czasie, a potem pokażesz mi, czego się nauczyłaś. – Podał jej niewielki sztylet.
Przytaknęła gorliwie głową, oglądając z zachwytem kolejny prezent od kuzyna.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz