„Zagłada” to dość sugestywny tytuł kolejnej części „Wojny Pajęczej Królowej”. Czyżby czwarty tom był zapowiedzią końca społeczeństwa, które w oczach heretyków uchodzi za zniewolone i zepsute matriarchatem kapłanek Lolth? Jak też poradził sobie kolejny młody pisarz z wyzwaniem, jakim jest opisanie być może najważniejszego momentu w całej historii drowów?
Rozważania te należałoby wpierw zacząć od tego, iż pierwszy raz w historii serii pisarzem nie jest wcale mężczyzna, co samo w sobie stanowi zapowiedź zupełnie innego spojrzenia na wydarzenia. Lisa Smedman podjęła się niełatwego zadania napisania czwartego tomu, w którym dotychczas stabilna drużyna zaczyna się rozpadać i coraz mocniej zastanawiać nad tym, czy Lolth nie odezwie się już nigdy i co zrobią, gdy ta prawda zajrzy im głęboko w oczy.
Fabuła jest więc kontynuacją poprzednich tomów. Quethel, Jeggred, Pharaun, Danifae, Ryld i Valas są świadkami walki bogów przed fortecą Lolth, z której udaje im się uciec po trupach żołnierzy Jaerle z twierdzy Minauth. Dowódczyni wyprawy pragnie powrócić do planu swojej bogini, aby rozeznać się w sytuacji i na nowo spróbować dotrzeć do Pajęczej Matki. Tym razem nie mogą liczyć na żadną pomoc, dlatego rejs do Otchłani plugawym statkiem chaosu wydaje się być dobrym pomysłem. Wpierw jednak okręt trzeba odszukać i nakarmić, więc nie obędzie się bez zdrady i dużej ilości magicznych sztuczek.
Jednocześnie trwa walka o Menzoberranzan. Z niewoli ucieka Gromph Baenre, który jest świadkiem zmasowanego ataku duergarów i tanarukków, inspirowanych podszeptami Nimora Imphraezla i jego sojusznika w Domu Agrach Dyrr. Jeśli nie uda się obronić miasta i na czas odzyskać magii Lolth, to być może Quenthel i jej drużyna nie będą mieli miejsca, w które warto będzie wrócić.
Po lekturze całego tomu doszedłem do wniosku, że Smedman celowo opóźnia pewne wydarzenia. Oczywiście członkowie wyprawy po drodze co rusz napotykają na nowe przeciwności, jednak sam wątek oblężenia jest prowadzony nieco ślamazarnie. Mając wrogów w środku i przewagę tak liczebną, jak i magiczną, powinno się od razu przystąpić do ataku, by przeciwnik nie miał czasu się przegrupować. Przez to sztuczne przedłużanie autorka zyskała okazję do tego, by mocniej zarysować sylwetki głównych bohaterów.
Tych ostatnich potraktowała trochę nierówno, gdyż najwięcej uwagi poświęciła Halisstrze i Ryldowi. Rodzące się między nimi uczucie wprowadza do serii element dotąd niespotykany, czyli romans, ale pytanie, czy jest to element celowy, czy też efekt oddania tego tomu w kobiece ręce, domyślnie skłonniejsze do przedkładania uczuć nad zwykłą walkę. Warto także podkreślić rosnące aspiracje Danifae i postępujący upadek Quenthel Baenre, która coraz mocniej zaczyna słuchać podszeptów własnej broni niźli własnego rozsądku. Gdzie ktoś zyskuje, ktoś musi stracić, dlatego najmocniej oberwała dotychczas najjaśniejsza postać serii – Pharaun Mizzrym. Mag z dowcipnego i bezczelnego typka zrobił się nudnym wycieczkowiczem, stanowiącym właściwie jedynie niezbędny do wyjścia z opresji magiczny autorytet. Szkoda, bowiem aż do tego tomu mistrz Sorcere konsekwentnie zdobywał sympatię czytelnika.
Smedman postanowiła rzucić bohaterów w wiele różnych miejsc, nie ograniczając się wcale do Podmroku. Jest to jednak decyzja mająca, niczym moneta, dwa oblicza. Z jednej strony jesteśmy zaskakiwani działaniami członków drużyny na różnorodnych obszarach, jednak z drugiej przedstawienie "Świata Nad", czyli powierzchni, jest uproszczone do tego stopnia, że bohaterowie wciąż przedzierają się przez las i tylko raz autorka wysiliła się na pokazanie większego obszaru. Nie chcę zdradzać nazwy, jednak po wielkim pobojowisku spodziewamy się o wiele więcej, a dostajemy raptem parę zjaw i powiewający nudą opis tego, że wszędzie walają się zardzewiałe elementy ekwipunku.
Jak więc wypadła ta część, która miała stanowić podmuch świeżości w serii? Miłość nie przystoi do drowów, jednak wśród mrocznych elfów poglądy w tej kwestii nie są jednoznaczne, przez co uczuciem mogą zapłonąć do siebie nawet wyznawcy Lolth. Sytuacja, która do tego doprowadziła, jak i „ofiary” owej miłości, sugerują jednak, że trzeba czegoś więcej niż kilku walk, aby dojrzeć do tak daleko idących deklaracji. Smedman poszła niejako na skróty, przez co miłość w czwartym tomie wydała mi się naciągana i powierzchowna, a już na pewno nie przekonywująca.
Pora przyjrzeć się polskiemu wydaniu książki. Tak jak poprzednie okładki serii, także i ta jest autorstwa tego samego artysty. Strój drowki, którą prawdopodobnie jest Hallistra Melarn, cieszy dużą ilością szczegółów. Sama postać jest ładna, jednak towarzyszące jej tło dziwnie puste. Szkoda, bowiem poprzednie tomy w tej dziedzinie spisywały się na medal. Ponownie nie jest dobrze w środku, gdyż natknąłem się na kilka literówek, kwiatki typu „Minauthkeep” (chociaż wcześniej konsekwentnie była to twierdza Minauth) oraz błędy druku w postaci niepotrzebnego akapitu. Dobrze, że nie popsuto misternego oznaczenia kolejnych rozdziałów oraz postarano się o klimatyczną stronę, będącą wprowadzeniem do tomu.
Czy „Zagłada” okazała się nieudanym eksperymentem wcielenia do serii kobiety? Odpowiedź nie jest jednoznaczna, gdyż tom ten w niczym nie ustępuje poprzedniemu, wciąż jednak nie zbliża się do poziomu pierwszej części. Cieszy duża liczba walk, pokazanie wielotorowej fabuły oraz nieobecnej dotąd miłości, jednak wątek wojny został sztucznie spowolniony, a niektóre postacie spłycone – zupełnie jakby autorka nie miała na nie pomysłu lub nie pasowały do jej wizji romantycznych uniesień.
„Zagłada” podtrzymuje zainteresowanie całą serią, jednak powinna być potraktowana jako ostrzeżenie dla następnych autorów, by w kolejnej części mocniej pchnąć akcję naprzód. Zabrakło także jakiegoś dramatycznego zakończenia, żeby czytelnik nie mógł się doczekać kontynuacji. Szkoda też, że polskie wydanie wciąż nie jest idealne, bowiem ISA wygląda na firmę, która nie uczy się na własnych błędach.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz