Kim jest tytułowy gamedec? To detektyw, który za odpowiednim wynagrodzeniem pomaga innym w rozwiązywaniu problemów w świecie sensorycznym. Zaraz, chwila – w świecie sensorycznym? "A co to takiego?" – pomyślisz sobie. Świat sensoryczny to inaczej rzeczywistość wirtualna, dająca złudzenie obecności, a jeszcze prościej – gra. Dostęp do niej możliwy jest dzięki sieci, łożom i hełmom. "Łoża i hełmy"? Jeśli jeszcze nie wiesz, co kryje się pod tymi pojęciami, to lepiej przyzwyczaj się do szybkiego wertowania słowniczka neologizmów na ostatnich stronach książki. "Gamedec: Zabaweczki, błyski" Marcina Przybyłka to pozycja, której z pewnością nie przeczytasz w godzinkę. Ba, powiem więcej – zrozumienie niektórych fragmentów wymagać może nawet kilkukrotnego ich przeczytania. W gąszczu innych tytułów s-f, często niezbyt ambitnych, zbyt płytkich pojęciowo i nie wnoszących nic nowego do cyberpunkowego świata, "Gamedec" zdecydowanie wybija się ponad przeciętność. I choć przebrnięcie przez całą historię może się okazać nie lada wyzwaniem, zapewniam, że warto się skusić.
Fabuła, w którą będziemy się zagłębiać wraz z kolejnymi przeczytanymi stronami, nie jest pierwszym lepszym pretekstem do opisania kolejnej wizji świata przyszłości. Książka – i piszę to z całą odpowiedzialnością – zmusza do myślenia, wymagając przy tym od czytelnika choć minimum wyobraźni. Zasiedlona przez ludzi (nieludzi zresztą też) Genea to kwitnąca metropolia, której rozmiar przytłacza nawet głównego bohatera. Nic w tym dziwnego, skoro minuty, godziny, dni, miesiące, a nawet jednostki miar i wag, są na Gai, sterraformowanej planecie w systemie Sigma Draconis, zupełnie inne niż na Ziemi. A to dopiero początek! Aasimoary, rozmowy mentalne, nanoleki, obicoiny, eggarty i dukile – to wszystko i o wiele więcej czeka na każdego, kto sięgnie po ten tytuł. Sama historia ponownie kręci się wokół Torkila Aymore, tytułowego gamedeca, który wraz z garstką przyjaciół leci na Gaję, by ostatecznie rozprawić się z Bestią, która – jak słusznie sądzi – wciąż żyje i jest odpowiedzialna za zaginięcie megastatku "Medusy". Polowanie na nią utrudnia fakt, że znikając z sieci przedostała się do umysłów ludzi, którzy ją stworzyli. Jak niebezpieczną broń stanowi teraz – dowiecie się odkrywając wraz z naszym wirtualnym detektywem najgłębsze sekrety skrywane przez Gaję i międzyplanetarne korporacje...
Jak już wcześniej uprzedzałem, na pewno nie przebrniecie przez wszystkie 528 stron powieści w ciągu jednego wieczora. Popołudnia, a nawet całego dnia również wam nie wystarczy. Książka, mimo że pisana przystępnym językiem, zawiera całą masę neologizmów, których zrozumienie równoznaczne jest z regularnym sięganiem do wspomnianego na wstępie słowniczka. Przyznaję się bez bicia, że poprzednich części nie czytałem – ba, nie miałem ich nawet w ręku. Być może właśnie to sprawiło, że z początku ciężko było mi się przenieść do opisywanego świata, a na lekturę poświęciłem o wiele więcej czasu, niż mogłaby to sugerować liczba stron. "Gamedec: Zabaweczki, błyski" to z całą pewnością nie książka dla każdego. I pomijam tu kwiecisty język czy momentami gorące sceny, jakich jesteśmy świadkiem. Wspomniane neologizmy, specyficzny klimat opisywanego świata i zawiła fabuła sprawiają, że wielu czytelników może nie dobrnąć do końca. To błąd, gdyż tytuł ten jest jak najbardziej godny uwagi i z pewnością dostarczy rozrywki na wysokim poziomie wszystkim miłośnikom cyberpunka. Ja do takich nie należę, a i tak czytało mi się przyjemnie, choć bez wyżej opisanych problemów się nie obyło. Zanim więc sięgniecie po tę część, proponuję wcześniej zapoznać się z poprzednimi – "Gamedec: Granicą rzeczywistości" oraz "Gamedec: Sprzedawcami lokomotyw". W przeciwnym wypadku możecie mieć spore problemy ze zrozumieniem całości.
Komu mogę polecić ten tytuł? W zasadzie każdemu, kto chciałby spróbować czegoś innego, czegoś nowego (i bynajmniej nie mam tu na myśli gajańskiej whiskey czy L-pill, zwanej popularnie "tabletką miłości"). Książka zmusza do myślenia i pobudza wyobraźnię, stanowiąc miłą odmianę od powielanej w podobnych jej pozycjach fabuły, postaci czy wydarzeń. I choć trochę czasu zajęło mi przeniesienie się do wykreowanego przez Marcina Przybyłka świata, nie żałuję czasu przeznaczonego na lekturę. Więcej – za jakiś czas z pewnością ponownie dołączę do Torkila i raz jeszcze od początku prześledzę wszystkie przygody będące jego udziałem. Niech to będzie moją odpowiedzią na pytanie "Czy warto?".
Dziękujemy wydawnictwu superNOWA za dostarczenie egzemplarza recenzenckiego.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz