Czasem martwię się, że nie jestem tym bohaterem, za którego wszyscy mnie mają.
Filozofowie zapewniają mnie, że to właściwy czas, że pojawiły się wszystkie znaki.
Wciąż jednak zastanawiam się, czy nie mylą się co do człowieka. Tylu ludzi jest ode mnie zależnych. Powiadają, że trzymam w ramionach los całego świata.
Co by powiedzieli, gdyby się dowiedzieli, że ich obrońca – Bohater Wieków, ich zbawca – wątpi sam w siebie? Może nie byliby wcale zaskoczeni.
Właściwie to mnie martwi najbardziej. Może w głębi serca zastanawiają się – tak samo jak ja.
Czy kiedy na mnie spojrzą, zobaczą kłamcę?
PROLOG
Z nieba sypał się popiół.
Lord Tresting zmarszczył brwi, podnosząc wzrok na ciemne, południowe niebo, podczas gdy jego służący pospieszyli z parasolem, by osłonić nim lorda i jego dostojnego gościa. Popiół lecący z nieba nie był aż tak niezwykłym zjawiskiem w Ostatecznym Imperium, ale Tresting miał nadzieję, że uniknie czarnych plam sadzy na swej nowej kamizelce i czerwonej kurtce, które właśnie przybyły barką aż z Luthadelu. Na szczęście nie było wiatru – parasol powinien wystarczyć.
Tresting i jego gość stali na patio, znajdującym się na niewielkim wzgórku ponad polami. W opadającym popiele pracowały setki ludzi, odzianych w brunatne kaftany, usiłując ochronić zbiory. Ich ruchy były leniwe i powolne, ale oczywiście to normalne u skaa.
Chłopi byli nieruchawą, nieproduktywną bandą. Oczywiście, nigdy się nie skarżyli, wiedzieli, że im się to nie opłaca. Po prostu pracowali zgarbieni, krzątając
się cicho i apatycznie. Świszczący obok pejcz ekonoma na chwilę budził ich do żywszych działań, ale skoro tylko nadzorca przeszedł, wracali do poprzedniego, leniwego tempa.
– Ktoś mógłby pomyśleć, że tysiąc lat pracy w polu wystarczy, aby nabrali choć trochę wprawy – zwrócił się Tresting do mężczyzny, stojącego obok niego.
Obligator spojrzał na niego i uniósł brew. Grymas ten podkreślił jego najbardziej wyrazisty rys twarzy – skomplikowane tatuaże, które drobną koronką okalały oczy. Tatuaże były rozległe, sięgały od czoła i obejmowały oba policzki. Był pełnym prelanem – naprawdę ważnym obligatorem.
Tresting miał w posiadłości własnych, osobistych obligatorów, ale byli to jedynie pośledni funkcjonariusze, z niewielu znakami wokół oczu. Ten człowiek przypłynął z Luthadel na tej samej barce, którą przybył nowy
strój Trestinga.
– Powinieneś widzieć skaa z miasta, Tresting – odparł obligator, spoglądając znowu na robotników skaa. – Ci są całkiem pilni, w porównaniu z ich braćmi z Luthadelu. Masz nad nimi bardziej... bezpośrednią kontrolę.
Jak ci się zdaje, ilu stracisz w tym miesiącu?
– Och, pół tuzina, albo trochę więcej – odparł Tresting. – Kilku po chłoście, kilku ze zmęczenia.
– Ucieczki?
– Nigdy! – odparł Tresting. – Kiedy odziedziczyłem ziemię po ojcu, miałem kilka ucieczek, ale likwidowałem rodziny uciekinierów. Pozostałym
szybko przeszła ochota. Nigdy nie rozumiałem ludzi, którzy mieli problemy ze swoimi skaa... uważam, że te istoty łatwo kontrolować, jeśli okaże się odpowiednią stanowczość.
Obligator skinął głową i stał w milczeniu, spowity szarą szatą. Wydawał się zadowolony – bardzo dobrze. Skaa nie byli tak naprawdę własnością Trestinga. Podobnie jak wszyscy inni skaa, należeli do Pana Władyki.
Tresting jedynie wypożyczał pracowników od swego Boga, tak samo, jak płacił za usługi swych obligatorów.
Obligator spojrzał w dół, sprawdzając czas na kieszonkowym zegarku, po czym podniósł wzrok na słońce. Pomimo deszczu popiołu słońce jasno świeciło na niebie, wyzierając jaskrawoczerwoną tarczą zza dymnej
ciemności nieba. Tresting wyjął chusteczkę i otarł czoło, wdzięczny za cień parasola, osłaniający go przed południowym upałem.
– Doskonale, Tresting – rzekł obligator. – Przekażę twoją propozycję lordowi Venture, tak jak sobie tego życzysz. Dostanie ode mnie przychylne sprawozdanie z twoich działań.
Tresting pohamował westchnienie ulgi. Obligator był obowiązkowym świadkiem w każdej transakcji i przy zawieraniu umów przez szlachtę.
Oczywiście, świadkami mogli być pośledniejsi bligatorzy, tacy jakich zatrudniał Tresting, ale wywarcie wrażenia na osobistym obligatorze Straffa Venture znaczyło o wiele więcej.
Obligator spojrzał na niego.
– Dziś po południu wracam kanałem.
– Tak szybko? – zapytał Tresting. – Nie zostaniesz na kolacji?
– Nie – odrzekł obligator. – Choć jest jeszcze jedna sprawa, którą chciałbym przedyskutować z tobą. Nie przybyłem tylko na żądanie lorda Venture, lecz również, aby... przyjrzeć się pewnym kwestion z ramienia
Kantonu Inkwizycji. Krążą plotki, że lubisz zabawiać się z kobietami skaa.
Trestingowi przeszły po plecach ciarki.
Obligator uśmiechnął się; próbował być rozbrajający, ale Tresting uznał, że jest raczej upiorny.
– Nie wpadaj w przerażenie, Tresting – odrzekł. – Jeśli naprawdę twoje zachowanie dawałoby powody do niepokoju, zamiast mnie byłby tu teraz Stalowy Inkwizytor.
Tresting powoli skinął głową. Inkwizytor. Nigdy do tej pory nie widział tych nieludzkich istot, ale słyszał... opowieści.
– Zostałem usatysfakcjonowany w kwestii twoich relacji z kobietami skaa – rzekł obligator, spoglądając znów na pola. – Z tego, co widziałem i słyszałem, zawsze zacierasz za sobą ślady. Taki człowiek, jak ty – sprawny,
produktywny – mógłby w Luthadel zajść daleko. Jeszcze kilka lat pracy, parę dobrych interesów i kto wie?
Obligator odwrócił się, a Tresting poczuł, że się uśmiecha. Nie była to obietnica, nawet wyraz poparcia – obligatorzy w większości byli bardziej biurokratami i świadkami niż duchownymi – ale usłyszeć taką pochwałę
z ust jednego z osobistych sług Ostatniego Imperatora...
Tresting wiedział, że część szlachty uważała obligatorów za niepokojące istoty – niektórzy wręcz czuli w ich obecności zakłopotanie – ale w tym momencie
Tresting mógłby nawet ucałować dostojnego gościa.
Odwrócił się w stronę skaa, którzy spokojnie pracowali pod krwawym blaskiem słońca i leniwie opadającymi płatkami popiołu. Tresting zawsze był szlachcicem zaściankowym, żyjącym spokojnie na plantacji, czasem
marzącym o przeprowadzce do Luthadelu. Słyszał o balach i rautach, o przepychu i intrygach, i niezmiernie go to ekscytowało.
"Muszę to dzisiaj uczcić", pomyślał. W czternastym rzędzie motyk pracowała dziewczyna, którą miał na oku już od kilku dni...
Uśmiechnął się znowu. Jeszcze kilka lat pracy, tak powiedział obligator. Ale może Tresting zdoła to przyspieszyć, jeśli będzie pracować choć trochę pilniej? Populacja jego skaa rozrosła się ostatnio. Może gdyby ich nieco mocniej przycisnął, zdołałby tego lata mieć większe zbiory i z nawiązką wykonał umowę, jaką zawarł z lordem Venture.
Skinął głową i objął wzrokiem tłum leniwych skaa. Niektórzy pracowali motykami, inni na czworakach, odsłaniając delikatne kiełki spod warstwy popiołu. Nie skarżyli się. Zaledwie ośmielali się myśleć. Tak
właśnie być powinno, byli bowiem skaa. Byli...
Zamarł, gdyż jeden ze skaa nagle uniósł głowę. Mężczyzna spojrzał wprost w oczy Trestinga, z iskrą – nie, płomieniem buty – na twarzy.
Tresting nigdy nie widział podobnego wyrazu, przynajmniej nie na obliczu skaa. Cofnął się odruchowo, przeszedł go dreszcz, bo ten dziwny skaa o prostym grzbiecie nadal wpatrywał się w jego oczy.
I uśmiechał się.
Tresting odwrócił wzrok.
– Kurdon! – warknął.
Potężny, krępy ekonom podbiegł do niego po zboczu.
– Tak, panie?
Tresting obrócił się, wskazując na...
Zmarszczył brwi. Gdzież stał ten skaa? Byli tacy podobni do siebie, z pochylonymi głowami, ciałami pokrytymi sadzą i popiołem. Tresting zawahał się, szukając wzrokiem. Wydawało mu się, że poznał to miejsce...
puste miejsce, gdzie teraz nie było nikogo.
Ale nie. To niemożliwe. Ten człowiek nie mógł tak szybko ulotnić się ze środka grupy. Dokąd mógł pójść? Przecież musi gdzieś tutaj być i pracować ze schyloną głową, jak należy. Ale i tak ten moment pozornej
buty był niewybaczalny.
– Panie? – raz jeszcze zagadnął Kurdon.
Obligator stał z boku, obserwując ich z zainteresowaniem. Nie byłoby dobrze, gdyby ten człowiek się dowiedział, że jeden ze skaa zachował się
tak bezczelnie.
– Przyciśnij trochę mocniej skaa na południowym odcinku – rozkazał
Tresting, pokazując palcem. – Są ślamazarni, nawet jak na skaa. Spuść któremuś lanie.
Kurdon wzruszył ramionami, ale skinął głową. Właściwie nie było powodu do chłosty... ale kto potrzebuje powodu, żeby przyłoić robotnikom?
W końcu to tylko skaa.
Kelsier słyszał różne opowieści.
Słyszał szepty o czasach, kiedy – dawno, dawno temu – słońce nie było czerwone. Niebo nie było wtedy przesłonięte popiołem i dymem, rośliny nie musiały walczyć o życie, a skaa nie byli niewolnikami. W czasach
przed Ostatnim Imperatorem. Jednak te czasy właściwie uległy już zapomnieniu. Nawet legendy przestały być wiarygodne.
Kelsier obserwował słońce, wodząc wzrokiem za gigantyczną czerwoną tarczą, która pełzła powoli w stronę zachodniego horyzontu. Przez chwilę
stał w milczeniu, sam na pustym polu. Dzień pracy dobiegł końca. Skaa zostali zapędzeni z powrotem do baraków. Wkrótce nadciągną mgły.
Wreszcie Kelsier westchnął, po czym odwrócił się, by wąskimi miedzami i ścieżkami przecisnąć się pomiędzy ogromnymi hałdami popiołu.
Starał się nie rozdeptywać roślin, choć nawet nie wiedział dlaczego. Zasiew był niewart uwagi. Wątłe kiełki o zwiędniętych liściach wydawały się równie przygnębione jak ludzie, którzy je pielęgnowali.
Chaty skaa wznosiły się ciemnymi plamami w gasnącym świetle. Kelsier widział już pierwsze tworzące się smugi mgły, wiszące w powietrzu i nadające bryłowatym budynkom odrealniony, niematerialny wygląd.
Chat nie strzeżono – nie było takiej potrzeby, gdyż żaden skaa nie odważyłby się wychynąć na zewnątrz po nadejściu zmroku. Zbyt mocno obawiali się mgieł.
Kiedyś będę musiał ich z tego wyleczyć, pomyślał Kelsier, zbliżając się do jednego z większych budynków. Ale wszystko w swoim czasie.
Pchnął drzwi i wśliznął się do środka.
Rozmowy urwały się natychmiast. Kelsier zamknął drzwi, po czym odwrócił się z uśmiechem. W Sali znajdowało się około trzydziestu skaa.
W palenisku pośrodku pomieszczenia płonął mizerny ogień, a stojący obok kocioł był wypełniony wodą z pływającą w niej garścią warzyw – zalążek wieczornego posiłku. Zupa naturalnie będzie jałowa, ale pachniała
kusząco.
– Dobry wieczór wszystkim – rzekł Kelsier z uśmiechem, stawiając swoje brzemię przy nodze i opierając się o drzwi. – Jak minął dzień?
Jego słowa przerwały milczenie, a kobiety wróciły do przygotowywania kolacji. Grupa mężczyzn, siedząca wokół prymitywnie skleconego stołu, przyglądała mu się jednak z niezadowolonym wyrazem twarzy.
– Nasz dzień był wypełniony pracą, wędrowcze – rzekł Tepper, jeden ze starszych skaa. – Tobie udało się tego uniknąć.
– Praca w polu nigdy mnie nie pasjonowała – odparł Kelsier. – Jest zbyt ciężka dla mojej delikatnej skóry.
Uśmiechnął się, wyciągając przed siebie ręce pokryte warstwami wąskich blizn. Pokrywały one całą skórę, biegnąc wzdłuż, jakby jakaś bestia darła ją szponami w górę i w dół.
Tepper prychnął. Był młody jak na członka starszyzny, zaledwie dobiegał czterdziestki – mógł być najwyżej pięć lat starszy od Kelsiera. Jednak ten obdarty człowiek wyglądał na kogoś, kto lubi mieć ostatnie słowo.
– Nie czas na błahostki – odparł z powagą Tepper. – Kiedy przyjmujemy wędrowca, oczekujemy, że będzie się godnie zachowywał i nie ściągnie na nas podejrzeń. Dzisiaj rano uciekłeś z pola, a to mogło skończyć
się chłostą dla pracujących wokół ciebie ludzi.
– To prawda – rzekł Kelsier. – Ale mogli oberwać batem także i za to, że stanęli w niewłaściwym miejscu, że zbyt długo się wahali, czy też za zakasłanie, kiedy ekonom przechodził obok. Kiedyś widziałem, jak człowiek został wychłostany, ponieważ jego pan utrzymywał, że "niewłaściwie mrugnął".
Tepper usiadł, mrużąc oczy, sztywno jak drąg i z nieustępliwym wyrazem twarzy oparł przedramiona na stole.
Kelsier westchnął i wywrócił oczyma.
– Dobrze, jeśli chcecie, to sobie pójdę. Już mnie nie ma.
Zarzucił worek na ramię i nonszalancko otworzył drzwi.
Przez szczelinę natychmiast zaczęła wsączać się mgła, unosząc się leniwie wokół Kelsiera, zbierając na podłodze i pełznąc przez kurz jak nieśmiałe
zwierzę. Kilka osób krzyknęło ze strachu, choć większość była zbyt oszołomiona, by wydać z siebie głos. Kelsier stał przez chwilę nieruchomo,
spoglądając na mroczne smugi mgły, wijące się powoli wokół paleniska.
– Zamknij drzwi – słowa Teppera brzmiały jak błaganie, a nie jak rozkaz.
Kelsier spełnił żądanie, pchnął drzwi i odciął strumień białej mgły.
– Mgła nie jest tym, co sądzisz. Boicie się jej o wiele za bardzo.
– Ludzie, którzy pogrążają się w mgle, tracą dusze – szepnęła kobieta.
Jej słowa obudziły wątpliwość – czy Kelsier wędrował we mgle? A jeśli tak, to co się stało z jego duszą?
Gdybyś tylko wiedziała, pomyślał Kelsier.
– Cóż, jeśli dobrze rozumiem, zostaję. – Skinął ręką na chłopaka, żeby przyniósł mu stołek. – I bardzo dobrze... szkoda by było, żebym poszedł, nie dzieląc się z wami tym, co wiem.
Niejeden z obecnych ożywił się na te słowa. Była to prawdziwa przyczyna, dla której jeszcze go tolerowali – przyczyna, dla której nawet zahukani wieśniacy przygarnęli takiego człowieka jak Kelsier. Był skaa, który
igrał z wolą Ostatniego Imperatora, podróżując od plantacji do plantacji.
Może i był renegatem, zagrożeniem dla całej społeczności, ale przywoził wieści ze świata.
– Przybywam z północy – oznajmił Kelsier. – Z ziem, gdzie Dotyk Ostatniego Imperatora jest mniej zauważalny.
Mówił czystym, wyraźnym głosem, a ludzie, nie przerywając zajęć, podświadomie pochylali się ku niemu. Nazajutrz plotki przyniesione przez Kelsiera zostaną przekazane kilkuset osobom mieszkającym w innych barakach. Skaa byli poniżani i pokorni, ale plotkowali bez opamiętania.
– Na Zachodzie panują lokalni lordowie – mówił Kelsier – i żyją z dala od żelaznej pięści Ostatniego Imperatorai jego obligatorów. Niektórzy z tych dalekich szlachciców stwierdzili, że szczęśliwi skaa pracują lepiej niż źle traktowani. Jeden z nich, lord Renoux, zażądał nawet, aby jego ekonomowie zaprzestali chłost bez zezwolenia. Chodzą słuchy, że rozważa wypłacanie wynagrodzenia swoim skaa z plantacji, i to takiego, jakie
miewają rzemieślnicy z miasta.
– Nonsens – mruknął Tepper.
– Przepraszam – odparł Kelsier. – Nie wpadłbym na to, że kum Tepper ostatnio był w posiadłości lorda Renoux. Kiedy ostatnio jadłeś z nim kolację, czy powiedział ci o czymś, o czym nie powiedział mnie?
Tepper oblał się rumieńcem. Skaa nie podróżowali, a już z całą pewnością nie jadali przy jednym stole z lordami.
– Uważasz mnie za głupca, wędrowcze – rzekł Tepper. – Ale ja wiem, co robisz. Jesteś tym, którego nazywają Ocalałym, zdradzają cię blizny na ramionach. Jesteś też mąciwodą – wędrujesz od plantacji do plantacji,
wzniecasz niezadowolenie. Zjadasz naszą żywność, opowiadasz wielkie historie i kłamstwa, potem znikasz i zostawiasz takich ludzi jak ja, by radzili sobie z fałszywymi nadziejami, jakie wzbudziłeś w naszych dzieciach.
Kelsier uniósł brew.
– Spokojnie, kumie Tepper – rzekł. – Twoje obawy są całkowicie bezpodstawne.
Nie mam najmniejszego zamiaru zjadać waszej żywności, przyniosłem własną.
Z tymi słowy Kelsier sięgnął i rzucił worek na ziemię przed stołem Teppera. Luźno zawiązana torba przechyliła się. Wysypała się z niej żywność.
Chleb, owoce, nawet kilka grubych, wędzonych kiełbas.
Nektaryna potoczyła się po twardym klepisku i odbiła lekko od stopy Teppera. Niemłody już skaa spojrzał na owoc ze zdumieniem.
– To jedzenie szlachty!
Kelsier prychnął.
– Ledwie ledwie. Jak na człowieka o takim prestiżu i geście, wasz lord Tresting ma zastanawiająco kiepski gust. Jego spiżarnia to kompromitacja dla tak wspaniałej posesji.
Tepper pobladł jeszcze bardziej.
– To tam się wybrałeś dzisiaj – szepnął. – Poszedłeś do zamku... Okradłeś pana!
– Istotnie – zgodził się Kelsier. – Mogę jeszcze dodać, że o ile gusta kulinarne waszego pana są rozpaczliwe, jego talent w doborze żołnierzy robi znacznie większe wrażenie. Wśliźnięcie się do jego domu w biały dzień było nie lada wyzwaniem.
Tepper wciąż gapił się na worek z żywnością.
– Jeśli ekonom to tutaj znajdzie...
– Więc zróbcie coś, żeby nie znalazł – odparł Kelsier. – Jestem przekonany, że to smakuje o wiele lepiej niż rozwodniona jarzynówka.
Dwa tuziny par wygłodniałych oczu pożerały wzrokiem żywność. Jeśli nawet Tepper szykował kolejne argumenty, nie uczynił tego dość szybko, bo chwila milczenia została natychmiast uznana za przyzwolenie. W ciągu kilku minut sprawdzono i podzielono zawartość worka, a garnek zupy bulgotał w zapomnieniu, podczas, kiedy skaa spożywali znacznie bardziej egzotyczny posiłek.
Kelsier rozsiadł się wygodnie, opierając się o drewnianą ścianę chaty i obserwując, jak ludzie rzucają się na jedzenie. Miał rację – to, co znalazł w spiżarni było żałośnie przyziemne. Ci ludzie jednak od najmłodszych
lat żywili się tylko zupą i kaszą. Dla nich chleb i owoce były rzadkimi przysmakami – zwykle kosztowali ich jedynie w postaci nieświeżych resztek, przynoszonych przez służbę domową.
– Nie pozwolono ci dokończyć opowieści, młody człowieku – zauważył niemłody już skaa i przykuśtykał do Kelsiera, by zająć miejsce na stołku obok.
– Och, podejrzewam, że później będzie jeszcze na to czas – odrzekł Kelsier . – Kiedy już wszystkie dowody mojej kradzieży zostaną doszczętnie spożyte. Nie chcesz skosztować?
– Nie potrzebuję – odparł starzec. – Kiedy ostatnio próbowałem pańskiego jedzenia, żołądek bolał mnie przez trzy dni. Nowe smaki są jak nowe idee, młodzieńcze – im jesteś starszy, tym trudniej ci je strawić.
Kelsier się zawahał. Staruszek nie wydawał się silny. Jego pomarszczona twarz i łysa czaszka sprawiały, że wyglądał raczej na słabeusza, niż na mędrca. A jednak musiał być silniejszy, niż wskazywały na to pozory;
mała część skaa z plantacji dożywała tego wieku. Wielu panów nie pozwalało starcom pozostawać w domu w ciągu dnia pracy, a częste chłosty zbierały wśród wiekowych skaa ponure żniwo.
– Jak się nazywasz? – zapytał Kelsier.
– Mennis.
Kelsier znów spojrzał na Teppera.
– A więc, kumie Mennis, powiedz mi, dlaczego pozwalasz, aby to on był przywódcą?
Mennis wzruszył ramionami.
– Kiedy dożywasz moich lat, stajesz się bardzo ostrożny z marnotrawieniem energii. Niektóre bitwy nie są po prostu warte, by w nich walczyć.
– Mennis spojrzał znacząco. Mówił o sprawach ważniejszych niż jego zmagania z Tepperem.
– Więc to cię zadowala? – zapytał Kelsier, wskazując ruchem głowy chatę i jej przepracowanych, wygłodzonych mieszkańców. – Jesteś zadowolony
z życia pełnego chłosty i niekończącej się harówki?
– Przynajmniej jakoś żyję – odparł Mennis. – Wiem, jakie szanse dają niezadowolenie i bunt. Oko Ostatniego Imperatora i gniew Stalowych Ministrów mogą okazać się straszniejsze niż kilka chłost. Ludzie tacy jak
ty mówią o zmianach, ale ja się zastanawiam. Czy to jest bitwa, do której rzeczywiście możemy stanąć?
– Już walczycie, kumie Mennis. Tyle tylko, że na razie ponosicie sromotną klęskę. – Kelsier wzruszył ramionami. – Zresztą, co ja wiem? Jestem tylko wędrownym mącicielem, zjadam wasze jedzenie i mieszam w głowach młodzieży.
Mennis pokręcił głową.
– Żartujesz sobie, ale Tepper może mieć rację. Obawiam się, że twoja wizyta sprowadzi na nas nieszczęście.
Kelsier się uśmiechnął.
– Dlatego nie zaprzeczyłem. Przynajmniej w kwestii mąciwody. – Urwał, po czym uśmiechnął się szerzej. – Właściwie to były jedyne prawdziwe słowa, jakie Tepper wypowiedział od chwili, kiedy tu wszedłem.
– Jak ty to robisz? – zapytał Mennis, marszcząc brwi.
– Co?
– Ciągle się uśmiechasz.
– Och, jestem szczęśliwą osobą.
Mennis spojrzał na dłonie Kelsiera.
– Wiesz, takie blizny widziałem tylko u jednej osoby – i ta osoba nie żyła. Ciało zwrócono lordowi Trestingowi jako dowód, że kara została wykonana. – Mennis spojrzał na Kelsiera. – Ten ktoś został przyłapany
na podżeganiu do rebelii. Tresting wysłał go do Czeluści Hathsin, gdzie pracował do śmierci. Chłopak nie wytrzymał nawet miesiąca.
Kelsier spojrzał na swoje dłonie i przedramiona. Wciąż jeszcze czasem go paliły, choć był pewien, że ten ból istniał tylko w jego umyśle. Podniósł wzrok na Mennisa i znów się uśmiechnął.
– Zapytasz zaraz, czemu się uśmiecham, kumie Mennis? Cóż, Ostatni
Imperator myśli, że zagarnął na własność całą radość i śmiech. Nie mam ochoty mu na to pozwalać. To jedyna bitwa, której stoczenie nie wymaga wielkiego wysiłku.
Mennis wytrzeszczył oczy na Kelsiera i ten przez chwilę spodziewał się, że starzec odpowie uśmiechem. Jednakże Mennis jedynie pokręcił głową.
– Nie wiem, po prostu nie...
Przerwał mu krzyk. Dochodził z zewnątrz, może z północy, choć mgły zniekształcały dźwięki. Ludzie w chacie zamilkli, wsłuchując się w odległe, piskliwe krzyki. Pomimo odległości i mgły Kelsier wyczuwał zawarte w nich cierpienie.
Kelsier spalił cynę.
Teraz, po latach ćwiczeń, było to całkiem proste. Cyna spoczywała w jego żołądku, połknięta wcześniej, wraz z innymi allomantycznymi metalami, czekającymi, by zaczerpnął z nich siłę. Sięgnął umysłem do wnętrza i dotknął cyny, czerpiąc moc, której do końca nie pojmował. Cyna ożyła z błyskiem, paląc go w żołądku jak gorący, zbyt szybko połknięty napój.
Allomantyczne moce wezbrały w jego ciele, wyostrzając zmysły. Otaczające go pomieszczenie nabrało wyrazistości, blade palenisko zabłysło oślepiająco jasno. Wyczuwał słoje drewna stołka, na którym siedział.
Wciąż czuł w ustach smak bochenka chleba, który zjadł wiele godzin temu. A co najważniejsze, jego nadnaturalny słuch wychwytywał krzyki.
Krzyczały dwie osoby. Jedna była starszą kobietą, druga młodą dziewczyną, prawie dzieckiem. Młodszy głos oddalał się z każdą chwilą.
– Biedna Jess – odezwała się jedna z kobiet w izbie, a jej słowa zagrzmiały w wyczulonych uszach Kelsiera jak grom. – To jej dziecko było przekleństwem. Kobiety skaa nie powinny mieć ładnych dzieci.
Tepper skinął głową.
– Lord Tresting posłałby po nią wcześniej czy później. Wszyscy o tym wiedzieliśmy. Jess też.
– Ale to i tak wstyd – rzekł inny mężczyzna.
Krzyki rozbrzmiewały dalej. Paląc cynę, Kelsier był w stanie dokładnie określić odległość. Głos oddalał się w kierunku posiadłości lorda. Odgłos coś w nim przełamał, poczuł, że jego twarz zalewa płomień gniewu.
Obejrzał się.
– Czy lord Tresting kiedykolwiek uwalnia dziewczęta, kiedy już się nimi nasyci?
Stary Mennis pokręcił głową.
– Lord Tresting przestrzega prawa, zabija dziewczęta po kilku tygodniach. Nie chce ściągnąć na siebie uwagi Inkwizytorów.
Taki był rozkaz Ostatniego Imperatora. Nie mógł sobie pozwolić na hasające swobodnie bękarty – bękarty, które mogłyby posiadać umiejętności, o jakich zwykły skaa nie miał nawet prawa wiedzieć...
Krzyki ucichły w oddali, ale gniew Kelsiera narastał.
Przypomniały mu się inne krzyki. Głosy kobiety z przeszłości. Wstał gwałtownie, przewracając
stołek.
– Ostrożnie, chłopcze – powiedział Mennis. – Pamiętaj o tym, co ci mówiłem na temat marnowania energii. Nie wzniecisz rebelii, jeśli dasz się dzisiaj zabić.
Kelsier spojrzał na starca, a potem zmusił się do uśmiechu, ignorując krzyki i ból.
– Nie jestem tutaj po to, by poprowadzić waszą rebelię, kumie Mennis. Chcę tylko trochę pomącić wodę.
– A co to da?
Kelsier uśmiechnął się szerzej.
– Nadchodzą nowe dni. Pożyj jeszcze trochę, a może zobaczysz wielkie wydarzenia, jakie nastąpią w Ostatnim Imperium. Wszystkim składam wielkie dzięki za gościnność.
Pchnął drzwi i wyszedł w mgłę.
Mennis leżał bez snu aż do wczesnych godzin rannych. Wydawało mu się, że im jest starszy, tym gorzej zasypia. Działo się to szczególnie wtedy, kiedy coś go gnębiło, tak jak to, że wędrowiec nie powrócił do chaty.
Mennis miał nadzieję, że Kelsier odzyskał rozum i poszedł dalej, ale po chwili uznał, że to niezbyt prawdopodobne. Widział ogień w jego oczach. Co za szkoda, że człowiek, który wyszedł żywy z Czeluści, znalazł śmierć właśnie tutaj, na przypadkowej plantacji, usiłując bronić dziewczyny, którą wszyscy uznali już za straconą.
Jak zareaguje lord Tresting? Powiadali, że wobec śmiałków, którzy odważyli się zakłócić jego nocne zabawy, okazywał szczególną brutalność.
Jeśli Kelsier zdołał mu przeszkodzić w zażywaniu rozkoszy, Tresting może równie dobrze ukarać całą resztę skaa za współudział.
Wreszcie pozostali skaa również zaczęli się budzić. Mennis leżał na twardym klepisku – bolały go kości, protestował kręgosłup, mięśnie zesztywniały – i zastanawiał się, czy warto wstawać. Codziennie był bliski
kapitulacji. Codzienne wstawanie wydawało się odrobinę trudniejsze. Aż przyjdzie taki dzień, że po prostu zostanie w chacie, czekając, kiedy ekonomowie
przyjdą dobić tych wszystkich, którzy byli zbyt chorzy lub zbyt starzy, żeby pracować.
Ale nie dzisiaj. Widział w oczach skaa zbyt wiele strachu – wiedzieli, że nocne eskapady Kelsiera napytają im biedy. Potrzebowali Mennisa, liczyli na niego. Musi wstać.
I wstał. Kiedy zrobił kilka pierwszych kroków, starcze bóle powoli zaczęły ustępować. Powoli wyszedł z chaty i wsparty na ramieniu młodszego mężczyzny ruszył ku polom.
Nagle poczuł dziwny zapach.
– Co to jest? – zapytał. – Czy też czujecie dym?
Shum – chłopak, na którego ramieniu wspierał się Mennis – zawahał się. Ostatnie pasma nocnej mgły wyparowały i za zwykłą zasłoną chmur pojawiła się czerwona tarcza słońca.
– Ostatnio zawsze czuję dym – rzekł – Popielne Rumaki są w tym roku bardzo gwałtowne.
– Nie. – Mennis pokręcił głową, czując coraz większy niepokój. – To coś innego.
Zwrócił się na północ, w stronę, gdzie właśnie zbierała się grupka skaa. Puścił ramię Shuma i podreptał w stronę grupy, powłócząc nogami i wzniecając chmury pyłu i popiołu.
Pośrodku grupy ujrzał Jess. Jej córka, ta sama, którą miał porwać lord Tresting, stała obok niej. Oczy dziewczyny były zaczerwienione z braku snu, ale wyglądało, że nic jej nie jest.
– Wróciła wkrótce potem, jak ją zabrali – wyjaśniała kobieta. – Przybiegła i zaczęła z krzykiem tłuc w drzwi. Flen był pewien, że to mgielny upiór, ale ja musiałam ją wpuścić! Nie obchodzi mnie, co on wygaduje.
Wyprowadziłam ja na słońce i nie znikła. To dowód, że nie jest mgielnym upiorem.
Mennis oddalił się od grupy. Czy nikt tego nie zauważył? Żaden ekonom nie przyszedł, aby rozpędzić zgromadzenie. Nie pojawili się żołnierze, by przeprowadzić poranne zliczanie skaa. Coś było bardzo nie w porządku. Mennis ruszył na północ, desperacko brnąc ku dworowi.
Zanim tam dotarł, inni już spostrzegli wijącą się, ledwie widoczną w porannym słońcu smugę dymu. Mennis nie dotarł jako pierwszy do krawędzi niewielkiego płaskowyżu, ale kiedy się zjawił, pozostali się rozstąpili.
Dworu nie było. Została jedynie poczerniała, dymiąca jama.
– Na Ostatniego Imperatora! – wyszeptał Mennis. – A tutaj co się stało?
– Zabił ich wszystkich.
Mennis się obejrzał. Głos należał do córki Jess. Stała obok, spoglądając z satysfakcją na twarzy na zburzony dom.
– Kiedy mnie wyprowadził, już nie żyli – powiedziała. – Wszyscy.
Ekonomowie, żołnierze, lordowie... wszyscy byli martwi. Nawet lord Tresting i jego obligatorzy. Pan zostawił mnie, żeby się dowiedzieć, co się dzieje, kiedy zaczęły się hałasy. Wychodząc, widziałam go w kałuży krwi,
z ranami od noża na piersi. Człowiek, który mnie uratował, wychodząc, wrzucił pochodnię do budynku.
– Ten człowiek – zagadnął Mennis – czy on miał blizny na dłoniach i ramionach, sięgające aż poza łokcie?
Dziewczyna skinęła w milczeniu głową.
– Cóż to za demon? – niepewnie wymamrotał jeden ze skaa.
– Mgielny upiór – szepnął drugi, widocznie nie pamiętając, że Kelsier pojawiał się również w dzień.
Ale wyszedł w mgłę, pomyślał Mennis. I jak mógł tego dokonać...?
Lord Tresting miał dwa tuziny żołnierzy! Czy i Kelsier miał ukrytą bandę buntowników?
W głowie rozbrzmiały mu słowa Kelsiera z poprzedniego wieczoru: "Nadchodzą nowe dni...".
– Ale co z nami? – zapytał z przerażeniem Tepper. – Co się stanie, kiedy Ostatni Imperator się o tym dowie? Pomyśli, że to my! Wyśle nas do Czeluści, a może nawet po prostu wyśle swojego kolosa, żeby nas pozabijał!
Po co ten mąciwoda zrobił coś takiego? Czy nie rozumie, jakich szkód narobił?
– Rozumie – odparł Mennis. – Ostrzegł nas, Tepper. Przybył tu, by namącić.
– Ale po co?
– Bo wiedział, że sami się nigdy nie zbuntujemy. Zatem nie dał nam wyboru.
Tepper pobladł.
Ostatni Imperatorze, pomyślał Mennis. Nie mogę tego zrobić. Zaledwie dźwigam się rankami na nogi. Nie ocalę tych ludzi. Ale czy miał wybór?
Odwrócił się.
– Tepper, zbierz ludzi. Musimy uciec, zanim wieści o tej katastrofie dotrą do Ostatniego Imperatora.
– Dokąd pójdziemy?
– Jaskinie na wschodzie – odparł Mennis. – Wędrowcy mówią, że tam właśnie ukrywają się zbuntowani skaa. Może nas przyjmą.
Tepper pobladł jeszcze bardziej.
– Ale... będziemy musieli wędrować przez wiele dni. Spędzać noce we mgle!
– Mamy wybór – odparł Mennis. – Równie dobrze możemy zostać tutaj i umrzeć.
Tepper przez chwilę stał osłupiały i Mennis zaczął się obawiać, że mógł nie wytrzymać wstrząsu, jaki wywołała ta sytuacja. Po chwili jednak młodszy mężczyzna pobiegł pozbierać pozostałych ludzi. Mennis westchnął, spoglądając znów na snujący się dym i przeklinając
w duchu tego szaleńca Kelsiera.
Rzeczywiście, nowe dni.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz