Fragment książki

17 minut czytania

1
Zwierzęcy instynkt

Wokół panowała cisza.

Ben odetchnął powoli, starając się jej nie zmącić.

Jego oddech zmienił się w niewielki obłoczek i odpłynął, by rozwiać się w zimnym powietrzu. Ashwood czuł, jak policzki pieką go boleśnie od mrozu i wiatru. Mięśnie ud drgały w dokuczliwych skurczach. Zbyt długo kucał.

Ból nóg zlał się w jedno z bólem całego ciała, a bolało Bena wszystko, od czubka głowy po koniuszki palców stóp, jakby położono go na kowadle i obito kowalskim młotem.

Poniżej kolan nogi zdrętwiały mu całkowicie, stopy i łydki tonęły w wysokim śniegu i wilgoć dawno już przeniknęła przez cholewki skórzanych butów. Wiedział, że grożą mu odmrożenia. Jeszcze w Widokach miał nie raz okazję widzieć je u drwali, którzy zimą zapuścili się zbyt daleko albo za późno wrócili z wyprawy do lasu. Skutkiem tego często była utrata ucha albo palca u ręki czy nogi. Gdyby Ben trochę się poruszał i przywrócił przepływ krwi do zdrętwiałych kończyn, z pewnością poczułby się lepiej i zmniejszył ryzyko odmrożeń, ale nie mógł ruszyć nogą, jeszcze nie. Trzeszczenie zmarzniętego śniegu byłoby niczym huk fajerwerku w spowitym ciszą lesie. To właśnie ono powiedziało mu, że zwierzyna jest tuż-tuż.

Spojrzał na swoją prowizoryczną włócznię z nadzieją, że okaże się wystarczająca. Zrobił ją z długiej prostej gałęzi, niczego innego bowiem nie miał, i naostrzył magicznym mieczem. Zapewne nie do tego przeznaczono tę elegancką, wykutą przez maga broń, niestety, nożem udało się ledwie drasnąć zamarzniętą korę. Biorąc pod uwagę, jak trudno było naostrzyć zmrożone na kamień drewno, Ben liczył, że włócznia przebije cel równie ­łatwo jak stal.

Wstrzymał oddech. Wreszcie zobaczył to, na co czekał tak długo.

Piętnaście kroków przed nim spomiędzy pokrytych śniegiem sosen wyłonił się jelonek. Gdyby Ben polował w lasach wokół Widoków, uznałby zwierzę za zbyt młode i poniechałby polowania. Wraz z Serrotem nigdy nawet nie rozważali zabicia tak młodego stworzenia, ale Ben znajdował się daleko od rodzinnego miasteczka i był już naprawdę zdesperowany – każda zwierzyna nadawała się na posiłek.

Uciekali z Amelią od pięciu dni i powoli zaczynali popadać w rozpacz. Obawiali się zatrzymać, bo nie chcieli, by ktokolwiek ich zobaczył. Tymczasem zimowy las jakoś im nie sprzyjał. Przez trzy dni z tych pięciu wędrowali bez jedzenia. To była ostatnia szansa Bena, by coś upolować, albo zmuszeni będą zajść do jakiegoś miasteczka czy wsi.

Istniało niemałe prawdopodobieństwo, że Eldred będzie tam na nich czekać, jednak jeść musieli. Ben już czuł, jak słabość sączy się mu w ciało. Jeszcze dzień, w najlepszym wypadku dwa i oboje z Amelią nie będą się do niczego nadawać – zbyt słabi, aby wędrować albo walczyć.

Nie drgnij nawet, pouczał się w myślach, skup się na tym, co jest teraz. Odetchnął głęboko, tak jak nauczyła go Towaal, gdy medytowali. Powoli podniósł włócznię.

Jelonek, nieświadom zagrożenia, postąpił kilka kroków bliżej, węsząc w śniegu. On też szukał czegoś do jedzenia. Ben wziął zamach drążącą ręką. Piętnaście kroków stanowiło niewielki dystans. Mógł dać radę. Ćwiczył rzucanie włócznią, w czasie gdy obozowali. Wiedział, że da radę.

Ptak krzyknął i cielak poderwał łeb.

Ben zamarł.

Wiatr poruszył nagą gałęzią.

Jelonek zerwał się do biegu.

Z przekleństwem na ustach Ben cisnął włócznię jak mógł najmocniej, w nadziei, że trafi cielę w szyję i jednak powali, a przynajmniej zrani. Bez trudu mógłby później pójść tropem krwawiącego zwierzęcia.

Włócznia upadła o krok za umykającym jelonkiem, który bez szwanku zniknął w głębi lasu, niczym duch.

Ben, mrucząc pod nosem, zatupał, by przywrócić krążenie zdrętwiałym stopom, i poszedł po swoją włócznię. Naostrzona gałąź leżała na śniegu, nie uczyniwszy nikomu najmniejszej krzywdy.

***

Kiedy Ben wrócił do obozu, Amelia siedziała wpatrzona ponuro w dymiące ognisko. Dym stanowił zagrożenie, chcieli przecież pozostać niezauważeni, musieli jednak zaryzykować, bo bez życiodajnego ciepła nie przetrwaliby mroźnych nocy.

Amelia w żaden sposób nie skomentowała tego, że Ben wrócił z pustymi rękami. Oboje wiedzieli, jaki powinien być ich kolejny ruch.

– Chcesz się najpierw ogrzać? – spytała.

Ben chwiejnie zbliżył się do ogniska i kiwnąwszy głową, wyciągnął ręce ku płomieniom. Posiedział tak chwilę, a potem ściągnął buty i przysunął mokrą skórę tak blisko ognia, jak mógł. Ważniejsze było, aby szybciej wysuszyć obuwie, niż uchronić je przed osmaleniem.

– Jak mi tylko buty wyschną, to ruszamy dalej – oznajmił, masując zlodowaciałe stopy, by przywrócić krążenie krwi i oddalić widmo odmrożeń. Przysunął się bliżej do ogniska. – Jak na razie odległość pomiędzy każdą wioską a następną wynosiła zawsze dzień marszu. Jeśli to się nie zmieniło, to do kolejnej wsi dotrzemy za dwa, trzy dzwony.

Amelia pokiwała głową w milczeniu i zebrała ich marne zapasy. Nie mieli plecaków, koców ani żadnej derki, by się nią okryć, tylko płaszcze na grzbiecie, mieszki u pasa i broń. Uciekli z Północnej Bramy tak, jak stali.

– Policzyłam – odezwała się Amelia. – Mamy jednego złocisza, sześć srebrników i garść miedziaków. Wystarczy na skromne wyposażenie i trzytygodniowe zapasy. Niewiele, ale może wystarczy, żebyśmy umknęli Eldred i jej sługusom.

Ashwood wsunął do ogniska kolejną gałąź i patrzył, jak kora zwija się w płomieniach. Postój w jakiejkolwiek osadzie oznaczał wielkie ryzyko, ale Ben nie widział innego wyjścia. Musieli jeść.

– Jak stąd daleko do Irrefortu, twoim zdaniem?

– Ponad trzy miesiące marszu. – Beniamin wzruszył ramionami.

Amelia zacisnęła usta. Od pięciu dni na zmianę podawali w wątpliwość podjęte wcześniej decyzje i plan, by wędrować do stolicy Koalicji. Po czym jedną po drugiej odrzucali wszystkie inne opcje. Issen znajdowało się pod oblężeniem, idąc tam, naraziliby się na ogromne niebezpieczeństwo. Eldred z pewnością znajdowała się gdzieś w okolicach Północnej Bramy. A nawet jeśli jej tam nie było, to najpewniej wkrótce zjawią się w Bramie inni wysłannicy Protektorki. Wieści o tym, co wydarzyło się w mieście, jak nic ściągną wszystkich ludzi Sanktuarium, jacy znajdowali się w okolicy.

Biały Dwór wydawał się pozornie bezpieczną opcją, ale Ben i Amelia wiedzieli doskonale, że właśnie tam będzie ich szukało Sanktuarium. Wiedzieli też, że poznawszy posiadane przez nich informacje, Argren raczej nie będzie skłonny wysłać posiłków do Issen. Przygnębiona Amelia uświadomiła sobie, że władca Białego Dworu dużo chętniej pomógłby jej ojcu, gdyby pozostał nieświadomy w kwestii ostatnich wydarzeń. Zdrada Sanktuarium, zdziesiątkowanie sił Rhymera tylko podsyciłyby paranoję króla Argrena.

Nocami, gdy odpoczywali, Amelia i Ben rozmawiali o Widokach, a nawet o Wolnej Ziemi. Tam znaleźliby bezpieczną przystań, ale oboje wiedzieli, że to by było tchórzostwo. Zdecydowali już, że nie odwrócą się od całego świata i jego problemów. Uciekali przed Eldred, to prawda, ale nie uciekali na ślepo, jak wtedy, gdy wydostali się z Sanktuarium i z Miasta. Teraz mieli cel.

Zagrożenie ze strony demonów było prawdziwe. Mieli okazję przyjrzeć się temu z bliska jak nikt inny. Tysiące tych stworów uciekło spod murów Północnej Bramy. Wciąż gdzieś tam były. Zniszczenie Szczeliny miało swoje konsekwencje. I zarówno Ben, jak i Amelia czuli się za to odpowiedzialni. Oboje też byli zdecydowani podjąć jakieś działania w związku z zagrożeniem. Nie wiedzieli jeszcze jakie, wiedzieli jednak, gdzie zacząć szukać odpowiedzi na to pytanie. W Irreforcie. Musieli odnaleźć Zakon Purpuratów.

Jedynie tajemnicza organizacja magów mężczyzn mogła znać niezbędne im odpowiedzi. A Irrefort był jedynym miejscem, w którym mogli szukać Purpuratów, o żadnym innym Amelia i Ben nie słyszeli. Raz za razem podawali w wątpliwość słuszność swojego rozumowania i podjęte decyzje, ale zawsze dochodzili do tego samego wniosku: Irrefort stanowił jedyne rozwiązanie. Nie mogli się zatrzymać. Musieli wejść na wrogie terytorium.

Ben potrząsnął głową i zaczął wzuwać buty. Wciąż były wilgotne, a do tego gorące.

Nie ma sensu ich całkiem suszyć, pomyślał ponuro, spoglądając na zasypaną śniegiem ziemię. Wolał zresztą iść w butach mokrych i gorących niż mokrych i zimnych.

– Chodźmy – westchnął ciężko.

***

Wieś, jeśli w ogóle zasługiwała na tę nazwę, była skupiskiem niskich budynków, które przykucnęły wzdłuż błotnistej drogi. Pasowały do krajobrazu, ściany wzniesiono z surowego kamienia i przykryto strzechą. Chałupy tłoczyły się jedna przy drugiej, ignorowane przez świat. Na zewnątrz nikogo nie było widać, ale z kominów sączył się dym. Wioska sprawiała wrażenie opuszczonej. Nawet gdy już weszli między budynki, Ben widział tylko kilka śladów w zamarzniętym błocie. Najwyraźniej nawet mieszkańcy północy niechętnie opuszczali swe domostwa w czasie zimy.

– Ktoś tu mieszka – stwierdziła Amelia, popatrując na uchodzący dym.

Ben mruknął potakująco.

– Miejmy nadzieję, że są przyjaźnie nastawieni – dodał.

W samym centrum wsi stał budynek słuszniejszych rozmiarów. Wszystko wskazywało na to, że pełnił rolę zajazdu, faktorii handlowej, karczmy i ratusza i tylko w nim nie mieszkali ludzie.

Ben i Amelia przecisnęli się przez wąskie drzwi, strząsnąwszy wpierw z butów mokry śnieg i błoto. Ashwood popatrzył na brudną podłogę i uznał, że chyba oni jedni kiedykolwiek oczyścili buty przed wejściem.

Pół izby zastawione było surowymi ławami, drugie pół – krzywymi regałami. Zażywny mężczyzna uniósł głowę, gdy weszli. Miał bardzo rumiane policzki i rzadkie włosy, które, nie wiedzieć czemu, nosił długie i związane na karku. Benowi przypominał Blevina Beermana z Widoków, z tą różnicą, że Blevin był rumiany i wesoły, a ten człowiek rumiany i smutny. Ashwood doszedł do wniosku, że grubas sam był swoim najlepszym klientem.

– Coś do jedzenia i izba na noc? – zapytał karczmarz i zakaszlał ochryple.

– Posiłek od razu i trochę zapasów z tych półek później – odparł Ben.

– Izba kosztuje srebrnika za noc – zaznaczył gospodarz.

– Nie będziemy nocować, zjemy i ruszamy dalej.

Karczmarz uniósł brew, dając wyraz zaskoczeniu, że ktoś woli spać na zewnątrz, w zimnie, ale życie pozbawiło go już ciekawości, więc nie pytał.

– Mamy baraninę i ziemniaczaną zapiekankę, świeże piwo i chyba zostało trochę chleba sprzed dwóch dni. Nie ma tylu klientów, żeby piec codziennie – dodał przepraszająco, wzruszając zarazem ramionami.

Zamówili jedzenie i usiedli przy pustym stole. Karczmarz zniknął gdzieś na tyłach. W izbie siedziało jeszcze trzech tubylców. Przez moment spoglądali na Bena i Amelię z ciekawością, ale szybko stracili zainteresowanie i wrócili do toczonej półgłosem dyskusji.

Ben upił piwa i skrzywił się natychmiast. To, że piwo było świeże, nie oznaczało jeszcze, że było też dobre. Ashwood ponownie uniósł kufel. Niedługo później karczmarz przyniósł im dwie dymiące zapiekanki i dwa bochenki czerstwego chleba.

– Dajcie znać, gdyby trzeba wam było jeszcze czego z kuchni albo gdybyście chcieli kupować zapasy. Jeśli nie zamierzacie nocować, to możecie się cieszyć ogniem tak długo, póki będziecie kupować.

Ben podziękował skinieniem głowy.

– Powiedziałem, że srebrnika za nocleg, ale mogę opuścić kilka miedziaków, jeśli się zdecydujecie – zachęcił gospodarz. – Izby są ciepłe, a łóżka wygodne. Tylko zeszłego lata napchaliśmy sienniki świeżym sianem.

– Um, nie, dziękujemy.

– Lepiej tu niż na zewnątrz z demonami – mruknął tamten, obracając się, by odejść.

– Z demonami? – powtórzył Ben z zainteresowaniem.

Karczmarz zerknął przez ramię i twierdząco pokiwał głową.

– Pełno ich tutaj po tej wielkiej bitwie w Północnej Bramie. Przeklęty Rhymer nie ubił wszystkich. Rozpędził tylko po okolicy, jak słyszałem. Od czasu, gdy usłyszeliśmy o bitwie, codziennie przychodzą ludzie i opowiadają, że natknęli się na demona. Albo o tym, że znaleźli kogoś, kto się natknął, jeśli rozumiecie, o czym mówię. Bezpieczniej nocować pod dachem z innymi ludźmi.

– Zastanowimy się – odpowiedział Ben, wymieniając spojrzenia z Amelią.

Chwiejnym krokiem karczmarz powrócił na swoje miejsce za barem. Ben westchnął.

W kwestii demonów nie mogli zrobić nic innego, jak tylko zachować czujność. Przynajmniej ludzie opowiadali o swoich spotkaniach z tymi potworami. Alternatywa była znacznie gorsza. Ashwood doszedł do wniosku, że chodziło tu o pojedyncze osobniki, które rozproszyły się po bitwie, a nie o rój. Roje zapewne przybędą tu później. A taka wioska tego nie przetrwa bez względu na to, ilu ludzi karczmarz zgromadzi pod swoim dachem.

– Jedzenie nie jest lepsze od piwa – szepnęła Amelia. Z żałosną miną żuła kawałek mięsa.

Ben się z nią zgadzał, ale nie jadł od trzech dni, a głód jest najlepszą przyprawą. Ashwood zmiótł swoją zapiekankę i uśmiechnął się złośliwie, gdy zobaczył, że Amelia wyciera resztki sosu kawałkiem czerstwego chleba.

– Nic nie mów – burknęła. – Musimy jeść.

Ben uśmiechnął się szeroko i oparł wygodnie. Dobrze było znów mieć pełny brzuch.

Amelia patrzyła na coś ponad jego ramieniem, więc i on się obrócił. Zobaczył dwoje nowych przybyszy. Chyba wydawali się jeszcze bardziej nie na miejscu niż Ben i Amelia.

Kobieta miała jasne włosy, niemal białe. Spływały jej na ramiona miękkimi falami. Nosiła czarne skóry i koszulkę kolczą. Ben nie mógł nie zauważyć, jak ciasno strój opinał jej ciało. U pasa kobiety wisiały dwa miecze, a na żebrach połyskiwały noże do rzucania. Z cholewek wysokich butów sterczały dwa sztylety.

Mężczyzna odziany był bardzo podobnie. Kruczoczarne włosy miał przycięte bardzo krótko, za to brodę zaplecioną w dwa warkoczyki. Na plecach nosił przytroczony bojowy topór, robiący naprawdę paskudne wrażenie – z pewnością nie był przeznaczony do rąbania drewna. Bliźniacze ostrza rozdzielone solidnym kolcem mogły służyć jedynie do ścinania ludzi. Ramiona i pierś obcego osłaniały ciężkie płyty pancerza. Ben zauważył też karwasze tamtego, nabite ostrymi haczykami, których mężczyzna używał pewnie, by rozrywać skórę przeciwnika na strzępy.

– Łowcy? – szepnął Ben.

Amelia wzruszyła ramionami.

Nowo przybyli zatrzymali się przy barze i wymienili kilka cichych zdań z karczmarzem. Grubas postawił przed nimi dwa kufle piwa. Kobieta upiła łyk i skrzywiła się natychmiast.

– Przynajmniej zna się na piwie – mruknęła Amelia.

Ben uśmiechnął się szeroko i wrócił spojrzeniem do intrygującej pary. Kobieta odrzuciła włosy, odsłaniając piękną szyję i delikatne uszy. Ponownie uniosła kufel do ust, po czym powiedziała coś do swego towarzysza.

Ten zaśmiał się i położył jej rękę na biodrze.

– Jest piękna – przyznała Amelia. – Ale on wygląda na dziko zazdrosnego. Niejeden pewnie miał kłopoty tylko dlatego, że się na nią gapił.

Ben kaszlnął dyskretnie i odwrócił się do przyjaciółki.

– No naprawdę, czy te jej skóry muszą być tak obcisłe? – sarknęła Amelia krytycznie. – Niemal widać jej... No, przyzwoite to to nie jest. Jak ona je w ogóle zakłada?

Ben zastanawiał się, jak odpowiedzieć, i wtedy Amelia szeroko otworzyła oczy.

– Niech to licho, idą tutaj! – Uniosła kufel, udając, że wcale nie przyglądała się przybyszom.

Ben usłyszał za plecami ciężkie kroki mężczyzny. Ogarnęło go nieprzyjemne napięcie, choć nie potrafił powiedzieć dlaczego, jak na razie para domniemanych łowców nie zachowywała się groźnie czy prowokująco. Ashwood siedział nieruchomo, nie chciał zrobić czegoś, co wydałoby się podejrzane.

– Czołem, podróżnicy – odezwał się mocny, ciepły głos.

Ben odwrócił się i skinął głową.

– Znajdzie się dla nas miejsce przy waszym stole? – spytał wojownik.

Ashwood się zawahał.

– Kupiliśmy już wam po kuflu tego żałosnego piwa, mam więc nadzieję, że się zgodzicie – kontynuował czarnowłosy.

Ben wskazał im dwa wolne krzesła i para przybyszów niezwłocznie je zajęła.

– O tej porze roku nie widuje się tutaj zbyt wielu wędrowców – gadał mężczyzna. – Idziecie z Północnej Bramy?

Ben przytaknął w milczeniu. Nie znał okolicy na tyle, by wymyślić jakieś przekonujące kłamstwo.

– I zostajecie w tej dziurze na noc? My również!

– Nie, um... zamierzamy ruszyć dalej – wydukał Ben. – Zatrzymaliśmy się, żeby coś zjeść i uzupełnić zapasy.

Przybysz ostentacyjnie zajrzał pod stół, sprawdzając niby, jak niewiele Ben i Amelia mają bagażu.

– Podróżujecie bez obciążenia, jak widzę.

Kobieta pochyliła się i położyła dłoń na blacie przed Benem.

– Trochę za zimno na noclegi pod gołym niebem, czyż nie?

Ben z niejakim trudem przełknął ślinę. Wojowniczka była cudowna.

– Zimno nam nie przeszkadza – odpowiedziała szybko Amelia.

Zażywny karczmarz pojawił się z czterema kuflami piwa i postawił je na stole z rozmachem. Para obcych całkowicie go zignorowała, więc oddalił się, nie zwlekając. Ashwood spojrzał na Amelię, minę miał nietęgą.

– Och, nie bądź taki nieśmiały – zagruchała kobieta i wyciągnęła rękę, by nakryć dłoń Bena swoją. Ashwood gwałtownie się odsunął, próbując nie zwracać uwagi na ciepłe mrowienie, jakie obudził w jego skórze dotyk nieznajomej.

– Naprawdę nie ma powodu do obaw – poparł ją mężczyzna. – Widzę, że jesteście zaniepokojeni. A my chcieliśmy się tylko przywitać. Jak wspominałem, nieczęsto widuje się dwoje młodych i urodziwych podróżników o tej porze roku. Jeśli brak wam pieniędzy, może moglibyśmy pomyśleć o innym rozwiązaniu.

Ben zmarszczył brwi, zupełnie nie wiedział, o co chodzi nieznajomemu.

– Mój towarzysz i ja wynajęliśmy tu izbę na nocleg – oznajmiła kobieta i koniuszek jej języka zwilżył pełne, różowe usta. – Łóżko jest duże. Na pewno zmieścimy się w nim we czworo.

Ben się zakrztusił.

– Dziękujemy za propozycję – odezwała się Amelia – ale naprawdę musimy już ruszać. W tej chwili, jak sądzę. Prawda, Beniaminie?

– Ja... e... – zająknął się Ashwood.

Piękna nieznajoma cały czas patrzyła mu głęboko w oczy. Jej towarzysz złapał pełną garść jasnych włosów i odciągnął jej głowę w tył. Stęknęła z bólu, ale nie przestała uśmiechać się do Bena.

– Taka szkoda – westchnął wojownik. – Tak trudno o miłe towarzystwo w podróży.

Amelia wstała, a jej krzesło, gwałtownie odsunięte, poszorowało po brudnej podłodze. Ben też się nie ociągał. Oboje pospieszyli do karczmarza, by wybrać z marnie zaopatrzonych półek zapasy na dalszą wędrówkę, tymczasem obcy cały czas nie spuszczali z nich wzroku. Wreszcie Ben i Amelia wypadli na błotnistą ulicę.

Amelia wzdrygnęła się i obejrzała przez ramię.

– To było dziwaczne i nieprzyjemne.

Ben tylko pokiwał głową.

***

Gdy oddalili się już od wioski, błoto na drodze zniknęło pod warstwą śniegu. Zbyt mało ludzi wędrowało tędy, by rozdeptać sięgający kostek śnieg i zmienić go w szarą breję. Ben i Amelia widzieli to, co znajdowało się przed nimi, na jakieś dwadzieścia kroków, nie więcej. Ale z tego, co Ashwood zaobserwował dotychczas, niewiele było do oglądania. Drogę tę nazywano traktem. Biegła przez większość kontynentu, od Północnej Bramy przez góry otaczające Widoki, wzgórza na północ od Issen i ostatecznie przez terytoria Koalicji. Zasadniczo ziemie wzdłuż traktu znajdowały się pod kontrolą Bramy, Issen oraz Irrefortu, ale Ben podejrzewał, że nikt nie interesował się specjalnie tym słabo zaludnionym regionem.

Poprawił dopiero co kupiony plecak – był ciężki, ale nie dość ciężki. Nie mieli w nim tyle jedzenia, by wystarczyło do końca wędrówki, a wydali wszystkie pieniądze. Gdzieś jakoś musieli znaleźć sposób na uzupełnienie zapasów.

– Martwisz się? – zapytała Amelia.

– Chyba tak. – Wzruszył ramionami. – Ale też nic nie mogę na to poradzić.

– Możemy iść dalej.

– To prawda.

Przed nimi drzewa rosły coraz rzadziej, aż wreszcie znikły zupełnie i dalej droga wiodła przez otwarty teren, wśród kamieni, mchu i paproci pokrytych warstwą śniegu. Białego puchu nie było tyle co w Ostępach, ale dość, by utrudnić wędrówkę. Na otwartym polu wiatr nieustannie gnał śnieżne obłoki. Ben wypatrzył w oddali ciemną linię lasu, odległą o jakiś dzwon marszu, o ile zdołają ­utrzymać tempo.

– Jak wrócimy między drzewa, to nazbieramy chrustu i zatrzymamy się na noc? – zaproponował.

– Oczywiście – zgodziła się Amelia i ciaśniej otuliła się płaszczem. – Ta okolica mnie przygnębia.

– Bywaliśmy w gorszych miejscach. – Ben posłał jej szeroki uśmiech.

– Istotnie – przyznała. – Ale i tak ucieszę się, gdy wrócimy do lasu, nie lubię takich otwartych przestrzeni.

Ben skinął głową. Doskonale wiedział, co Amelia ma na myśli. Las dawał poczucie bezpieczeństwa i komfortu. Łowcy, czarodziejki i wszyscy inni nie mogli z oddali wypatrzyć pary uciekinierów. Na otwartym terenie nawet dziecko było w stanie podążyć zostawionym na śniegu tropem.

Niebo zasnuło się ciemnymi chmurami, niosącymi zapowiedź kolejnych opadów. Świeży śnieg, choć z pewnością utrudni marsz uciekinierom, zasypie też ich ślady.

Wędrujemy zimą, sypiamy pod gołym niebem, a ja się cieszę, że spadnie więcej śniegu, pomyślał Ben, uśmiechając się ironicznie.

Dzwon później zauważył skalną formację, wypiętrzającą się kilkaset kroków przed pierwszymi drzewami.

– Może powinniśmy się wspiąć i rozejrzeć?

Amelia spojrzała w ciemne, ponure niebo. Zimą na północy noc zapadała wcześnie.

– Ty się rozglądaj, a ja zacznę przygotowywać obozowisko. – Wyciągnęła ku niemu rękę, na co Ben zsunął z ramion plecak. – Myślisz, że możemy tu rozpalić ognisko?

– A czemu nie? Nie widzieliśmy żywego ducha od chwili, gdy opuściliśmy miasteczko. A tam wszyscy i tak widzieli, że poszliśmy na wschód.

Amelia ruszyła w stronę drzew, a Ben zaczął się wspinać. Skała nie mogła równać się z iglicą w Ostępach, była nie wyższa niż troje ludzi i Ashwood w kilka chwil dotarł na szczyt. Ponieważ skalne wypiętrzenie znajdowało się na skraju otwartej przestrzeni, nie musiało być wyższe, by Ben mógł obejrzeć okolicę.

Gęsty las, do którego dotarli, ciągnął się tak daleko, jak Ben sięgał wzrokiem. Trakt zagłębiał się między drzewa i znikał gdzieś w gęstwinie. Droga była jedynym widocznym śladem cywilizacji.

Ponad koronami drzew, daleko, Ben widział niewyraźne zarysy pogórza. Góry ciągnące się na południe i wschód były tymi samymi, wśród których dorastał Beniamin. Jego rodzinne Widoki znajdowały się po drugiej stronie pasma. Ale Ben wiedział, że choć dom wydawał się tuż-tuż, wrażenie to było złudne. Szczyty pięły się wysoko, a w okolicy Widoków nie było żadnej przełęczy. Trzeba by miesiąca, żeby okrążyć góry i dotrzeć do miasteczka, które do niedawna Beniamin uważał za dom.

Obrócił się i spojrzał ku północy. Puste pole ciągnęło się aż po horyzont. Zupełnie jakby jakiś gigant wychylił się z niebios i zgarnął z góry kawał lasu, tworząc w nim wyrwę. W rzeczywistości przyczyną był najpewniej pożar. Zdarzały się latem, gdy w lesie pełno było suchego chrustu.

Zimny wiatr dmuchnął mocniej, przypominając Ashwoodowi, że do lata jeszcze bardzo daleko. Otulił się ciaśniej płaszczem i rozejrzał w poszukiwaniu Amelii. Na granicy drzew zamigotało światło. Amelia zdążyła już rozpalić ognisko. To dobrze. Noc zapowiadała się bardzo mroźna.

Powoli zaczął schodzić ze skał, ale zatrzymał się nagle i ściągnął brwi. Zdało mu się, że na drodze zobaczył ruch. Wysilił wzrok, próbując dostrzec coś więcej w gasnącym świetle dnia.

I między dwiema kępami paproci zobaczył ruch, jakieś pół dzwona marszu od miejsca, w którym się znajdował. Teraz mógł już stwierdzić, że traktem posuwały się jakieś czarne postaci. Zmrużył oczy, chcąc przyjrzeć się lepiej dwóm ciemnym sylwetkom.

Przełknął z wysiłkiem ślinę i począł schodzić jak mógł najszybciej. Dwie czarne sylwetki. Para łowców w karczmie nosiła czarne skóry. Nie mógł być pewien, że to byli oni, zbyt daleko się znajdowali, ale kto inny miałby to być?

Nie obciążał go plecak, więc puścił się biegiem po zaśnieżonym trakcie. Musiał jak najszybciej dotrzeć do Amelii. Oboje musieli natychmiast ruszyć dalej. Wpadł w krąg światła i kopnięciem posłał na niewysokie płomienie deszcz śniegu i zmrożonej ziemi.

Amelia odskoczyła od ognia z przekleństwem na ustach.

– Co ty wyprawiasz?! – krzyknęła.

– Ktoś nadchodzi – wysapał. – Są jakieś pół dzwona za nami. Musimy ruszać. – Znowu kopnął śniegu w ognisko.

– Jesteś pewien? Może to nie ma nic wspólnego z nami?

– Dwie osoby. Z daleka nie zdołałem wypatrzyć szczegółów, ale wydaje mi się, że noszą się na ­czarno.

– Niech to demony... – mruknęła. Zaczęła szybko zbierać zapasy do plecaka.

Ben cały czas usiłował zgasić ognisko, aż Amelia chwyciła go za ramię i odciągnęła.

– Za późno na to – stwierdziła. – Ślady na śniegu jasno świadczą, że tu byliśmy.

Jęknął, uświadamiając sobie, że przyjaciółka ma rację.

Pobiegli w głąb lasu, smagani gałęziami. Żadne nie powiedziało tego głośno, ale oboje byli ­pewni, że ich śladem podąża para łowców spotkanych w wiosce. I że ścigają Amelię i Bena. Z polecenia Sanktuarium czy Koalicji – nie miało znaczenia, mnóstwo ludzi gotowych było zapłacić nagrodę za głowy dwojga zbiegów.

Pod nagimi gałęziami drzew zapadł mrok. Droga ledwie była widoczna w mdłym blasku księżyca. Ben obejrzał się przez ramię i zaklął, nawet w ciemnościach nocy ich ślady na śniegu były aż nadto wyraźne.

– Myślisz, że zdołamy im uciec? – spytała Amelia.

Ben zastanawiał się gorączkowo, nie zwalniając kroku.

– Może tak, może nie – wysapał. – Jak dotrą do ogniska, zrozumieją, że ruszyliśmy dalej. Musimy założyć, że zrozumieją też, że ich zobaczyliśmy. No a dalej to już jest wyścig na wytrzymałość. Oni wiedzą, że jesteśmy gdzieś przed nimi. My wiemy, że są gdzieś za nami. Jeśli się nie zatrzymamy, to mamy jakąś szansę.

– Dzisiaj po południu zjedliśmy pierwszy porządny posiłek od pięciu dni – zaoponowała Amelia, już zaczynało jej brakować oddechu. – Od chwili wyjścia z Bramy sypialiśmy pod gołym niebem, jesteśmy słabi i zmęczeni. Oni nas dogonią.

Miała rację, zrozumiał. Już biegli znacząco wolniej. A łowcy sprawiali wrażenie dobrze odżywionych i wypoczętych. Skoro znaleźli się tutaj, w samym środku głuszy, w nadziei, że znajdą dwoje uciekinierów, to będą ich tak długo szukać, aż ­znajdą.

– No dobrze, zwolnijmy – zaproponował. – Jeśli nie zaczęli biec, to mamy nad nimi jakieś pół dzwona przewagi. Od razu nas nie dogonią. Mamy chwilę, żeby się zastanowić.

Amelia sapnęła z wdzięcznością i dalej już szła, a nie biegła.

– Możesz jakoś użyć magii? – zapytał Ben. – Na przykład ukryć nasze ślady?

Potrząsnęła przecząco głową.

– To się nie uda. Musiałabym przykryć je warstwą śniegu, mogłabym to zrobić wokół nas, ale nie dalej niż na odległość jakichś dwudziestu, trzydziestu kroków. Nic nam to nie pomoże.

Ben rozejrzał się, szukając jakiegoś rozwiązania. W opowieściach bohaterowie zawsze wpadali na jakieś sprytne rozwiązanie.

– Możemy się schować – podsunęła Amelia. – Ukryję ślady wokół nas, będzie im trudniej nas znaleźć.

– Źle się do tego zabieramy. – Tym razem Ben potrząsnął głową. – To łowcy, zarabiają na życie tropieniem, znajdą nas bez względu na to, czy się schowamy, czy będziemy uciekać. Musimy walczyć. Zamiast używać magii, żeby przed nimi uciec, wykorzystamy ją, żeby zaatakować. Idą po nas, my to wiemy i możemy wykorzystać. Musimy znaleźć odpowiednie miejsce i zastawić pułapkę.

– No nie wiem. – W głosie Amelii dźwięczał niepokój. – Sam powiedziałeś, że oni tak zarabiają na życie. Widziałeś ich broń, na pewno wiedzą, jak jej użyć. Zasadzka to chyba zbyt wielkie ryzyko.

– Tylko że chyba nie mamy wyboru, Amelio. Zupełnie jak z tym pierwszym rojem w Ostępach. Wiedzieliśmy, że nadchodzi, więc wybraliśmy odpowiednie miejsce i stawiliśmy mu czoła na naszych warunkach.

– Mruk zginął – przypomniała mu cicho.

Ben skrzywił się, jakby go to uderzyło.

– Stawaliśmy przeciwko demonom. Przeciw całemu rojowi. To są ludzie. Możemy ich pokonać. Musimy. Możemy spróbować teraz albo później, tylko później będziemy zmęczeni biegiem.

Amelia zgodziła się niechętnie, marszcząc przy tym brwi.

– To jakie miejsce wybierzemy?

– To zależy od tego, co możesz zrobić. Możesz powtórzyć te wybuchy, które zrobiłaś w Północnej Bramie? Moglibyśmy czymś w nich rzucić i to wybuchnąć.

– Nie. Wtedy to zadziałało dzięki wysokiej energii. Żelazne kule były bardzo ciężkie, a leciały na odległość setek kroków, niesamowicie przy tym szybko, żeby na końcu gwałtownie uderzyć w cel. Ich siła była ogromna. Ciężar pomnożony przez przyspieszenie. Miałam z czym pracować.

– Co to w ogóle znaczy? – spytał Ben, niestrudzenie wodząc spojrzeniem po otaczającym ich lesie, szukając czegokolwiek, co dałoby im przewagę w nadchodzącym starciu.

– To znaczy, że coś bardzo ciężkiego musi lecieć bardzo szybko. Rzucanie w nich szyszkami nic nam nie da.

– Możesz ich porazić? Albo zrobić tę sztuczkę z soplami, którą zrobiła Towaal?

– Nie. – Amelia z chwili na chwilę była bardziej sfrustrowana. – Nie wiem, co ona dokładnie zrobiła i jak, a nie mamy czasu, bym mogła do tego dojść sama. Poza tym nawet gdybym miała tę wiedzę, to nie mam takiej mocy. Towaal ćwiczyła wolę od dziesiątek lat, może setek. Jest o wiele silniejsza ode mnie.

– Chyba coś wymyśliłem – oznajmił Ben. – Pospieszmy się i znajdźmy jakąś polanę. Otwarta przestrzeń będzie najlepsza.

***

– Jesteś pewien, że to się uda? – mruknęła ­Amelia.

– A masz jakiś lepszy pomysł? – spytał Ben z nutą wyzwania w głosie.

Przykucnęli za kępą blisko rosnących drzew i zerkali na niewielką polanę oświetloną blaskiem księżyca. Wśród pogrążonych w mroku zarośli Ben i Amelia stali się niewidzialni. Pół dzwona wcześniej przeszli przez polankę, zostawiając wyraźne ślady, po czym zawrócili, klucząc między drzewami, i ukryli się, by czekać. Mieli nadzieję, że łowcy podążą ich tropem, nie podejrzewając, że para uciekinierów znalazła się za ich plecami.

Długo czekać nie musieli.

Dwoje czarno odzianych łowców wychynęło spomiędzy drzew i ruszyło przez polanę. Maszerowali równym, odmierzonym tempem, które pozwalało pokonywać długie dystanse w maksymalnie krótkim czasie. Zachowywali też nieustanną czujność, cały czas się rozglądali, badali wzrokiem linię drzew, ku której zmierzali, wypatrując jakichkolwiek zapowiedzi ataku. Dłonie obojga pozostawały bez przerwy w pobliżu broni.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...