Fragment książki

29 minut czytania

Rozdział 1

Zbliżał się zmierzch. Ciepłe barwy popołudnia zmieniały się w chłodniejsze błękity i fiolety. Wysoko ponad Mrozarrą wirowały ostrza śnieżnych płatków. Inne stworzenia drżałyby i osłaniały oczy, stroszyły pióra i sierść albo otulały się szczelniej płaszczami. Ogromny błękitny smok, którego skrzydła wybijały w powietrzu powolny rytm, nie zwracał uwagi na takie błahostki jak śnieg czy wiatr. Wzbił się tak wysoko właśnie w poszukiwaniu owego zimnego, przecinanego śniegiem powietrza, mając nadzieję, być może płonną, że zdoła ono oczyścić jego myśli i ukoić ducha.

Kalegos, choć młody w oczach swojego rodu, był świadkiem ogromnej zmiany wśród jemu podobnych. Błękitne smoki wiele przeszły – a przynajmniej tak mu się wydawało. Dwukrotnie utraciły ukochany Aspekt, Malygosa – po raz pierwszy, na całe milenia, z powodu szaleństwa, a potem znowu – przez śmierć. Los bywa złośliwy: błękitne smoki, intelektualiści i strażnicy magii tajemnej w świecie Azeroth, tworzyły ród, który najbardziej cenił sobie spokój i porządek, był więc najmniej przygotowany na chaos, jaki się rozpętał.

Jednak nawet w środku zamętu współbracia Kalegosa pozostali wierni swoim przekonaniom. Ród wybrał nie bezkompromisową ścieżkę wskazywaną przez potomka Malygosa, ale spokojniejszą, oferowaną przez Kalegosa. I ów wybór okazał się właściwy. Arygos nawet nie próbował zostać oddanym opiekunem. Zdradził ród. Obiecał, że jeśli współbracia przysięgną mu wierność, poprowadzi ich do złego – i szalonego – Śmiercioskrzydłego. Lecz błękitne smoki przyłączyły się do czerwonych, zielonych i spiżowych – oraz pewnego wyjątkowego orka – aby pomóc w pokonaniu potwora.

Kalegos, lecąc przez ciemniejące niebo i spoglądając, jak śnieg w dole przybiera lawendowy odcień, zdawał sobie sprawę, że wraz z owym zwycięstwem rody poświęciły także siebie. Nie było już Aspektów, choć smoki, które niegdyś tak nazywano, przeżyły. Pokonanie Śmiercioskrzydłego wymagało ogromnego poświęcenia. Alexstraza, Nozdormu, Ysera i Kalegos przetrwali bitwę, jednak ich zdolności Aspektów zniknęły – złożone w ofierze na ołtarzu zwycięstwa. Do tego właśnie powołane zostały Aspekty – i wypełniły swoje przeznaczenie.

To jednak nie wszystko. Rody dobrze rozumiały, jakie zadanie miały wykonać. A teraz, gdy chwila, dla której zostały stworzone, nadszedła – i przeminęła – jakiż cel im pozostał? Wiele błękitnych już odeszło. Niektóre przed opuszczeniem Nexusa przybywały do Kalegosa po błogosławieństwo – nadal był ich przywódcą, choć moc Aspektu go opuściła. Mówiły mu, że są niespokojne i pragną poszukać innego miejsca w świecie, gdzieś, gdzie ich umiejętności zostałyby docenione. Inne odeszły bez słowa. Smoki, które pozostały, robiły się coraz bardziej rozdrażnione lub poddawały się ponurej apatii.

Kalegos zanurkował, pozwalając chłodnemu powietrzu gładzić łuski, a potem rozpostarł skrzydła, chwytając w nie prądy powietrzne, aby unieść się wyżej. Myśli kłębiły mu się w głowie, posępne i nieprzyjemne.

Od zawsze, nawet gdy Malygos oszalał, błękitne smoki wiedziały, ku czemu dążą. Teraz pytanie, co robić, zaprzątało umysły, a czasem wyrywało się z serca cichymi szeptami. Kalegos zastanawiał się, czy zawiódł swój ród. Czy naprawdę lepsze byłyby rządy szalonego Aspektu? Odpowiedź napływała niemal natychmiast: oczywiście, że nie. A jednak… jednak.

Zamknął oczy – nie po to, aby uchronić je przed ostrym niczym igły śniegiem, ale z bólu.

Smoki ufały, że będę dobrym przywódcą. Wierzę, że wówczas sprawdziłem się w tej roli, ale… teraz? Gdzie jest miejsce dla błękitnych smoków – jakichkolwiek smoków – w tym świecie? Cóż z tego, że nadejście Godziny Zmierzchu zostało powstrzymane, skoro przed nami rozciąga się jedynie nieskończona noc?

Czuł się niezmiernie samotny. Zawsze wydawało mu się dziwne, że został wybrany na przywódcę rodu – nigdy nie uważał się za „typowego” błękitnego smoka. Gdy leciał coraz bardziej przygnębiony i zatroskany, zdał sobie sprawę, że jest ktoś, kto rozumie go lepiej niż reszta. Przechylił się w prawo, skręcając potężne cielsko, i machnął skrzydłami, kierując się z powrotem do Nexusa.

Wiedział, gdzie ją znajdzie.

Kirygosa, córka Malygosa i siostra z lęgu Arygosa, siedziała w ludzkiej formie na jednej z magicznych świetlistych platform, które szybowały wokół Nexusa. Miała na sobie tylko długą, luźną suknię, a granatowoczarne włosy spływały jej swobodnie na plecy. Opierała się o jedno z połyskujących srebrzystobiałych drzew. Nad nią krążyły błękitne smoki, tak jak robiły to od wieków, nieustannie patrolując, choć wydawało się, że nie ma żadnego zagrożenia. Już nie. Kirygosa wyglądała, jakby nie zwracała na nie najmniejszej uwagi, wzrok miała łagodny i rozkojarzony. Całkowicie pogrążyła się w rozmyślaniach, choć przedmiotu jej rozważań Kalegos nie potrafił odgadnąć.

Odwróciła się i spojrzała na niego, gdy się zbliżał. Spostrzegła, że nie jest jednym ze strażników rodu, i uśmiechnęła się lekko. Wylądował na platformie i przybrał postać półelfa. Uśmiech Kiry stał się szerszy, gdy podała Kalegosowi rękę. Ucałował ją gorąco i usiadł obok, wyciągając długie nogi i krzyżując ręce za głową. Starał się wyglądać beztrosko.

– Kaleg – powiedziała ciepło. – Przyleciałeś do mojego zakątka rozmyślań?

– Tym właśnie jest to miejsce?

– Dla mnie tak. Nexus to mój dom, więc nie lubię zbytnio się oddalać, choć w środku ciężko znaleźć odrobinę samotności. – Odwróciła się do niego. – Przylatuję więc tutaj i rozmyślam. Ty chyba też tego potrzebujesz.

Kaleg westchnął, zrozumiawszy, że jego starania, aby wyglądać beztrosko, nie zmyliły bystrej przyjaciółki, o której często myślał jak o siostrze.

– Latałem – przyznał.

– Nie możesz uciec w ten sposób od obowiązków. Ani myśli – odparła Kirygosa łagodnie, ścisnąwszy jego ramię. – Jesteś naszym przywódcą, Kaleg. I to dobrym przywódcą. Arygos zniszczyłby ród, a wraz z nim cały świat.

Kaleg zmarszczył brwi, przypominając sobie złowieszczą wizję, którą przekazała mu Ysera, były Aspekt zielonych smoków. W innej rzeczywistości Godzina Zmierzchu zdusiła wszelkie życie, począwszy od trawy i owadów, poprzez orków, elfy, ludzi, istoty morskie, powietrzne i ziemskie, skończywszy na samych Aspektach, zabitych przez własne moce. Śmiercioskrzydły także poległ, razem z całym Azeroth – nadziany na iglicę Świątyni Żmijowego Spoczynku niczym groteskowe trofeum. Kalegos zadrżał z niepokoju na wspomnienie silnego, choć pełnego rozpaczy głosu, którym Ysera opisywała swoją wizję.

– Tak by właśnie postąpił – przyznał Kaleg, zgadzając się z częścią jej wypowiedzi, ale nie ze wszystkim.

Błękitne oczy Kiry wbiły się w jego źrenice.

– Kochany Kalegu – westchnęła. – Zawsze byłeś… inny.

Rozbawienie połaskotało go między żebrami, choć ponury humor nadal go nie opuszczał. Skrzywił się, co na twarzy półelfa wyglądało zabawnie. Kirygosa wybuchnęła śmiechem.

– Widzisz?

– Inność nie zawsze jest dobra – zauważył.

– Nic na to nie poradzisz. Właśnie z powodu twojej inności ród wybrał cię na przywódcę.

Rozbawienie zgasło w nim natychmiast i spojrzał na nią ponuro.

– Moja droga Kirygoso, myślisz, że ród wybrałby mnie teraz ponownie?

Kirygosa wierzyła gorąco, że zawsze należy mówić prawdę. Smoczyca starała się znaleźć odpowiedź, która byłaby szczera i pocieszająca zarazem, ale nie zdołała. Kalegowi serce ścisnęło się smutkiem. Jeśli najlepsza przyjaciółka, siostra w duchu, nie potrafiła znaleźć dla niego słów otuchy, sytuacja stała poważniejsza, niż się spodziewał.

– Myślę za to, że…

Nigdy nie dowiedział się, co myślała, ponieważ ich rozmowę przerwał przeraźliwy ryk – ryk błękitnych smoków przepełniony rozpaczą i udręką. Ponad dwanaście wzniosło się ponad Nexusem, zataczając pospieszne kręgi i szybując bezładnie. Jeden odłączył się nagle od pozostałych i skierował wprost do Kalegosa. Kaleg poderwał się na równe nogi, a krew odpłynęła mu z twarzy. Kiry stała obok, z ręką przyciśniętą do ust.

– Lordzie Kalegosie! – zawołał Narygos. – To koniec! Wszystko przepadło!

– Co się stało? Uspokój się i mów powoli, przyjacielu – nakazał Kaleg, chociaż jego własne serce łomotało, gdy wyczuwał panikę i rozpacz bijącą od Narygosa. Smok należał do najspokojniejszych i najbardziej rozsądnych błękitnych, zwłaszcza w owym pełnym napięcia czasie, gdy Kaleg i Arygos walczyli o władzę Aspektu.

To, że był w takim stanie, przeraziło Kalegosa.

– Źrenica Światła! Zniknęła!

– Zniknęła? Co ty mówisz?

– Została skradziona!

Kaleg patrzył na niego, drżąc ze zgrozy, a myśli pędziły mu jak szalone. Źrenica Światła była nie tylko potężnym magicznym artefaktem, ale także pilnie strzeżonym skarbem błękitnych smoków. Należała do nich, odkąd pamiętał. Jak większość takich przedmiotów, sama w sobie nie była ani dobra, ani zła, jednak mogła zostać użyta zarówno w dobrej wierze, jak i do niszczenia. Zdarzało się to już w przeszłości. W przeszłości, gdy Źrenicę wykorzystano, by skupić moc tajemną Azeroth i ożywić ohydną istotę, której obecność nigdy nie powinna plugawić oblicza ziemi.

Sama myśl, że utracili Źrenicę Światła, a teraz ktoś inny mógł użyć jej mocy…

– Właśnie dlatego chcieliśmy ją przenieść – szepnął Kalegos.

Ledwie dwa dni temu, by uniknąć dokładnie takich problemów, Kalegos wraz z kilkoma innymi smokami doradził, by przenieść Źrenicę Światła z Oka Wieczności w inne, sekretne miejsce. Przypomniał sobie argument, którym przekonywał pozostałe błękitne: „Wiele z naszych tajemnic jest już znanych i z dnia na dzień coraz więcej członków naszego rodu odchodzi. Znajdą się tacy, którzy w tych okolicznościach będą szukali korzyści dla siebie. Nexus został już niegdyś zaatakowany, a Źrenicy Światła użyto do mrocznych celów. Musimy ukryć ją w bezpiecznym miejscu… a jeśli połowa Azeroth już wie, że artefakt schowano w Nexusie, bez wątpienia pewnego dnia ktoś znów spróbuje szczęścia”.

I ów dzień nadszedł, choć inaczej, niż Kaleg przewidział. Błękitne zdecydowały, że niewielka grupa smoków przeniesie Źrenicę do Mroźnego Morza, w miejsce niedaleko wybrzeży Mrozarry, gdzie umieszczą artefakt bezpiecznie – jak myślał – w bryle magicznego lodu. Kryjówka zdawała się bardzo dobra – zwyczajna bryła zmarzniętej wody, kropla w morzu.

Kaleg ze wszystkich sił starał się zachować spokój.

– Skąd takie wieści?

Proszę, pomyślał błagalnie. Proszę, niech to będzie zwyczajna pomyłka.

– Ani Veragos, ani inni nie odzywali się do nas ostatnio, a Źrenicy Światła nie ma tam, gdzie być powinna.

Część błękitnych, która spędziła wieki w pobliżu artefaktu, była niemal całkowicie z nim zestrojona. Kalegos poprosił, aby śledzili drogę Źrenicy, dopóki bezpiecznie nie spocznie na dnie oceanu. Ci, którzy ją nieśli, powinni już wrócić. Może nic się nie stało, nic złowrogiego, ale Kalegos już w swej smoczej formie leciał do Nexusa, a tuż za nim podążali Kirygosa i Narygos.

Ponieważ wiedział – choć nie miał pojęcia skąd – że coś jednak się stało i nie warto robić sobie nadziei, że to nic groźnego. Wiedział też, że dwie z najgorszych katastrof, jakie spadły na ród błękitnych smoków, miały miejsce podczas tych kilku krótkich miesięcy, gdy sprawował władzę – najpierw jako Aspekt, później jako przywódca.

Kalegos wylądował w przestronnym wnętrzu Nexusa i trafił w sam środek chaosu.

Wszyscy mówili naraz. Każdy napięty mięsień ich potężnych jaszczurzych cielsk świadczył o strachu i złości. Najbardziej zaniepokoiły Kalegosa te smoki, które siedziały skulone i nienaturalnie nieruchome. Pomyślał, że tak mało ich już zostało, a wiele żałuje, że nie odeszły, zanim spadła na nie kolejna klęska.

Zachowując prawdziwą formę, zawołał, by wszyscy się uciszyli. Usłuchała jedynie garstka. Reszta nadal się przekrzykiwała:

– Jak to się mogło stać?!

– Powinniśmy byli wysłać więcej smoków! Mówiłem, że powinniśmy wysłać więcej!

– Sam pomysł był niedorzeczny! Trzeba było tutaj strzec Źrenicy jak oka w głowie!

Kalegos uderzył ogonem o ziemię.

– Cisza! – ryknął, a słowo odbiło się echem po komnacie.

Ród natychmiast umilkł i wszystkie oczy zwróciły się na Kalega. Dostrzegł w nich nieśmiałe płomyczki nadziei, że może nastąpiła pomyłka albo że przywódca zaraz wszystko naprawi. Jednak niektóre smoki spoglądały tylko z wściekłością i rezygnacją, obarczając Kalegosa winą za zniknięcie Źrenicy.

– Najpierw ustalmy, co wiemy na pewno, i przestańmy puszczać wodze fantazji – przemówił, gdy zyskał niepodzielną uwagę. – Błękitny ród nie poddaje się panice wywołanej przez zbyt żywą wyobraźnię.

Niektóre smoki pochyliły na te słowa głowy, kładąc po sobie uszy ze wstydem. Inne parsknęły pogardliwie. Z nimi Kaleg poradzi sobie później, teraz trzeba zebrać fakty.

– Wyczułem to jako pierwszy – odezwał się Teralygos. Był jednym z najstarszych błękitnych, które pozostały. Kiedyś wziął stronę Arygosa, jednak po ujawnieniu zdrady i późniejszej śmierci rywala Kalegosa Teralygos wraz z większością innych smoków przyłączył się do obecnego przywódcy i pozostał wierny nawet po tym, jak Kaleg utracił moce Aspektu.

– Długa jest twoja służba jako strażnika naszego domu, Teralygosie, i ogromna jest nasza wdzięczność – przemówił Kalegos z szacunkiem. – Co wyczułeś?

– Droga, którą miał podążyć Veragos wraz z innymi, nie była prosta – powiedział stary smok.

Kaleg skinął głową. Zdecydowano, że widok grupy błękitnych smoków niosących tajemniczy przedmiot wzbudzi podejrzenia, zwłaszcza jeśli będzie leciała wprost do celu. Dlatego smoki podróżowały na dwóch nogach. Zajmowało to więcej czasu i wymagało nadłożenia drogi, jednak przyciągało znacznie mniej uwagi. A gdyby Veragos i reszta zostali zaatakowani na ziemi, w mgnieniu oka mogli przybrać prawdziwą formę. Pięć smoków z pewnością dałoby sobie radę z tymi, którzy chcieliby napaść na pozornie zwyczajnych podróżnych.

A jednak…

– Znam każdy zakręt i każdy załom trasy – mówił dalej Teralygos. – Wraz z Alagosą i Banagosem śledziliśmy każdy krok postawiony przez naszych braci i siostry. I jeszcze godzinę temu wszystko było dobrze.

Jego głos, ochrypły od wieku, załamał się przy ostatnim słowie. Kaleg nie odwracał wzroku od starego smoka, ale poczuł, jak głowa Kirygosy dotknęła jego barku – przyjaciółka starała się dodać przywódcy otuchy.

– Co się wtedy stało?

– Stanęli. Przedtem nie zatrzymywali się nawet na moment. A po chwili znów zaczęli iść. Jednak nie na zachód, nie w stronę Mroźnego Morza… Na południowy zachód, dużo szybciej niż wcześniej.

– Gdzie się zatrzymali?

– Nad brzegiem morza. Teraz Źrenica znajduje się daleko na południu. A im dalej jest ode mnie – dodał Teralygos smutno – tym słabiej ją wyczuwam.

Kalegos spojrzał na Kirygosę.

– Weź kogoś i lećcie na wybrzeże. Bądźcie ostrożni. Dowiedzcie się, co się stało.

Pokiwała głową i odwróciła się do Banagosa i Alagosy. Cała trójka wzbiła się w powietrze i na rozpostartych skrzydłach poszybowała daleko poza Nexus.

Lot nie powinien trwać długo, pomyślał Kalegos. Lada chwila będą z powrotem.

Przynajmniej taką miał nadzieję.

– Och, nie – szepnęła Kirygosa. Zawahała się i zawisła w powietrzu, próbując znaleźć zagrożenie. Nic nie wyczuwała. Wróg dawno zdążył już zniknąć. Jednak to, co przyniósł, pozostało. Smoczyca zwinęła skrzydła i opadła z gracją na ziemię, wygiąwszy z żalu długą, smukłą szyję.

Kiedyś znajdowała się tu równina, nieprzyjazna rozległa połać bieli – a jednak czysta i pełna spokoju w swej prostocie. Zazwyczaj nie było tu widać nic poza śniegiem i gdzieniegdzie brązowoszarymi garbami kamieni. Niewielkie prześwity żółtego piasku ciągnęły się w stronę głodnego, zimnego oceanu.

Śnieg przemienił się w krwawą breję. Kirygosa dojrzała czarne rozbryzgi, jak po uderzeniu błyskawic w zmarzniętą ziemię okrytą tylko bielą. Głazy zostały wyrwane z ziemi, ciśnięte w dal. Na niektórych zaschły smugi czerwieni. Kirygosa wraz z pozostałymi zaczęła węszyć. Od razu pochwycili odór demonów, miedzianą woń krwi i ów szczególny zapach, którego nie da się opisać słowami – zapach magii.

Użyto także bardziej zwyczajnej broni. W ziemi pozostały rany wybite przez włócznie oraz sterczące gdzieniegdzie pierzaste lotki strzał.

– Niższe rasy – warknął Banagos.

Serce bolało Kirygosę tak bardzo, że nawet nie ofuknęła towarzysza za użycie obraźliwego określenia. Smok miał rację, choć teraz trudno było stwierdzić, jaka rasa poważyła się na tak straszliwy czyn i do której należała frakcji.

Kirygosa przybrała formę człowieka. Odgarnąwszy za ucho kosmyk długich granatowoczarnych włosów, ostrożnie podeszła do ciał poległych pobratymców. Pięcioro wyruszyło, by chronić Źrenicę Światła. Pięcioro zginęło, oddało życie, by wypełnić zadanie. Spokojny i mądry Uragos, starszy od reszty, przywódca grupy. Rulagos i Rulagosa, z jednego lęgu, którzy w ludzkich formach wyglądali niczym bliźnięta. Polegli razem, tuż obok siebie i w tych samych pozach, ze strzałami wystającymi z gardeł – równie podobni do siebie w śmierci, co w życiu. Do oczu Kirygosy napłynęły łzy, gdy odwróciła się, by spojrzeć na Pelagosę i Lurugosa. Tę pierwszą rozpoznała jedynie po drobnych kształtach. Pelagosa zawsze była najmniejsza z błękitnych, młodziutka według smoczych standardów, jednak obdarzona niezwykłym jak na swój wiek talentem do magii. I od magii zginęła – napastnik czarami spalił ciało Pelagosy niemal do szczętu.

Lurugos prawdopodobnie stawiał najzacieklejszy opór, biorąc pod uwagę, jak daleko od reszty odnaleźli jego ciało. Poparzony, zamarznięty, częściowo zakopany, ze strzałami sterczącymi z ramion i nóg niczym groteskowe pióra – nie poddał się do końca. Kirygosa pomyślała, że walczył jeszcze przez jedno albo dwa uderzenia serca po tym, jak precyzyjnym cięciem miecza odrąbano mu głowę.

Banagos, także w ludzkiej formie, podszedł z tyłu i ścisnął ramię Kiry. Przykryła jego dłoń swoją.

– Niewiele wiem na temat niższych ras – powiedział Banagos. – Widzę tu różne rodzaje broni i poszlaki wskazujące, że użyto magii, zarówno demonicznej, jak i tajemnej.

– To mogła być każda rasa – odparła Kirygosa.

– Chcieliśmy kiedyś zabić ich wszystkich. Szkoda, że tego nie uczyniliśmy. – Mówił głosem ochrypłym od żalu, a jego błękitne oczy poczerwieniały od łez, których nie zdążył jeszcze wylać. Kochał małą Pelagosę i gdyby osiągnęła odpowiedni wiek, z pewnością zostaliby parą.

– Nie – odpowiedziała Kiry ostro. – To opinia tych, którzy nie mieli czasu jej dobrze przemyśleć, wiesz o tym, Banagosie. Pelagosa jej nie podzielała. Wierzyła, że to nie oni „wszyscy” to zrobili, podobnie jak nie „wszystkie” smoki dla zabawy i przyjemności atakują i zabijają przedstawicieli młodszych ras. Wiemy, dlaczego ktoś tak postąpił. I powodem bynajmniej nie była nienawiść do naszego ludu. Ktoś pragnął Źrenicy Światła, by użyć jej do własnych celów.

– Pięć smoków – westchnęła Alagosa. – Pięcioro z nas. Pięcioro z najlepszych. Kto był na tyle silny, by tego dokonać?

– Tego właśnie – odparła Kiry – musimy się dowiedzieć. Banagosie, wróć do Nexusa i zanieś te ponure wieści przywódcy. Alagosa zostanie tutaj ze mną i… zajmiemy się szczątkami poległych.

Chciała oszczędzić mu bólu, ale Banagos potrząsnął głową.

– Nie. Bylibyśmy parą. Ja… ja się nią zajmę. I pozostałymi. Ty jesteś najbliżej z Kalegosem. Najlepiej będzie, żeby to od ciebie usłyszał wieści. I to szybko.

– Jak sobie życzysz – odpowiedziała Kiry łagodnie. Po raz ostatni spojrzała na ciała błękitnych smoków, uwięzionych przez śmierć w formie, której większość nie znosiła. Przymknęła oczy, a potem wzniosła się do lotu.

Jej skrzydła biły z furią powietrze, gdy zawróciła i skierowała się do Nexusa. Nie skupiała się już na poległych, ale na ich zabójcach. Któż był na tyle silny, by czegoś takiego dokonać? I co dokładnie chciał osiągnąć przez zabójstwo i kradzież?

Niewiele wiedziała, tyle jedynie, by potwierdzić najgorsze obawy. Miała nadzieję, że podczas jej nieobecności udało się Kalegowi dowiedzieć czegoś jeszcze.

Kalegos zdawał sobie sprawę, że z każdą upływającą sekundą Źrenica Światła oddala się coraz bardziej na południe. I że coraz trudniej będzie ją wyśledzić. Miał przewagę nad pozostałymi członkami stada. Choć nie był już Aspektem błękitnych, nadal im przewodził. Owo powiązanie z rodem, które było jedynie echem dawnej mocy, jednocześnie wzmacniało jego więź ze Źrenicą. Gdy Teralygos powiedział, że z ledwością może ją wyczuć, Kalegos zamknął oczy i wziął trzy głębokie oddechy. Wyobraził sobie Źrenicę, skoncentrował na niej i…

Dostrzegł ją.

– Jest teraz w Boreańskiej Tundrze, prawda? – zapytał Teralygosa, nie otwierając oczu. – Tak, jest i… – Urwał z bolesnym okrzykiem. – Zniknęła!

– Nie – odpowiedział Kaleg. – Nadal ją wyczuwam.

Wiele smoków westchnęło z ulgą. Lecz wtedy rozległ się kobiecy głos:

– Zabili wszystkich, Kalegosie. Całą piątkę.

Kaleg otworzył oczy i spojrzał ze zgrozą na Kirygosę. Smoczyca opowiedziała, co znalazła wraz z Banagosem i Alagosą.

– I nie wiesz, czy był to człowiek, czy elf, czy goblin? – zapytał, gdy skończyła. – Żadnego skrawka chorągwi ani charakterystycznego opierzenia strzał?

Potrząsnęła głową.

– Wszystkie kolory były przypadkowe. Żadnych śladów. Śnieg nadto stopniał, a atakujący byli na tyle ostrożni, by nie wchodzić na miększy piasek ani nie dotykać zakrwawionych kamieni. Odkryliśmy tylko, Kalegosie, że ktoś wiedział, gdzie znaleźć naszych, był na tyle silny, by zabić pięć smoków, i umknął ze Źrenicą Światła. Kimkolwiek byli napastnicy, dokładnie wiedzieli, co robią.

Ostatnie zdanie wypowiedziała niemal szeptem. Kaleg pokiwał głową.

– Może to prawda. Ale my też wiemy. – Mówił z pewnością, której nie czuł. – Wyczuwam ogólny kierunek, w którym zmierza Źrenica. Podążę za nią i ją odzyskam.

– Jesteś naszym przywódcą, Kalegosie – powiedziała Kirygosa. – Potrzebujemy cię tutaj!

Potrząsnął głową.

– Nie, nie potrzebujecie – odezwał się cicho. – I właśnie dlatego, że jestem waszym przywódcą, powinienem polecieć. Przyszedł czas, by przyjąć do wiadomości to, co się dzieje. Co czuje ród. Wielu z naszych pobratymców odeszło już w świat. Kiedyś znaliśmy swoje przeznaczenie, lecz teraz jest inaczej. W dodatku nasz najukochańszy artefakt, który stanowi nie tylko narzędzie, ale i symbol, został skradziony. Pięć smoków zginęło, broniąc go własną piersią. Moim obowiązkiem jest zapewnić rodowi ochronę i przewodnictwo. Lecz tego… nie uczyniłem. – Ciężko było to przyznać. – Zawiodłem was, przynajmniej pod tym względem, a pewnie także i w innych kwestiach. Nie potrzebujecie mnie tutaj, martwiłbym się tylko i niepokoił, gdyby inni wyruszyli, by odzyskać skradziony artefakt. To moje zadanie – i jeśli je wypełnię, naprawdę stanę się waszym obrońcą i przewodnikiem.

Kilkoro smoków spojrzało po sobie, ale żaden nie zaprotestował. Wszystkie wiedziały, że to właściwa decyzja. Kalegos mówił szczerze. Zawiódł, a teraz musiał odzyskać to, co ród przez niego utracił. Nie wspomniał jednak, że chce lecieć. Że lepiej się czuje pośród młodszych ras niż tutaj, udając przywódcę. Pochwycił wzrok Kiry i zdawało mu się, że przyjaciółka rozumie to, czego Kaleg nie wyraził słowami – i że go popiera.

– Kirygoso, córko Malygosa – powiedział. – Słuchaj mądrości Teralygosa i pozostałych, bądź moim głosem podczas mojej nieobecności.

– Nikt nie byłby w stanie sprostać temu zadaniu, przyjacielu – odparła Kirygosa łagodnie. – Jednak zrobię, co w mojej mocy. Jeśli ktoś potrafi odnaleźć Źrenicę Światła, która przepadła w szerokim świecie, to właśnie ty, gdyż spośród nas najlepiej znasz Azeroth.

Rozdział 2

Gdy wraz z niewielką świtą wkroczył do Orgrimmaru, Bain Krwawe Kopyto rozejrzał się niespokojnie. Był jedynym potomkiem ukochanego, nieżyjącego już, wielkiego wodza taurenów z klanu Krwawego Kopyta i dopiero niedawno zajął pozycję, która przez tyle lat należała do jego ojca. Nigdy tego nie pragnął, więc przejął obowiązki z pokorą i żalem. A wtedy jego świat zmienił się nie do poznania.

Wszystko zaczęło się w noc, gdy zamordowano jego ojca. Kairn zginął podczas mak'gora, rytualnego pojedynku, zaszlachtowany przez orka, Garosza Piekłorycza. Garosz, któremu Thrall nadał niedawno tytuł Wodza Hordy, chciał walczyć uczciwie, ale ktoś miał wobec niego inne plany. Magata z Ponurego Totemu, szamanka, która od dawna nosiła w sobie nienawiść do Kairna i pragnienie, by przewodzić taurenom, namaściła Rzezimiot, topór Garosza, trucizną, udając, iż jest to zwykły smar do broni. Tak oto szlachetny Kairn zginął przez zdradę. Garosz trzymał się z dala od konfliktu, który narósł, gdy Magata wykonała ruch mający na celu przejęcie władzy nad taurenami. Bain pokonał niedoszłą uzurpatorkę i wygnał ją wraz z tymi, którzy nie chcieli uznać jego przywództwa. A potem przysiągł wierność Garoszowi. Zrobił to z dwóch powodów: po pierwsze, jego ojciec by sobie tego życzył, a po drugie, chciał, by jego lud był bezpieczny.

Od tego czasu noga Baina Krwawe Kopyto nie postała w Orgrimmarze. Wódz taurenów wcale nie pragnął odwiedzać miasta. Nawet teraz szczerze żałował, że był zmuszony tu przybyć.

Jednak Garosz rozesłał wici do przywódców wszystkich ras i Bain, przysiągłszy wierność synowi Grommasza Piekłorycza, musiał się stawić na wezwanie, podobnie jak reszta przywódców. Nieposłuszeństwo oznaczało otwartą wojnę.

Bain oraz jego świta wjechali na swoich kodo przez potężne bramy miasta. Kilku taurenów niespokojnie zastrzygło uszami i spojrzało na wznoszące się ponad nimi rusztowanie i żuraw. Orgrimmar nigdy nie mógł poszczycić się sielską atmosferą Gromowych Urwisk, ale teraz zbroił się otwarcie. Ponure żelazne konstrukcje, ciężkie i czarne, zajęły miejsce drewnianych chat. „By zapobiec kolejnemu pożarowi”, jak twierdził Garosz. I z tego, co wiedział Bain, by wspomóc nadejście tak zwanych dni chwały Hordy. Aby przypomnieć wszystkim po chaosie Kataklizmu i terrorze sianym przez Śmiercioskrzydłego, że orkowie, a przez to i Horda, byli groźnymi przeciwnikami, jeśli się ich sprowokowało. Dla Baina wprowadzone zmiany nie świadczyły o sile. „Nowy Orgrimmar” stanowił symbol dominacji. Podboju. Jarzma. Twardy, chropowaty metal był groźbą, nie ochroną. Bain nie czuł się tu bezpiecznie. I nie przypuszczał, aby ktokolwiek, kto nie był orkiem, mógł się czuć tu bezpiecznie. Garosz przeniósł Warownię Grommasza z Doliny Mądrości do Doliny Siły – taka decyzja, pomyślał Bain, wiele mówiła o osobowości Wodza. Gdy taureni zbliżali się do twierdzy, dołączyła do nich grupa krwawych elfów w czerwonych i złotych barwach.

Lor'themar Theron, z długimi włosami w odcieniu jasnego blondu, związanymi w kok, i starannie przyciętą niewielką brodą, pochwycił wzrok Baina i chłodno skinął głową. Tauren odpowiedział tym samym.

– Bainie, przyjacielu! – rozległ się obłudnie radosny okrzyk.

Bain spojrzał w prawo, a potem w dół. Otyły goblin o przebiegłych oczkach, w nieco znoszonym cylindrze, żuł cygaro, machając z zapałem.

– Kupiecki Książę, Jastor Galiwiasz, jak mniemam? – powitał go Bain.

– To ja – odparł goblin z entuzjazmem, uśmiechając się do wodza drapieżnie i zębato. – I bardzo się cieszę, że mogłem tu przybyć, jak i ty także, jestem tego pewny. Moja pierwsza oficjalna wizyta na dworze Wodza!

– Nie nazwałbym tego dworem.

– Ale prawie, prawie. Cieszę się, o tak. Jak się mają sprawy w Mulgorze?

Bain popatrzył na goblina. W przeciwieństwie do niektórych nie darzył tej rasy niechęcią. Wręcz przeciwnie, miał spory dług wdzięczności u Gazola, przywódcy goblińskiego miasta Zapadka. Gazol ogromnie mu pomógł podczas ataku Magaty na Gromowe Urwiska – dostarczył sterowce, broń i wojowników za (jak na standardy goblinów) bezcen. Najzwyczajniej w świecie Bainowi nie przypadł do gustu goblin, którego miał przed sobą. Chodziły słuchy, że Galiwiasz nie przypadał do gustu nikomu. Nawet swemu ludowi.

– Przebudowujemy stolicę i walczymy z kolcozwierzami, które pojawiają się na naszym terytorium. Przymierze zniszczyło niedawno Obóz Taurajo. Zbudowaliśmy Wielką Bramę, więc dalej nie pójdą – powiedział Bain.

– Och, no tak, w takim razie bardzo mi przykro i gratulacje. I powodzenia.

– Ach… dziękuję.

Pomimo nikczemnego wzrostu gobliny wysunęły się na czoło ras Hordy i pierwsze weszły do Warowni Grommasza. Bain zastrzygł uszami, zsiadł z kodo, przekazał wodze czekającemu obok orkowi i podążył za grupą Galiwiasza.

Wnętrze twierdzy, podobnie jak wszystko w „nowym” Orgrimmarze, było bezosobowe i wojskowe – nawet tron Wodza. Za czasów Thralla czaszka i zbroja demona Manorotha, którego krew odcisnęła niegdyś piętno na orkach i który został zabity przez Grommasza Piekłorycza, były powieszone na ogromnym pniu przed wejściem do fortecy. Garosz zabrał symbole największego zwycięstwa ojca i ozdobił nimi własny tron, dla własnej chwały używając tego, co Thrall wzniósł dla Hordy. Nowy Wódz nosił nawet części kłów demona w charakterze naramienników. Za każdym razem, gdy Bain spoglądał na Garosza, jego uszy opadały lekko z oburzenia.

– Bain – rozległ się szorstki głos.

Bain odwrócił się i po raz pierwszy od opuszczenia Gromowych Urwisk naprawdę się ucieszył.

– Eitrigg – uśmiechnął się ciepło, obejmując starego orka.

Wyglądało na to, że szacowny weteran był ostatnim z dworu poprzedniego przywódcy. Eitrigg służył Thrallowi wiernie i na jego prośbę pozostał przy Garoszu jako doradca. A Garosz nie znalazł pretekstu, by pozbyć się Eitrigga, co budziło w Bainie nadzieję. To przecież stary ork jako pierwszy dostrzegł smugę trucizny na broni Garosza i powiedział młodemu wodzowi o podstępie, mającym służyć zamordowaniu Kairna w niehonorowej walce. Bain zawsze szanował Eitrigga, ale ten właśnie czyn sprawił, że zostali przyjaciółmi.

Teraz jednak Bain zmarszczył brwi na widok wyrazu twarzy Eitrigga. Starając się mówić najciszej, jak potrafił – co w przypadku taurena nie było łatwym zadaniem – zapytał:

– Rozumiem, że nie podoba ci się powód dzisiejszego zebrania?

Eitrigg skrzywił się z niesmakiem.

– Łagodnie powiedziane. I nie jestem w tym osamotniony.

Poklepał młodego wodza po ramieniu, a potem odsunął się na znak, że Bain powinien zająć miejsce tradycyjnie przeznaczone dla taurenów, na lewo od tronu. Garosz przynajmniej nie nastawał na pozycję taurenów. Bain zauważył, że Lor'themar siedział po prawej stronie Wodza Hordy, a zza morza złota i czerwieni, barw krwawych elfów, wyłaniała się zieleń goblińskiej skóry. Sylwana i jej Porzuceni siedzieli dokładnie naprzeciwko orka, a Vol'jin wraz z trollami obok Baina. Orkowie otrzymali przywilej obecności – w większości byli to Kor'kroni, oficjalni strażnicy Wodza, którzy stali teraz na baczność, otaczając zebranych pierścieniem.

Bain przypomniał sobie opowieści ojca o podobnych spotkaniach w Orgrimmarze. Nie brakło podczas nich śmiechu, uczt i hulanek, ale także poważnych dysput. Teraz jednak nic nie wskazywało, że przygotowano jakąkolwiek ucztę.

Doprawdy – pomyślał Bain, pociągając łyk z bukłaka przy pasie – dobrze, że przywieźliśmy ze sobą wodę. W przeciwnym razie padalibyśmy jak muchy w tym pustynnym mieście, gdzie żelazne konstrukcje potęgują tylko gorąco.

Chwila ciągnęła się za chwilą i zgromadzeni zaczęli się robić niespokojni.

Pomiędzy Porzuconymi podniosły się szepty. Bain odniósł wrażenie, że chociaż dość często używali słowa „cierpliwość”, nie była ona powszechną zaletą. Jego wyostrzony taureński słuch pochwycił syk Sylwany i szepty ucichły.

Do pomieszczenia wszedł ork w mundurze Kor'kronów. U jednej ręki miał tylko trzy palce, a jego szyję przecinała blizna, blada na tle ciemniejszej skóry. Wojenne malowidła, czerwone niczym zaschnięta krew, ozdabiały jego ramiona. Ale to nie ze względu na nie Bain przymrużył oczy. To barwa jego skóry przyciągnęła uwagę.

Ciemnoszary.

Co miało dwojakie znaczenie. Po pierwsze, ork należał do klanu Czarnej Skały, tego samego, który wydał na świat wielu niesławnych potomków. A po drugie, spędził wiele lat, nie oglądając światła słońca – w głębi Czarnej Góry, na służbie u wrogów Thralla.

Bain wspomniał mroczne imiona z opowieści swego ojca, Kairna. Czarnoręki Niszczyciel, Wódz i sekretny członek Rady Cieni, który poświęcił szamanów, by stali się pierwszymi czarnoksiężnikami, jakich poznał jego lud. Syn owego orka, Dal'rend zwany Rendem, przez lata czaił się w Iglicy Czarnej Góry, sprzeciwiając się władzy Thralla. Niewielu było orków z klanu Czarnej Skały, o których Thrall wyrażał się z szacunkiem. Garstka uczciwych w rzeszy nikczemników. A to, że owemu zaprawionemu w bojach żołnierzowi przypadł honor otwarcia uroczystości – nawet przed Kor'kronami – sprawiło, że w Bainie wezbrał niepokój.

Weteran wykonał szeroki, władczy gest. Kilku zielonoskórych orków wyszło z szeregu. Trzymali długie, elegancko zdobione rogi chimer. Równocześnie unieśli je do ust, wzięli głębokie wdechy i poczęli dąć. Głęboki, dudniący dźwięk zawibrował w komnacie i pomimo okoliczności Bain poczuł, że jego duch odpowiada na wezwanie do porządku. Kiedy ucichły rogi, orkowie z powrotem zniknęli w cieniach.

Wojownik z Czarnej Skały przemówił. Jego głos, głęboki i poważny, niósł się echem po komnacie:

– Nadchodzi wasz Wódz, potężny Garosz Piekłorycz! Oddajcie mu cześć!

Ork uderzył sprawną dłonią w pierś, po czym odwrócił się, by spojrzeć ku wejściu do Warowni Grommasza.

Brązowe ciało Garosza pokrywały tatuaże. Nawet na linii szczęki miał wzory wytrawione czarnym tuszem. Półnagi, nosił na ramionach ćwiekowane ogromne kły Manorotha, pas zdobiła klamra rzeźbiona na kształt czaszki – niemal identyczna z tą, którą przymocowano do tronu. W ręku ściskał Rzezimiot, legendarną broń ojca. Teraz uniósł ją wysoko. Okrzyki i wiwaty wypełniły przestronną komnatę i Wódz przez chwilę stał, przysłuchując się wrzawie. Potem opuścił topór i przemówił.

– Witam was w mych progach. – Rozłożył ramiona w szerokim geście. – Jesteście wiernymi sługami Hordy. Odpowiedzieliście na wezwanie swego Wodza.

Niczym tresowane wilki, pomyślał Bain, bezskutecznie próbując ukryć mars, który pojawił mu się na czole. Thrall nigdy nie przemawiał w ten sposób do swego ludu.

– Wiele się wydarzyło, odkąd przyjąłem opończę Wodza – mówił dalej Garosz. – Stawiliśmy czoła niebezpieczeństwom czyhającym na nasz świat i nasze życie. A jednak przetrwaliśmy. Jesteśmy Hordą. Nie damy się złamać!

Znów uniósł Rzezimiot i zebrani orkowie zakrzyknęli w odpowiedzi. Reszta przyłączyła się do nich, Bain także, gdyż był to okrzyk ku czci potężnej Hordy, do której należeli wszyscy obecni.

Garosz mówił prawdę: ci, którzy zwali się Hordą, nie daliby się złamać, nie straciliby ducha – ani przez rozbity świat, ani przez szalony Aspekt, ani przez jakiekolwiek inne nieszczęście. Nawet przez morderstwo ojca.

Garosz rozciągnął w uśmiechu usta, pokazując kły i kiwając z zadowoleniem głową. Podszedł do tronu i uniósł ramiona, nakazując ciszę.

– Nie zawiedliście mnie – powiedział. – Jesteście najznamienitszymi przedstawicielami swoich ras: przywódcami, generałami. I właśnie dlatego was tu zwołałem. – Usiadł na tronie i machnął ręką, pozwalając, by zgromadzeni także usiedli. – Od dawna wisi nad nami groźba, którą musimy bez litości wykorzenić. Groźba, która od lat jest cierniem w naszym boku i którą jeszcze kilka miesięcy temu ignorowaliśmy w przekonaniu, że niewielka skaza nie zagrozi potędze Hordy. Zawsze powtarzałem i będę powtarzał nadal – każda skaza to zagrożenie. Każda rana jest poważna! I nie będziemy tego dłużej tolerować!

Baina przeszedł dreszcz. Pomyślał o krótkiej rozmowie z Eitriggiem przed zgromadzeniem. Gdy tylko przyszło wezwanie dla przywódców Hordy, Bain zaczął podejrzewać, co Garosz zamierza powiedzieć. Ciągle miał jednak nadzieję, że się myli.

– Musimy wypełnić swoje przeznaczenie – stwierdził ork. – A owemu przeznaczeniu stoi na drodze przeszkoda. Przeszkoda, którą musimy zmiażdżyć podeszwami własnych butów jak nic nieznaczącego insekta. O wiele za długo – a nawet krótka chwila byłaby za długa – pasożyty z Przymierza, niezadowolone ze swej władzy nad Wschodnimi Królestwami, pełzły ku naszym ziemiom, ku naszemu terytorium! Ku Kalimdorowi.

Bain z bólem przymknął oczy.

– Kradną nasze surowce, kalają ziemię samą swą obecnością! Ograniczają nas, powstrzymują przed rozwojem, przed sięgnięciem ku szczytom, które potrafimy – wiem, że potrafimy – osiągnąć! Ponieważ moje serce wierzy, że naszym przeznaczeniem nie jest gięcie karku, zeskrobywanie resztek i żebranie o pokój z Przymierzem. Mamy prawo panować i władać Kalimdorem. Należy do nas i upomnimy się o swoją własność!

Orkowie Garosza ryknęli z aprobatą. Przynajmniej większość z nich – ci, którzy stali obok Kor'konów i orka z klanu Czarnej Skały. Tylko niektórzy mamrotali pod nosem. Członkowie Hordy poszli za przykładem hałaśliwej większości i poderwali się z entuzjastycznym okrzykiem. Ale, jak zauważył Bain, byli i tacy, którzy okazali się bardziej powściągliwi. Bain też nie wstał, chociaż kilkoro z jego orszaku przyłączyło się do wiwatów, uderzając kopytami w ziemię.

Taurenów także nie ominęły niedawne zmiany. Wojska Przymierza, które stacjonowały w Północnej Strażnicy, najechały Obóz Taurajo pod pretekstem, że chcą uprzedzić planowany atak taurenów. Obecnie jedynymi mieszkańcami osady byli szabrownicy. Wielu współbraci Baina poległo w bitwie, inni uciekli do Wendety i od czasu do czasu napadali na zwiadowców ze Strażnicy albo do Obozu Una'fe – „obozu uchodźców”.

W odpowiedzi na atak Bain zrobił to, co uważał za najlepsze, by zapewnić swemu ludowi bezpieczeństwo. Niegdyś droga do Mulgoru była otwarta; teraz to, co nazwano Wielką Bramą, uniemożliwiało Przymierzu zorganizowanie zmasowanego ataku. Większość taurenów była zadowolona z powstania bramy i nie paliła się do zemsty. Inni jednak nadal pragnęli konfrontacji. Nie mógł ich za to ganić. Bain nie rządził twardą ręką; taureni podążali za nim z własnej woli i miłości – w dużej mierze zapewne ze względu na pamięć jego ojca, jednak ich serca były otwarte i dla młodego wodza. Jeśli ktoś się nie zgadzał z decyzjami Baina, jak na przykład klan Ponurego Totemu albo ci, którzy chcieli uderzyć na Przymierze z Wendety, musiał opuścić Gromowe Urwiska, ale nie ponosił żadnych innych konsekwencji.

Gdy ucichły wiwaty, znów młody przywódca taurenów wrócił do teraźniejszości. Garosz przemawiał dalej:

– Dlatego moim celem jest poprowadzenie Hordy na misję, która przywróci należne nam miejsce. – Przerwał, spoglądając na morze twarzy i rozkoszując się chwilą. – Naszym pierwszym celem będzie Północna Strażnica. Zrównamy ją z ziemią. A gdy odzyskamy swoje tereny, czeka nas następny krok: Theramore!

Bain nie pamiętał, by zrywał się na nogi, jednak zorientował się, że stoi. I nie był jedyny. Rozlegały się wiwaty oczywiście, jednak dało się też słyszeć okrzyki protestu.

– Wodzu! Lady Jaina jest zbyt potężna! – Głos brzmiał, jakby należał do jednego z Porzuconych. – Była ostatnio spokojna i cicha. Jeśli ją sprowokujemy, czeka nas wojna – wojna, na którą nie jesteśmy przygotowani!

– Postąpiła sprawiedliwie, choć mogła uciec się do siły lub podstępu! – krzyknął Bain. – Jej wysiłki dyplomatyczne i jej decyzja, by współpracować z Wodzem Thrallem, ocaliły niezliczoną liczbę istnień! Niesprowokowany najazd na jej kraj nie przyniesie Hordzie chwały, to postępek głupca!

Dało się słyszeć pomruki aprobaty. Inni wodzowie Przymierza byli dużo mniej lubiani, ale lady Jaina budziła wśród Hordy szacunek. Pomruki podniosły Baina na duchu, jednak następne słowa ponownie pchnęły taurena w otchłań rozpaczy.

– Po pierwsze – warknął Garosz – to mnie Thrall przekazał władzę nad Hordą. Cokolwiek on by zrobił, nie ma już znaczenia. Jestem Wodzem, któremu wszyscy przysięgliście wierność. A ci, którzy potępiają mój plan, nie wiedzą nawet, co z sobą niesie. Milczcie i słuchajcie!

Szepty ucichły, ale nie wszyscy, którzy się zerwali, usiedli z powrotem.

– Zachowujecie się tak, jakby podbój Theramore był naszym celem. A ja wam mówię: to dopiero początek! Nie chodzi tylko o zniszczenie ludzkiego przyczółka w Kalimdorze. Chodzi przede wszystkim o nocne elfy. Pozwólmy im uciec do Wschodnich Królestw, podczas gdy my będziemy burzyć ich miasta i zabierać surowce!

– Wygnać ich wszyskich? – powiedział Vol'jin oszołomiony. – Oni som tu dłużej niż my. Spróbujemy czegoś takiego i Przymierzaki oblecom nas jak pszczoły miód! Damy im wymówke, na którom czekajom od dawna.

Garosz odwrócił się powoli ku przywódcy trolli z Mrocznych Włóczni. Bain aż się skulił. Vol'jin najgłośniej protestował przeciw Garoszowi po śmierci Kairna. Nie było pomiędzy nimi cienia sympatii. Garosz zmusił Mroczne Włócznie do zamieszkania w slumsach Orgrimmaru. Wściekły Vol'jin rozkazał trollom opuścić miasto. A jednak teraz przywódca plemienia odpowiedział na wezwanie.

– Moja dusza jest znużona przepychankami w Jesionowej Kniei, które trwają niemal od czasu, gdy postawiliśmy stopę na tym świecie – zawył Garosz. Bain wiedział, że orka nadal bolała ostatnia przegrana z Varianem Wrynnem. – A jeszcze bardziej nuży mnie wasza ślepota na to, co powinniśmy, co musimy zrobić. Nocne elfy twierdzą, że są rasą pełną współczucia i mądrości, a jednak mordują nas, gdy zetniemy kilka drzew, które zapewnią nam zbawienny dach nad głową! Dość długo już zamieszkują tamtejsze tereny. Niech pozostanie po nich jedynie złe wspomnienie. Nadeszła godzina, w której Horda zawładnie kontynentem! Dlatego właśnie Theramore jest tak ważne, nie rozumiecie? – Garosz popatrzył na przedstawicieli Hordy, jakby byli małymi dziećmi. – Zgnieciemy Theramore i uniemożliwimy Przymierzu wysłanie wsparcia z południa. A wtedy nocne elfy dostaną to, na co zasłużyły.

– Wodzu! – Głos, zarazem melodyjny i chłodny, należał do kobiety. Sylwana Bieżywiatr, niegdyś generał tropicieli, a obecnie przywódczyni Porzuconych, wstała i popatrzyła na Garosza z wyraźnym błyskiem w oku. – Możliwe, że Przymierze nie wyśle posiłków. Przynajmniej nie z początku. Zamiast tego wyładuje złość na tych z nas, którzy przebywają we Wschodnich Królestwach – na moich ludziach i na sin'dorei.

Spojrzała na Lor'themara niemal błagalnie. Twarz przywódcy krwawych elfów pozostała niewzruszona.

– Varian ruszy na moje granice i nas zniszczy! – Zwracała się do Garosza, jednak wzrok cały czas miała skierowany na Lor'themara. Bain jej współczuł: szukała wparcia u kogoś, kto wedle logiki powinien jej go udzielić, a jednak tego nie robił.

– Wodzu! Czy mogę? – To był Eitrigg, który zwrócił się do swego przywódcy z należnym mu szacunkiem.

– Wysłuchałem cię już, doradco – powiedział Garosz.

– Ale my nie – odezwał się Bain. – Eitrigg był przyjacielem mego ojca i doradcą Thralla. Zna Przymierze jak mało kto. Z pewnością nie masz nic przeciwko temu, byśmy usłyszeli, co mędrzec ma do powiedzenia…

Spojrzenie, które Garosz rzucił Bainowi, mogłoby zgnieść kamień. Tauren patrzył na niego z udawanym spokojem. Wreszcie ork skinął na Eitrigga.

– Możesz mówić – rzucił oschle.

– To prawda, że Horda zrobiła wiele, aby dojść do siebie po Kataklizmie – zaczął Eitrigg. – I to właśnie pod twoim przywództwem, Wodzu. Masz rację. Tobie należy się tytuł. I prawo podejmowania decyzji. Ale także odpowiedzialność. Pomyśl przez chwilę o konsekwencjach swoich działań.

– Nocne elfy znikną, Przymierze będzie się bało zaatakować, a Kalimdor stanie się terytorium Hordy. Takie będą konsekwencje, mędrcze.

Garosz wypowiedział to ostatnie słowo nie z szacunkiem, lecz z pogardą. Bain zauważył, że dwóch albo trzech orków zmarszczyło brwi, słysząc ton wodza. Słowa Eitrigga natomiast przyjmowali z entuzjazmem.

Eitrigg potrząsnął głową.

– Nie – powiedział – to tylko nadzieja. Masz nadzieję, że w ten sposób uda ci się odzyskać kontynent. I może tak się stanie. Jednak przedtem rozpętasz wojnę, w której armie z całego świata, Hordy i Przymierza, zetrą się w walce. Walce, za którą zapłacimy nie tylko wyczerpaniem surowców, lecz stratą wielu istnień. Czy nie dość już wycierpieliśmy?

Orkowie, którzy przysłuchiwali się uważnie, teraz zaczęli potakiwać. Bain rozpoznał w jednym z nich sklepikarza z Orgrimmaru. Drugi, ku jego zaskoczeniu, należał do strażników, choć nie do elitarnych Kor'kronów.

– Zapłacimy? – zabrzmiał nieco ochrypły głos. – Nie słyszałem, żeby Wódz mówił o kosztach, mój przyjacielu Eitriggu. – Był to oczywiście Kupiecki Książę Galiwiasz. Wstał – nie żeby robiło to jakąkolwiek różnicę. Widać było jedynie czubek jego cylindra, który podskakiwał z zapałem w takt jego słów. – Słyszę jedynie słowa o zyskach. Dlaczego nie rozszerzyć strefy wpływów, odbierając wrogom surowce i jednocześnie przepędzając ich z naszych ziem? Nawet na wojnie można zrobić interes, jeśli odpowiednio się ją rozegra!

Bain miał dość. Chciwy, samolubny goblin dowcipkował na temat krwi bohaterów i wrogów przelanej jedynie dla zysku, co doprowadziło taurena do wściekłości. Nie potrafił już zachować milczenia.

– Garoszu! – powiedział. – Nie znajdzie się tu nikt, kto miałby czelność twierdzić, że nie kocham Hordy. Ani też, że nie mam szacunku dla twego tytułu.

Garosz milczał. Wiedział bardzo dobrze, że nie przyszedł Bainowi z pomocą w potrzebie, a jednak tauren nadal uznawał w nim Wodza. Bain uratował nawet kiedyś Garoszowi życie, tylko dlatego Wódz nie próbował go uciszyć… jeszcze.

– Znam tę kobietę. Wy nie. Niestrudzenie pracowała na pokój, wiedząc bardzo dobrze, że nie jesteśmy potworami, ale istotami rozumnymi – podobnie jak ci, którzy tworzą Przymierze.

Jego przenikliwe oczy przemknęły po tłumie i wszyscy podżegacze, którzy mieli ochotę zaprotestować przeciwko nazywaniu ludzi, nocnych elfów, krasnoludów, draenei, worgenów i gnomów istotami rozumnymi, przezornie zachowali ciszę.

– Otrzymałem od niej pomoc i schronienie w jej domu. Pomogła mi wtedy, gdy nawet członkowie Hordy nie ruszyli palcem. Nie zasługuje na tę zdradę, tę…

– Bainie Krwawe Kopyto! – warknął Garosz. Kilkoma długimi krokami zbliżył się do wysokiego wodza taurenów. Bain górował nad nim, ale Garosz nie przejawiał nawet odrobiny strachu. – Jeśli nie chcesz podzielić losu ojca, radzę ci, trzymaj język za zębami.

– Masz na myśli śmierć przez zdradę? – syknął Bain.

Garosz zawył. Arcydruid Hamuul Runiczny Totem przyskoczył do nich, podobnie jak Eitrigg. Jednak ktoś jeszcze stanął pomiędzy Bainem a Garoszem – ork z klanu Czarnej Skały. Nie tknął Baina, ale tauren niemal wyczuwał ogień wściekłości płonący w owych kilku calach przestrzeni pomiędzy nimi. Oczy orka błyszczały, a ich chłód nie łagodził płomienia gniewu, lecz go podsycał. Bain poczuł iskierkę niepewności. Kim był ów ork?

– Malkorok – powiedział Garosz – odstąp.

Przez chwilę, która wydawała się wiecznością, ork nie poruszył się nawet odrobinę. Bain nie miał ochoty na walkę – nie tutaj, nie teraz. Atak rozjuszyłby tylko Garosza, a wszelkie szanse, aby przywódca Hordy wysłuchał głosu rozsądku, zostałyby przekreślone. Nierozsądnie byłoby również dążyć do konfrontacji z szaroskórym wojownikiem, który najwyraźniej miał za zadanie bronić Wodza własną piersią. W końcu, pogardliwie buchając powietrzem z nozdrzy, Malkorok zrobił, co mu kazano.

Garosz podszedł bliżej i stanął twarzą w twarz z Bainem.

– To nie jest czas pokoju! Nadszedł czas wojny, i nadszedł o wiele za późno. Twój lud cierpi przez niesprowokowaną napaść Przymierza na wasze ziemie. Któż miałby bardziej pragnąć zniszczenia choćby Północnej Strażnicy, jeśli nie taureni? Mówisz, że Jaina Proudmoore kiedyś ci pomogła. Lecz czy to jej i Przymierzu, które zabijało twój lud, przysiągłeś wierność… czy potężnej Hordzie i mnie?

Bain powoli nabrał powietrza głęboko w płuca i wypuścił je przez nos. Pochylił głowę, jeszcze bardziej przybliżając twarz do twarzy Garosza, i powiedział coś, co było przeznaczone dla uszu tylko tego jednego orka:

– Gdybym chciał się odwrócić od ciebie i Hordy, zrobiłbym to już dawno, Garoszu Piekłoryczu. Nie musisz wierzyć mi na słowo, ale uczynki nie kłamią.

Przez jedno uderzenie serca Bainowi zdawało się, że na brązowej twarzy Garosza dostrzega wstyd. Potem jednak rysy Wodza wykrzywiły się w złości. Garosz ponownie odwrócił się do zgromadzonych.

– Taka jest wola waszego Wodza – rzucił ostrym tonem. – Taki jest plan. Najpierw Północna Strażnica, potem Theramore. Przepędzimy stąd nocne elfy i zagarniemy to, co należało do nich. A jeśli Przymierze podjęłoby jakiekolwiek kroki – zerknął na Sylwanę – bądźcie spokojni, zajmiemy się tym natychmiast. Jestem wdzięczny za wasze posłuszeństwo, nie oczekiwałem od Hordy niczego innego. A teraz wróćcie do domów i zacznijcie przygotowania. Niedługo otrzymacie ode mnie wiadomość. Za Hordę!

Wiwaty, tak częste dzisiaj i tak ochocze, wypełniły pomieszczenie. Bain przyłączył się do reszty, ale nie włożył w to serca. Plan Garosza nie tylko był niebezpiecznie bezmyślny, co samo w sobie stanowiło wystarczający powód do potępienia, ale także opierał się na zdradzie i nienawiści. Matka Ziemia nigdy by nie pobłogosławiła takiego przedsięwzięcia.

Garosz po raz ostatni wzniósł Rzezimiot ponad głowę, pozwalając broni śpiewać, gdy wiatr gwizdał w otworach na ostrzu. Następnie wojownik z Czarnej Skały – Garosz nazwał go Malkorokiem – zajął miejsce za Wodzem, nawet przed Eitriggiem, nawet przed Kor'kronami. Pozostali orkowie w komnacie stanęli na baczność, a potem podążyli za przywódcą.

Tłum zaczął się przerzedzać. Bain dostrzegł niebieskoskórego, czerwonowłosego wodza trolli. Gdy ten ruszył w jego stronę, tauren nieco zwolnił.

– Sprowokował żeś go. – stwierdził Vol'jin bez ogródek.

– Tak. To było… nierozsądne.

– Ano, było. Temu żem cicho siedział. Muszem ja myśleć o swym ludzie.

– Rozumiem. – Rozjuszywszy Garosza, trolle były w dużo większym niebezpieczeństwie, gdyż żyły w pobliżu Orgrimmaru. Bain nie winił Vol'jina. Popatrzył na niego. – Ale wiem też, co podpowiada ci serce.

Vol'jin westchnął ponuro i pokiwał głową.

– To zła droga je, ta, na którom idziem.

– Powiedz: wiesz, kim jest ten cały Malkorok?

Troll skrzywił się okrutnie.

– On z Czarnej Skały. Mówiom, że nadal nie podobie mu sie jasność Durotaru, po latach w Czarnej Górze, gdy służył Rendowi Czarnorenkiemu.

– Co? – Bain zamarł.

Vol'jin zmarszczył czoło, potrząsnął głową i gestem dał do zrozumienia, że tauren powinien iść dalej. A potem kontynuował:

– Wyznał on swe grzechy, a dużo ich było za Renda. Wtem o amnestia poprosił. Garosz dał jom i wielu innym tysz, którzy przysiengli służyć mu życiem. Tera ma on wiernego psa przy nodze.

– Ale… jak może mu ufać?

Vol'jin roześmiał się lekko.

– Niektórzy zapytajom, jak można ufać tym z Ponurego Totemu. Ty jednakoż pozwalasz tym, co przysiengnom ci wierność, zostać w Gromowych Urwiskach.

Bain zmarszczył brwi. Pomyślał o Tarakorze, czarnym byku, który służył pod Magatą i osobiście poprowadził atak przeciw Bainowi, ale później prosił o amnestię dla siebie i rodziny. Tarakor udowodnił, że jego słowu można wierzyć, podobnie jak słowom wszystkich, których Bain ułaskawił. Jednak wódz taurenów widział różnicę pomiędzy plemieniem Ponurego Totemu a Czarną Skałą.

– Może ulegam uprzedzeniom – powiedział Bain. – Wyżej cenię taurenów niż orków.

– W tychże czasach – szepnął Vol'jin, upewniwszy się, że nikt go nie usłyszy – ja takoż.

Garosz czekał na zewnątrz, by ci, którzy chcieli skorzystać z okazji i przysiąc mu wierność, nie musieli się trudzić. Klęczała przed nim goblinka, paplając zawzięcie, gdy wtrącił się Malkorok:

– Tam jest.

Garosz podniósł głowę i dostrzegł Lor'themara.

– Przyprowadź go. – Przerwał goblince i poklepał ją po głowie: – Przyjmuję twą przysięgę. – Po czym odsunął ją butem.

Malkorok podprowadził przywódcę krwawych elfów. Lor'themar pochylił jasną głowę z szacunkiem.

– Chciałeś mnie widzieć, Wodzu?

– Tak.

Garosz odprowadził go kilka kroków na bok, by mogli rozmawiać swobodnie. Malkorok stanął przed nimi i założył potężne ręce na piersi, upewniając się, że nikt Wodzowi nie przeszkodzi.

– Spośród wszystkich przywódców, poza Galiwiaszem, który widzi w tym okazję do zarobku, jesteś jedyny, który nie kwestionował decyzji Wodza. Nawet gdy Sylwana próbowała się odwołać do twojego współczucia. Szanuję to, elfie. Wiedz, że lojalność wobec mnie nie przechodzi niezauważona.

– Horda przyjęła mój lud na swe łono i dała mu wsparcie, gdy nikt inny nie chciał udzielić pomocy – odparł Lor'themar. – Nie zapomnę tego. I ja, i mój lud lojalni jesteśmy tylko Hordzie.

Niepewność zaiskrzyła w Garoszu, gdy dostrzegł niewielki nacisk, jaki Lor'themar położył na ostatnie słowo.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...