Fragment książki

56 minut czytania

PROLOG
Inevera
300 ROK PLAGI

Inevera i jej brat Soli siedzieli w słońcu. Oboje przytrzymywali bosymi stopami spody wyplatanych koszy i zręcznie obracali je, wyplatając kolejne warstwy. O tej porze w ich niewielkim kramie było coraz mniej cienia. W ostatniej, zmniejszającej się plamie zasiadała ich matka, Manvah, zajęta własnym koszem. Sterta włókna palmowego ułożona między nimi kurczyła się z każdą chwilą.

Inevera miała dziewięć lat. Soli był od niej niemal dwa razy starszy, ale nadal dość młody, jak na dal’Sharum. Zasłużył sobie na ten zaszczyt zaledwie tydzień temu i jego czarna szata wciąż była jak nowa. Siedział teraz na macie, by nie pobrudzić się wszechobecnym kurzem Wielkiego Bazaru. Rozsunął płótno pod szyją, odsłaniając gładką, muskularną klatkę piersiową, lśniącą od potu.

Powachlował się liściem palmy.

– Na jaja Everama, ależ gorąco w tych szatach. Szkoda, że nie mogę już chodzić tylko w bido.

– Możesz usiąść w cieniu, jeśli sobie tego życzysz, Sharum – zauważyła matka.

Soli syknął i pokręcił głową.

– Tego oczekujesz? Że gdy tylko założę czarną szatę, zacznę was rozstawiać po kątach niczym...

Manvah zachichotała.

– Chciałam się tylko upewnić, że pozostaniesz moim słodkim chłopcem.

– Tylko dla ciebie i mojej kochanej siostrzyczki. – Soli zmierzwił włosy Ineverze. Pacnęła go w rękę, ale nie mogła powstrzymać uśmiechu. Obecność brata sprawiała, że wszyscy się uśmiechali. – Dla innych jestem paskudny niczym piaskowy demon.

– Akurat. – Manvah machnęła lekceważąco dłonią, ale Inevera zamyśliła się głęboko. Pamiętała, co Soli zrobił parę lat temu z dwoma chłopakami z plemienia Majah, którzy jej dokuczali na bazarze. Wiedziała też, że słabi nie dożywali świtu w Labiryncie.

Skończyła kosz i dołożyła go do reszty. Przeliczyła je szybko.

– Jeszcze trzy i zamówienie dama Badena będzie gotowe.

– Może Cashiv przyjdzie je odebrać i zaprosi mnie na przyjęcie w pałacu dama – powiedział Soli.

Cashiv był kai’Sharum dama Badena. Był też ajin’pal Soliego, co oznaczało, że podczas pierwszej bitwy brata Inevery walczył związany z nim mocną liną. Mówiono, że taka walka tworzyła nierozerwalną więź między mężczyznami.

Manvah parsknęła.

– Jeśli rzeczywiście trafisz na to przyjęcie, dama Baden zapewne każe ci się rozebrać i naoliwić, a potem sprezentuje twój tyłek jakiemuś lubieżnemu staruchowi. Wspaniały sposób na świętowanie Nowiu.

Soli wybuchnął śmiechem.

– Słyszałem, że tych starych nie trzeba się obawiać. Większość tylko patrzy. To młodsi uczestnicy przyjęcia nigdy nie rozstają się z fiolkami oleju.

Westchnął przy tych słowach.

– Gerraz usługiwał podczas ostatniej orgii u dama Badena. Mówił, że dama wręczył mu dwieście draki. Niezła forsa, zdecydowanie warta paru otarć na tyłku.

– Uważaj, żeby ojciec tego nie usłyszał – ostrzegła Manvah.

Soli zerknął na kotarę, za którą spał ojciec.

– I tak prędzej czy później dowie się, że jego syn to push’ting – westchnął. – Nie poślubię jakiejś biednej dziewczyny tylko po to, by to przed nim ukryć.

– Czemu nie? – spytała Manvah. – Pomogłaby nam przy wyplataniu. Czy naprawdę nie mógłbyś się przemóc i parę razy wlać w nią nasienie, abym doczekała się wnuków?

Soli skrzywił się tylko.

– Jeśli o to chodzi, będziesz musiała poczekać na Ineverę. – Spojrzał na siostrę. – Jutro Hannu Pash, siostrzyczko. Może dama’ting znajdą ci męża?

– Nie zmieniaj tematu! – Manvah smagnęła go liściem palmy. – Bez lęku stajesz do walki z potworami w Labiryncie, a boisz się tego, co się kryje między nogami kobiety?

Przez twarz chłopaka przemknął grymas.

– W Labiryncie nie jest wesoło, ale przynajmniej otaczają mnie silni, spoceni mężczyźni. A zresztą kto wie? Może przypadnę do gustu dama, który też jest push’ting? Ci najbardziej wpływowi, jak Baden, tworzą z ulubionych Sharum osobiste straże, które walczą w Labiryncie tylko podczas Nowiu! Wyobrażacie sobie? Tylko trzy noce w Labiryncie!

– To i tak o trzy za dużo – mruknęła Manvah.

Inevera była zmieszana.

– Ale przecież Labirynt to święte miejsce! To ogromny zaszczyt!

Manvah prychnęła i powróciła do wyplatania. Soli popatrzył na siostrę. Jego oczy były zamglone, jakby wpatrywał się w dal. Przestał się uśmiechać.

– W Labiryncie czeka święta śmierć – rzekł w końcu. – Dama obiecują Niebiosa każdemu mężczyźnie, który tam zginie, ale ja na razie nie palę się, aby stanąć przed Everamem. Jeszcze nie.

– Przepraszam – szepnęła Inevera.

Soli potrząsnął głową i uśmiechnął się znowu.

– Nie przejmuj się tym, siostrzyczko. Labirynt to nie twoje zmartwienie.

– Labirynt to zmartwienie każdej kobiety w Krasji, mój synu – rzekła Manvah. – Obojętnie, czy walczymy u waszego boku, czy też nie.

Rozmowę przerwał głośny jęk i szmer odsuwanej kotary. Zaraz potem pojawił się Kasaad. Ojciec Inevery nawet nie spojrzał na żonę. Bezceremonialnie wypchnął ją nogą z zacienionego miejsca, rzucił tam parę poduszek i rozparł się wygodnie. Wychylił mały kubek couzi i natychmiast nalał sobie kolejny, mrużąc oczy w blasku słońca. Jego wzrok jak zwykle przesunął się po Ineverze, jakby nie istniała, i zatrzymał się na jej bracie.

– Soli! Natychmiast odłóż ten kosz! Jesteś teraz Sharum i nie będziesz pracował jak byle khaffit!

– Ojcze, otrzymaliśmy pilne zamówienie! – zaoponował Soli. – Cashiv...

– Phi! – Kasaad machnął ręką. – Nie obchodzi mnie, czego chce ten naoliwiony, wypachniony push’ting! Odłóż ten koc i wstawaj, zanim ktoś zauważy, że kalasz czarne szaty! Wystarczy, że musimy marnować cały dzień na tym brudnym bazarze.

– Ten człowiek chyba nie ma pojęcia, skąd się biorą pieniądze – mruknął Soli pod nosem, nie chcąc, by go Kasaad usłyszał. Nie przerywał pracy.

– Albo jedzenie na stole. – Manvah przewróciła oczami i westchnęła. – Najlepiej będzie, jak zrobisz to, czego chce.

– Skoro jestem teraz Sharum, mogę robić to, co mi się żywnie podoba. Niby dlaczego mam przestać wyplatać kosze, skoro przynosi mi to ukojenie? – spytał Soli. Jego palce migotały coraz szybciej, wplatając kolejne liście palmowe. Kosz był już na ukończeniu i chłopak nie miał zamiaru przerywać. Inevera przyglądała mu się ze zdumieniem. Pracował niemal równie szybko jak matka.

– To twój ojciec – rzekła Manvah. – Jeśli nie zrobisz tego, co chce, wszyscy tego pożałujemy.

Zwróciła się do Kasaada słodkim głosem:

– Ty i Soli możecie odejść zaraz po tym, jak dama ogłoszą wieczór, mężu.

Kasaad skrzywił się tylko. Szybko wychylił kolejny kubeczek.

– W czym ja, wielki Kasaad asu Kasaad am’Damaj am’Kaji, pogromca setek alagai, uraziłem Everama, że teraz muszę pilnować sterty koszy?

Z obrzydzeniem wskazał na stos gotowych wyrobów.

– Powinienem iść na miejsce zbiórki! Powinienem szykować się do chwalebnej alagai’sharak!

– Chodzi mu tylko o to, by się upić z innymi Sharum – szepnął Soli do Inevery. – Oddziały, które zbierają się najwcześniej, udają się do centrum Labiryntu, gdzie trwają najzacieklejsze walki. Im dłużej będzie zwlekać, tym mniejszą ma szansę, że w ogóle zobaczy jakiegoś alagai. Wypije do tego czasu tyle couzi, że będzie pijany jak bela.

Couzi. Inevera nienawidziła tego napoju. Wyrabiano go ze sfermentowanych ziaren doprawionych cynamonem, sprzedawano w niewielkich glinianych buteleczkach, a pito z jeszcze mniejszych kubków. Ineverze wystarczyło powąchać pustą butelkę, by zapiekły ją nozdrza i zakręciło jej się w głowie. W zapachu nie było ani śladu cynamonu. Mówiono, że smak zaczynało się odczuwać dopiero po trzech kubeczkach, ale czy można zawierzyć słowom człowieka, który tyle już w siebie wlał? Ludzie pijący couzi mieli tendencję do przesady i podkreślania własnej wielkości.

– Soli! – warknął Kasaad. – Zostaw robotę kobietom i napij się ze mną. Wychylimy toast za śmierć czterech alagai, które wczoraj załatwiłeś!

– Będziesz mi przypisywał zasługi całego oddziału? – burknął Soli. Jego palce poruszały się jeszcze szybciej. – Nie piję couzi, ojcze! – zawołał. – Evejah zabrania.

Kasaad parsknął i wychylił kolejny kubeczek.

– Manvah! Zrób synowi sharik herbatę.

Znów przechylił butelkę, ale do kubka ściekło tylko kilka kropel.

– I przynieś mi jeszcze couzi.

– Everamie, daj mi cierpliwość – mruknęła Manvah i zawołała głośno: – To była ostatnia butelka, mężu!

– No to rusz się i kup mi jeszcze! – warknął Kasaad.

Inevera była pewna, że matka zgrzytnęła zębami.

– Większość kupców na bazarze już zamknęła sklepy, a my musimy skończyć te kosze przed przybyciem Cashiva.

Kasaad machnął ręką z obrzydzeniem.

– Przecież ten marny push’ting może chyba zaczekać, nie?

Soli nabrał gwałtownie tchu. Inevera dostrzegła krew na jego dłoni, rozciętej ostrą krawędzią liścia palmowego. Chłopak zacisnął zęby, ale nie przerwał pracy.

– Wybacz, czcigodny mężu, ale wysłannik dama Badena nie będzie czekać. – Manvah również kontynuowała pracę. – Jeśli nie wykonamy zamówienia na czas, Cashiv znów kupi kosze od Krishy. Bez jego zapłaty nie będziemy w stanie zapłacić podatku na cele wojenne, nie mówiąc już o kupnie alkoholu!

– Co? – ryknął Kasaad. – Co wy robicie z moimi pieniędzmi! Przecież przynoszę do domu sto draki na tydzień!

– A połowa z tego wraca do dama w formie podatku – odrzekła Manvah. – Co więcej, zawsze wkładasz dwadzieścia draki do kieszeni. Resztę wydajemy na kuskus i couzi, a na niewiele starcza, tym bardziej że często przyprowadzasz do domu pół tuzina spragnionych Sharum. To sporo kosztuje, mężu. Dama odrąbują kciuki khaffit przyłapanym na sprzedawaniu alkoholu. Nic dziwnego, że couzi staje się coraz droższe.

Kasaad splunął.

– Khaffit sprzedaliby słońce, gdyby mogli je ściągnąć z nieba. Przestań już gadać i idź kupić butelkę. Uprzyjemnisz mi oczekiwanie na tego półmężczyznę.

Soli skończył swój kosz, wstał i położył go na inne.

– Ja pójdę, matko. Chabin nigdy nie zamyka kramu przed zachodem słońca i na pewno będzie miał jeszcze trochę na stanie.

W oczach Manvah błysnęła stal, ale nie przerywała wyplatania. Podobnie jak Soli, pracowała coraz szybciej. Jej palce migotały nieprzerwanie.

– Nie chcę, byś wychodził teraz. Jeszcze ktoś się połasi na nasze kosze. To cały miesiąc pracy!

– Przecież nikt nas nie obrabuje w obecności ojca! – zapewnił Soli, ale spojrzał na Kasaada usiłującego wylizać ostatnie krople couzi z butelki i westchnął. – Obiecuję, że się pospieszę. Nawet nie zauważycie, że mnie nie ma.

– Wracaj do pracy, Inevera – warknęła Manvah, gdy Soli wybiegł z kramu. Dziewczynka uświadomiła sobie, że przerwała wyplatanie i wpatrywała się to w brata, to w ojca. Natychmiast wróciła do pracy.

Nie miała odwagi spojrzeć na ojca, ale zerkała raz po raz. Kasaad wpatrywał się w matkę, która właśnie obróciła wyplatany kosz zręcznymi stopami. Jej czarne szaty uniosły się nieco, odsłaniając nagie kostki i łydki.

Kasaad położył dłoń na kroczu i zaczął masować.

– Chodź tu, żono. Chcę.

– Pracuję! – oznajmiła Manvah i wzięła kolejną gałąź palmy ze stosu. Sprawnie odłamywała liście od łodygi.

Kasaad wydawał się bezgranicznie zdumiony jej odpowiedzią.

– Dlaczego odmawiasz mężowi godziny przyjemności przed nocną bitwą?

– Ponieważ ślęczę nad tymi koszami od tygodnia! – odparła Manvah. – Ponieważ jest późno i na ulicy zrobiło się cicho! Ponieważ owoce naszej pracy leżą na widoku, a jedyną osobą, która może je obronić przed złodziejami, jest napalony pijak!

– Kto taki? – Kasaad parsknął śmiechem.

– Dobre pytanie! – zabrzmiał obcy głos. Wszyscy odwrócili się i ujrzeli Krishę wchodzącą do ich pawilonu. – Kto taki?

Krisha była potężną kobietą. Bynajmniej nie grubą, gdyż mało kto w Pustynnej Włóczni mógł sobie pozwolić na otyłość. Wywodziła się z rodziny wojowników i odziedziczyła po ojcu mocną posturę, szerokie ramiona i twarde dłonie. Jak wszystkie dal’ting zakutana była od stóp do głów w czarną szatę. Również zajmowała się wyplataniem koszy i należała do najpoważniejszych konkurentek Manvah w plemieniu Kaji. Jej wyroby miały gorszą jakość, ale Krisha była ambitniejsza.

Wraz z nią do pawilonu weszły cztery inne kobiety w szatach dal’ting. Dwie zasłaniały twarze czarnymi woalkami, jak przystało na siostry-żony. Pozostałe, z odsłoniętymi obliczami, były córkami Krishy. Podobnie jak matka, raczej nie mogły poszczycić się urodą, co zapewne odstraszało wielu potencjalnych mężów. Wszystkie były dobrze zbudowane i po wejściu do pawilonu rozstawiły się w krąg, niczym szakale osaczające zająca.

– Wciąż pracujecie, mimo późnej pory – zauważyła Krisha. – Większość kramów już zamknięta.

Manvah wzruszyła ramionami, nie odrywając oczu od kosza.

– Dama ogłoszą zapadnięcie zmroku dopiero za jakąś godzinę.

– Cashiv zawsze przychodzi do was pod wieczór, prawda? – spytała Krisha. – W dniu przyjęcia dama Badena?

Manvah nadal nie unosiła wzroku.

– Moi klienci to nie twoje zmartwienie.

– Owszem, moje. Zwłaszcza gdy wykorzystują syna push’ting, by mnie okradać – w głosie Krishy pojawiła się groźba. Jej córki podeszły do Inevery i odgrodziły ją od matki. Siostry-żony zbliżyły się do Kasaada.

Manvah uniosła spojrzenie.

– Niczego nikomu nie ukradłam. Cashiv przyszedł do mnie i powiedział, że twoje kosze rozpadają się po załadowaniu. Winę za straty ponoszą twoje wyplataczki, a nie ja.

Krisha pokiwała głową i wzięła koszyk, który Inevera ułożyła przed chwilą na stosie.

– Odwalasz tu niezłą robotę wraz z córką – stwierdziła, sprawdzając wytrzymałość splotu, a potem rzuciła kosz na ziemię i rozgniotła stopą obutą w sandał.

– Ani się waż, kobieto! – ryknął Kasaad. W jego głosie gniew mieszał się z niedowierzaniem. Zerwał się na równe nogi, ale nie zdołał złapać równowagi. Rozejrzał się w poszukiwaniu włóczni i tarczy, jednak nigdzie ich nie było.

Siostry-żony Krishy wykorzystały okazję i równocześnie wyszarpnęły krótkie ratanowe laseczki z obszernych rękawów. Jedna złapała Kasaada za ramiona i obróciła w stronę drugiej, a ta celnie wbiła laskę w żołądek Sharum. Wojownik jęknął z bólu, nie mógł złapać oddechu. Kobieta kopnęła go z całej siły w krocze. Kasaad wrzasnął.

Inevera zerwała się z krzykiem, ale córki Krishy przytrzymały ją brutalnie. Manvah również się podniosła, zaraz jednak upadła, kopnięta w twarz przez Krishę. Zawyła głośno, ale było już późno i nikt jej nie usłyszał.

Krisha spojrzała na kosz leżący na klepisku. Oparł się jej niszczycielskim zapędom. Poddał się, dopiero gdy trzykrotnie na niego skoczyła. Przyglądająca się scenie Inevera uśmiechnęła się z zawiścią.

Kilka kroków od niej siostry-żony Krishy nadal biły Kasaada.

– Wrzeszczy jak kobieta! – zaśmiała się jedna i znów kopnęła go między nogi.

– A walczy jeszcze gorzej! – krzyknęła druga. Puściła i Kasaad runął na ziemię, próbując odzyskać oddech. Na jego twarzy malował się ból i upokorzenie. Kobiety zostawiły go i zaczęły przewracać stosy koszy, niszczyły je uderzeniami lasek.

Inevera usiłowała się wyrwać, ale młodsze kobiety zacisnęły chwyt.

– Nie ruszaj się albo połamiemy ci palce i będziesz miała wyplatanie koszy z głowy na resztę życia!

Dziewczynka znieruchomiała, ale zmrużyła oczy i zmieniła lekko pozycję, by wbić piętę w najbliższą stopę. Zerknęła na Manvah. Matka pokręciła głową.

Kasaad splunął krwią i uniósł się nieco.

– Wy wiedźmy! Kiedy dama się o tym dowie...

– Dama! – zarżała Krisha. – Pójdziesz do dama, Kasaadzie synu Kasaada, i opowiesz mu, że uchlałeś się couzi i zostałeś pobity przez kobiety? Już to widzę! Nie piśniesz o niczym nawet swemu ajin’pal, gdy przyjdzie cię zerżnąć w nocy!

Kasaad usiłował wstać, ale jedna z kobiet powaliła go szybkim kopniakiem w brzuch. Zaległ na plecach i nie poruszył się więcej.

– Phi! – wykrzyknęła kobieta. – Posikał się jak dzieciak!

Wybuchły śmiechem.

– Podsunęło mi to pewien pomysł! – zawołała Krisha i podeszła do stosu rozsypanych koszy. Podniosła szatę. – Po co mamy się pocić i rozwalać te przeklęte wyroby, kiedy po prostu możemy do nich napaskudzić?

Przykucnęła i zaczęła oddawać mocz, kręcąc przy tym biodrami, by zabrudzić możliwie najwięcej. Pozostałe kobiety zaśmiały się i poszły w jej ślady.

– Biedna Manvah – szydziła Krisha. – Masz męża i syna w rodzinie, a żaden nie zasługuje na miano mężczyzny. Twój mąż jest gorszy od khaffit, a twój syn push’ting najwyraźniej jest zbyt zajęty ssaniem kutasów, by ci pomóc!

– I tu się mylisz! – zabrzmiało.

Inevera odwróciła głowę i ujrzała dłoń Soliego zaciskającą się na nadgarstku trzymającej ją kobiety. Ta wrzasnęła z bólu, gdy młody wojownik bez litości wykręcił jej rękę, i wierzgnęła dziko, przewracając siostrę.

– Dość tego! – Soli huknął na wrzeszczącą kobietę i odepchnął ją mocno. – Jeśli raz jeszcze dotkniesz mojej siostry, nie poprzestanę na wykręcaniu, a po prostu oderwę ci dłoń!

– Zaraz się przekonamy, push’ting! – oznajmiła Krisha. Jej siostry-żony wstały, wygładziły szaty i ruszyły na Soliego, unosząc pałki. Krisha pochwyciła własną.

Inevera krzyknęła, ale brat, choć nie miał broni, bez strachu skoczył naprzeciw atakującym. Pierwsza napastniczka wymierzyła mu cios, ale Soli okazał się szybszy, usunął się i złapał kobietę za ramię. Rozległ się trzask i siostra-żona padła z wrzaskiem na ziemię. Jej laska znalazła się w dłoni młodzieńca. Druga kobieta zaatakowała, ale Soli sparował uderzenie i grzmotnął ją bez wahania w twarz. Ruchy miał płynne, wyglądał, jakby tańczył. Inevera przyglądała się, jak brat trenował sharusahk po powrocie do domu w Nowiu. Uderzona kobieta upadła, a Inevera ujrzała, jak unosi woalkę, by wypluć krew z ust.

Krisha zaatakowała jako trzecia. Soli wypuścił laskę, pochwycił broń napastniczki i zablokował. Po czym złapał kobietę za kołnierz, odwrócił ją i przechylił nad stos koszy. Uderzył jej głową o ziemię, a potem złapał skraj szaty prowodyrki i poderwał tkaninę aż po talię.

– Błagam! – jęczała Krisha. – Zrób ze mną, co sobie życzysz, ale nie odbieraj moim córkom dziewictwa!

– Fuj! – Soli splunął z obrzydzeniem. – Już prędzej zerżnąłbym wielbłąda.

– Och, przestań, push’ting – w głosie kobiety zabrzmiało szyderstwo. – Wyobraź sobie, że jestem mężczyzną, i weź mnie od tyłu!

Soli ujął laskę Krishy i zaczął okładać jej pośladki.

– Żaden mężczyzna, nie tylko push’ting, nie wepchnie fiuta w kupę łajna! – wykrzyknął, zagłuszając wrzaski Krishy i niosący się echem łoskot uderzeń o gołą skórę. – A twoich córek nawet nie tknę, bo chcę, by jak najszybciej wyszły za jakiegoś nieszczęsnego khaffit i zakryły woalkami swoje paskudne gęby!

Puścił kołnierz, ale nadal tłukł Krishę, wypędzając zarówno ją, jak i pozostałe kobiety z kramu. Córki pomogły się podnieść siostrom-żonom i cała piątka, potykając się, chyłkiem zbiegła ulicą.

Manvah wstała i otrzepała szaty. Zignorowała Kasaada i podeszła do Inevery.

– Nic ci się nie stało? – spytała.

Dziewczynka pokręciła głową.

– Sprawdźmy kosze – rzekła matka. – Były tu tylko przez chwilę. Może uda nam się ocalić...

– Za późno. – Soli wskazał na ulicę, na której pojawiło się trzech Sharum. Mieli na sobie szaty bez rękawów i napierśniki z czarnej stali, uformowane na podobieństwo perfekcyjnie umięśnionej klatki piersiowej. Ogromne bicepsy obwiązali czarnymi jedwabnymi wstążkami, a nadgarstki zakryli karwaszami ze skóry nabijanej ćwiekami. Na plecach nosili wypolerowane złote tarcze. Beztrosko wymachiwali krótkimi włóczniami, krocząc z wdziękiem polujących wilków.

Manvah złapała niewielki dzban z wodą i wylała ją Kasaadowi na twarz. Ten jęknął i dźwignął się na kolana.

– Do środka! – warknęła Manvah. – Szybko!

Popędziła męża kopniakiem. Kasaad burknął, ale zdołał w porę wpełznąć pod płachtę namiotu i zniknąć z pola widzenia.

– Jak wyglądam? – Soli przygładził włosy i poprawił szaty. Szerzej obnażył pierś.

Było to idiotyczne pytanie. Żaden mężczyzna nawet w połowie nie dorównywał urodą bratu Inevery.

– Dobrze – odparła dziewczynka.

– Soli, mój drogi ajin’pal! – zawołał Cashiv. Miał dwadzieścia pięć lat, był kai’Sharum i zdecydowanie najprzystojniejszym mężczyzną z trójki przybyłych. Starannie przyciętą brodę nasączał aromatycznymi olejkami, a skórę miał idealnie brązową. Na jego napierśniku widniało słońce, symbol dama Badena, bez wątpienia z czystego złota, a turban przyozdabiał wielki turkus. – Miałem wielką nadzieję, że cię zastanę, gdy przyjdę odebrać... – zaczął, lecz przerwał na widok bałaganu. – ...zamówienie – dokończył. – A niech mnie. Co tu się stało? Stado wielbłądów przeszło?

Pociągnął nosem.

– I naszczało?

Zasłonił nos białą przesłoną, która wisiała mu na szyi. Jego towarzysze zrobili to samo.

– Mieliśmy trochę... kłopotów – wyjaśnił Soli. – To moja wina. Niepotrzebnie wychodziłem.

– Wielka szkoda. – Cashiv zbliżył się do Soliego, nie zwracając w ogóle uwagi na kobiety. Przesunął palcem po kropli krwi rozsmarowanej na muskularnej klatce piersiowej brata Inevery. Zadumany roztarł czerwień między kciukiem a palcem wskazującym. – Wygląda na to, że wróciłeś w porę i zdążyłeś się wszystkim zająć.

– To stado wielbłądów już tu nie wróci – zgodził się Soli.

– Niestety, zrobiły swoje – zauważył ze smutkiem Cashiv. – Znów będziemy musieli kupić kosze od Krishy.

– Proszę! – Soli położył dłoń na ramieniu wojownika. – Potrzebujemy tych pieniędzy. Nie wszystko uległo zniszczeniu. Możemy sprzedać wam przynajmniej połowę?

Cashiv spojrzał na zaciśniętą dłoń ajin’pal i uśmiechnął się, ale z lekceważeniem wskazał stos koszy.

– Fuj. Skoro jeden został obsikany, wszystkie będą śmierdzieć. Nie zaniosę takiego towaru mojemu panu. Sprzedaj je khaffit.

Pochylił się bardziej i oparł dłoń o klatkę piersiową Soliego.

– Ale skoro potrzebujesz pieniędzy, to mam inny pomysł. Może zamiast sprzedawać kosze, przyjdziesz na przyjęcie do dama Badena i tam będziesz je roznosił?

Wsunął dłoń pod poluzowaną szatę Soliego, by pomasować jego ramię.

– Jeśli będziesz, khm... dobrze nosił – dodał – dostaniesz trzy razy więcej niż za kosze.

– Kosze to całe moje życie – uśmiechnął się Soli. – Znam się na noszeniu.

Cashiv roześmiał się tubalnie.

– Wpadniemy jutro rano, by cię zabrać na przyjęcie.

– Spotkajmy się na placu ćwiczeń – rzekł Soli.

Cashiv pokiwał głową i wraz z towarzyszami odszedł do kramu Krishy.

Manvah stanęła obok Soliego.

– Przykro mi, że musisz to robić, synu.

Młodzieniec wzruszył ramionami.

– Raz na wozie, raz pod wozem. Denerwuje mnie tylko to, że Krisha wygrała.

Manvah uniosła woalkę, by splunąć na podłogę.

– Niczego nie wygrała. Nie ma żadnych koszy na sprzedaż.

– Skąd to wiesz? – zdziwił się chłopak.

– Bo tydzień temu wpuściłam do jej składu kilka szczurów! – zachichotała Manvah.

***

Soli pomógł uporządkować kram, a potem odprowadził Manvah i Ineverę do niewielkiego domu, gdzie znajdowały się ich pokoje. Wkrótce dama odśpiewali z minaretów Sharik Hora pieśń na zapadnięcie zmroku. Udało się ocalić większość koszy, ale kilka wymagało naprawy. Manvah wzięła grubą wiązkę liści palmowych na plecy.

– Muszę się spieszyć, by zdążyć na zbiórkę – rzekł Soli. Inevera i Manvah zarzuciły mu ramiona na szyję i ucałowały go, a młodzieniec odwrócił się i odbiegł do miasta.

Zapadał już zmrok. Kobiety otworzyły klapę wzmocnioną runami, po czym zeszły do Podmiasta.

Każdy budynek w Krasji miał przynajmniej jeden poziom pod ziemią. Z piwnic wychodziły przejścia prowadzące do Podmiasta, ciągnącego się na mile labiryntu jaskiń i tuneli. Właśnie tam kobiety, dzieci i khaffit chronili się, podczas gdy mężczyźni walczyli w alagai’sharak. Wielkie bloki ciętego kamienia, na których wyryto potężne runy, grodziły drogę demonom powstającym w głębi Nie.

Podmiasto zostało zaprojektowane jako azyl dla mieszkańców Pustynnej Włóczni, ale także jako metropolia sama w sobie. Gdyby wydarzyła się rzecz niepojęta i alagai pokonałyby runiczne mury, życie mogłoby nadal toczyć się pod ziemią. Każda rodzina miała tu miejsce do spania, znajdowały się tam również szkoły, pałace, ośrodki kultu i inne potrzebne instytucje.

Inevera oraz jej matka miały do dyspozycji jedynie niewielką piwniczkę, a w niej koce do spania, spiżarenkę oraz komnatę z głęboką jamą, gdzie załatwiało się potrzeby.

Manvah zapaliła lampę i usiadła przy stole, by zjeść z córką kolację na zimno. Po posiłku kobieta rozłożyła liście palmy. Inevera usiadła przy niej, chcąc pomóc, ale matka pokręciła głową.

– Do łóżka – rozkazała. – Jutro jest twój wielki dzień. Nie chcę, byś stanęła przed dama’ting z oczami czerwonymi z niewyspania.

***

Inevera spoglądała na ciągnący się przed nią szereg dziewcząt wraz z matkami, czekających na wejście do pawilonu dama’ting. Po porannej pieśni dama w dniu przesilenia wiosennego Oblubienice Everama wzywały bowiem wszystkie dziewczęta w wieku dziewięciu lat, by przedstawić im Hannu Pash – ścieżkę życia, którą obmyślił dla nich Everam. U chłopców poznawanie Hannu Pash trwało czasami całe lata, lecz w przypadku dziewcząt wystarczała pojedyncza przepowiednia dama’ting.

Większość przybyłych uznawano za płodne kandydatki na żony, otrzymywały więc pierwszą chustę, ale niektóre opuszczały pawilon zaręczone lub obdarzone nowym powołaniem. Inne, zwykle ubogie i niepiśmienne, wykupywano od ojców i szkolono w sztuce uprawiania miłości, a potem odsyłano do wielkiego haremu, gdzie służyły wojownikom Krasji jako jiwah’Sharum. Przypadał im zaszczyt rodzenia nowych wojowników w miejsce tych, którzy padli, walcząc z demonami podczas alagai’sharak.

Inevera obudziła się pełna entuzjazmu, ubrała i rozczesała czarne falujące włosy, które lśniły niczym jedwab. Dziś pokazywała je światu po raz ostatni.

Miała wejść do pawilonu dama’ting jako dziewczyna, ale opuścić go jako młoda kobieta. Pierwszą osobą, której przyjdzie ujrzeć jej włosy, będzie przyszły mąż. W pawilonie dziewięciolatka pozbędzie się też zwykłych szat i wyjdzie stamtąd odziana w czerń.

– Może któryś Damaji weźmie mnie do haremu – powiedziała. – Mieszkałabym w pałacu i dostałabym tak wielki posag, że nigdy więcej nie wyplatałabyś już koszy.

– Musiałabyś wówczas pożegnać się z nadzieją, że kiedykolwiek jeszcze ujrzysz słońce – odparła jej matka, Manvah. Mówiła cicho, aby nikt w pobliżu nie usłyszał. – Nie miałabyś też szansy na rozmowę z nikim poza siostrami-żonami. Twoim jedynym zadaniem byłoby zaspokajanie starucha, który mógłby być twoim pradziadkiem.

Matka pokręciła głową i dodała:

– Dobrze, że przynajmniej płacimy podatek i masz dwóch mężczyzn, którzy mogą przemówić w twoim imieniu. Szansa, że zostaniesz sprzedana do wielkiego haremu, jest niewielka. Chociaż wolałabym, żebyś trafiła do haremu, niż została uznana za bezpłodną i wyrzucona na ulicę jako nie’ting.

Nie’ting. Inevera wzdrygnęła się na samą myśl.

Dziewczyny uznane za bezpłodne nie miały prawa do czarnych szat i przez resztę życia nosiły brązowe suknie niczym khaffit. Okryte hańbą musiały też chodzić z odsłoniętymi twarzami.

– A może dama’ting mnie wybiorą? – rzekła Inevera.

– O czym ty mówisz? – parsknęła Manvah. – One nigdy nikogo nie wybierają.

– Babka mówiła, że wybrały jedną dziewczynę w dniu jej próby – odparła Inevera.

– To miało miejsce pięćdziesiąt lat temu – westchnęła Manvah. – A ponadto czcigodna matka twojego ojca, niech Everam błogosławi jej duszę, miała pewne skłonności do... do przesady.

– No to skąd się biorą wszystkie nie’dama’ting? – zapytała Inevera, mając na myśli adeptki dama’ting, które również nie zakrywały twarzy, lecz nosiły białe szaty jako symbol zaprzysiężenia Everamowi.

– Ludzie mówią, że Everam zapładnia swoje Oblubienice i nie’dama’ting są jego córkami – rzekła Manvah.

Inevera zerknęła na matkę i uniosła brew, jakby zastanawiała się, czy rodzicielka nie stroi sobie żartów.

– Równie dobre wyjaśnienie jak każde inne – wzruszyła ramionami Manvah. – Żadna matka na rynku nigdy nie widziała dziewczyny wybranej przez dama’ting.

– Matko! Siostro!

Na twarzy Inevery odmalował się szeroki uśmiech, gdy ujrzała Soliego i Cashiva. Jej starszy brat był nadal pokryty kurzem z Labiryntu, a na tarczy zawieszonej na ramieniu widać było nowe wgłębienia po uderzeniach. Cashiv jak zwykle prezentował się nieskazitelnie.

Inevera podbiegła do Soliego, żeby go uściskać.

Wojownik roześmiał się, podniósł ją jedną ręką i zakręcił jak frygą. Inevera krzyknęła zachwycona, wolna od strachu. Nigdy się nie bała, gdy w pobliżu był Soli.

Wojownik ostrożnie postawił siostrę na ziemi i podszedł do matki, by ją objąć.

– Co wy tu porabiacie? – spytała Manvah. – Sądziłam, że będziecie w drodze do pałacu dama Badena.

– Idziemy tam – odparł Soli. – Chciałem jednak życzyć siostrze szczęścia i pobłogosławić ją, nim pójdzie poznać Hannu Pash.

Wyciągnął dłoń, by zmierzwić Ineverze włosy. Chciała go uderzyć w rękę, ale cofnął się w porę.

– Sądzisz, że ojciec również przyjdzie mnie pobłogosławić? – spytała Inevera.

– Cóż... – zawahał się Soli. – Z tego, co wiem, ojciec dalej śpi na tyłach straganu. Nie stawił się na zbiórkę zeszłej nocy. – Wzruszył bezradnie ramionami, a Inevera spuściła wzrok, aby nie ujrzał rozczarowania w jej oczach.

Soli pochylił się i delikatnie podniósł palcem jej podbródek. Ich spojrzenia znów się spotkały.

– Wiem, że ojciec pragnie twojego szczęścia równie mocno jak ja, nawet jeśli ma trudności z okazaniem swoich uczuć.

– Wiem. – Inevera pokiwała głową i po raz ostatni zarzuciła ramiona na szyję brata. – Dziękuję.

Cashiv spojrzał na Ineverę, jakby dopiero teraz ją zauważył. Uśmiechnął się uprzejmie i rzekł uroczyście:

– Błogosławię cię, Inevero vah Kasaad, w dniu, w którym stajesz się kobietą. Życzę ci dobrego męża i wielu synów, wszystkich równie przystojnych jak twój brat.

Inevera uśmiechnęła się, a na jej policzkach wykwitł gorący rumieniec. Obaj wojownicy pożegnali się i odeszli.

Kolejka w końcu zaczęła się przesuwać. Czas płynął powoli, gdy kobiety oraz ich córki czekały w palącym słońcu, ponieważ do pawilonu wpuszczano je pojedynczo. Część przebywała w środku zaledwie kilka chwil, inne prawie godzinę. Te, które wychodziły z pawilonu odziane w czarne szaty, wydawały się Ineverze oczyszczone i chyba oszołomione z wielkiej ulgi. Inne, gdy matki odprowadzały je do domu, patrzyły przed siebie beznamiętnie i odruchowo pocierały skaleczenie na ręce.

Przed wejściem do namiotu Manvah mocniej zacisnęła palce na ramieniu córki. Paznokcie przez grubą szatę wbiły się w skórę dziewczynki.

– Nie podnoś wzroku i nie odzywaj się niepytana – syknęła Manvah. – Nigdy nie odpowiadaj pytaniem na pytanie, nie wolno ci też zaprzeczyć. Powtórz po mnie: „Tak, dama’ting”.

– Tak, dama’ting – powtórzyła posłusznie Inevera.

– Zapamiętaj to – nakazała Manvah. – Obrazisz dama’ting, a obrazisz los.

– Tak, matko. – Inevera przełknęła ślinę, bo poczuła ucisk w żołądku. Co się działo w pawilonie? Czy jej matka nie przechodziła przez ten sam rytuał? Czego się obawiała?

Nie’dama’ting uniosła klapę namiotu i ze środka wyszła dziewczyna, która stała w kolejce przed Ineverą. Na głowie miała chustę, ale brązową, w tym samym kolorze co szata. Matka gładziła jej ramiona i szeptała słowa pociechy, ale obie miały łzy w oczach.

Nie’dama’ting przyglądała im się ze spokojem, a potem odwróciła się ku Ineverze oraz Manvah.

– Nazywam się Melan – oznajmiła i gestem zaprosiła je do wejścia. – Dama’ting Qeva przyjmie was.

Inevera nabrała tchu. Wraz z matką zdjęły buty, nakreśliły w powietrzu runy i wkroczyły do pawilonu dama’ting.

Przez płócienny dach namiotu przenikały promienie słoneczne. Wszystko było białe, od ścian namiotu po malowane meble i warstwy płótna ułożone na podłodze. Wszechobecna biel sprawiła, że widok krwi był tym bardziej poruszający. Na podłodze widniały wielkie czerwone i brązowe rozbryzgi, krwawe ślady stóp wiodły też na prawo i lewo do innych części pawilonu.

– To krew Sharum – rozległ się jakiś głos i Inevera aż podskoczyła. Nie zauważyła Oblubienicy Everama, która stała tuż przed nimi. Jej białe szaty zlewały się niemalże całkowicie z tłem. – Krew rannych, którzy są tu przynoszeni o świcie po alagai’sharak. Co dzień płótno zakrywające podłogi jest zrywane i palone na szczycie minaretów Sharik Hora podczas wezwania do modlitwy.

Dopiero teraz Inevera usłyszała zewsząd okrzyki bólu.

Ściany z grubego płótna oddzielały ją od konających, cierpiących mężczyzn. Wyobraziła sobie, iż wśród nich znajduje się ojciec – lub co gorsza, Soli – i z każdym głośniejszym jękiem bądź wrzaskiem na jej twarzy pojawiał się grymas.

– Everamie, zabierz mnie do siebie! – krzyczał jakiś mężczyzna z rozpaczą. – Nie chcę żyć jako kaleka!

– Uważnie stawiaj kroki – ostrzegła dama’ting Qeva. – Nie jesteś godna, by stąpać po krwi, którą czcigodni wojownicy rozlali za ciebie.

Bardzo ostrożnie Inevera i Manvah przeszły po poplamionym płótnie i stanęły przed dama’ting. Odziana od stóp do głów w biel, odsłaniającą jedynie oczy i dłonie, Qeva była potężną, barczystą kobietą, wyższą o głowę od matki Inevery.

– Jak się zwiesz, dziewczę? – głos Oblubienicy Everama brzmiał nisko i szorstko.

– Inevera vah Kasaad am’Damaj am’Kaji, dama’ting – odparła dziewczynka, kłaniając się nisko. – Noszę imię Pierwszej Żony Kajiego.

Paznokcie Manvah wbiły się głęboko w jej ramię i Inevera mimowolnie westchnęła z bólu. Wydawało się jednak, że dama’ting tego nie dostrzegła.

– I bez wątpienia uważasz, że to czyni cię szczególną – parsknęła. – Gdyby Krasja otrzymała jednego wojownika za każdą bezwartościową dziewuchę noszącą to imię, byłoby już dawno po Sharak Ka.

– Tak, dama’ting – rzekła Inevera i ukłoniła się, gdy matka rozluźniła uchwyt.

– Ładna jesteś – zauważyła dama’ting.

– Dziękuję, dama’ting. – Inevera skłoniła się ponownie.

– Ładna dziewczyna zawsze przyda się w haremie, chyba że ktoś już wcześniej zrobił z niej dobry użytek – oznajmiła Qeva i przeniosła wzrok na Manvah. – Kim jest twój mąż i czym się zajmujesz?

– Mój mąż to dal’Sharum Kasaad, dama’ting – ukłoniła się Manvah. – Ja zaś zajmuję się wyplataniem koszy.

– Jesteś Pierwszą Żoną? – spytała Qeva.

– Jedyną, dama’ting – odparła Manvah.

– Mężczyźni uważają, że powinni brać sobie nowe żony wtedy, gdy im się powodzi, Manvah z Kaji – rzekła Qeva. – Tymczasem jest na odwrót. Czy próbowałaś zdobyć dla siebie siostry-żony, jak nakazuje Evejah, by pomogły ci w wyplataniu i rodziły więcej dzieci twojemu mężowi?

– Tak, dama’ting. Wielokrotnie. – Manvah zacisnęła zęby. – Ich ojcowie... Cóż, nie byli zachwyceni tym pomysłem.

Oblubienica Everama chrząknęła. Ta odpowiedź mówiła wiele o Kasaadzie.

– Czy dziewczyna jest kształcona?

– Tak, dama’ting. – Manvah skinęła głową. – Inevera jest moją uczennicą. Znakomicie radzi sobie z wyplataniem, nauczyłam ją też liczyć i prowadzić księgi rachunkowe. Przeczytała Evejah raz za każdy z siedmiu filarów Nieba.

Oczy dama’ting pozostały nieprzeniknione.

– Chodź za mną.

Odwróciła się i skierowała w głąb pawilonu. Nie przejmowała się tym, że stąpa po czerwonych i brunatnych śladach na płótnie wyściełającym podłogę, ale płynące za nią jedwabne szaty gładko prześlizgiwały się nad nimi, czyste i nieskalane, jak gdyby krew nie miała prawa brukać ich świętej bieli. Melan ruszyła za Qevą, zręcznie omijając plamy, a na końcu poszły Inevera z matką. Pawilon okazał się labiryntem ścian z białego materiału i podążające za dama’ting kobiety skręciły tyle razy, że dziewczynka rychło straciła orientację. Nie było już plam i nawet krzyki rannych Sharum stały się bardziej przytłumione.

Za którymś z zakrętów ściany i sufit niespodziewanie stały się czarne – Ineverze zdało się, że dzień zamienił się w noc. Po kolejnym zakręcie zrobiło się tak ciemno, że matka, odziana w tradycyjne czarne szaty dal’ting, stała się niemal niewidzialna, a nosząca biel dama’ting wraz ze swą uczennicą przypominały zjawy.

Qeva zatrzymała się nagle, a Melan uniosła klapę, której Inevera wcześniej nawet nie zauważyła. W środku widać było jedynie kamienne schody prowadzące w jeszcze bardziej nieprzeniknioną ciemność. Kamień ziębił bose stopy, a gdy Melan zatrzasnęła klapę, ciemność stała się niemalże absolutna. Schodziły powoli. Inevera była przerażona na samą myśl, że może się potknąć, wpaść na Oblubienicę Everama i pociągnąć ją za sobą w dół.

W istocie nie uniknęła potknięcia, ale tylko dlatego, że schody nieoczekiwanie się skończyły. Błyskawicznie odzyskała równowagę. Wyglądało na to, że nikt nie zauważył.

W dłoni Qevy pojawiło się czerwone światło, emanujące złowróżbną poświatą. Mogły wreszcie dostrzec siebie, ale ciemności dookoła nadal były gęste i złowrogie. Dama’ting poprowadziła kobiety wzdłuż szeregu ciemnych cel wykutych w żywej skale. Na ścianach korytarza wyryte były runy.

– Zaczekaj tu z Melan – poleciła Manvah Qeva i wskazała Ineverze wejście do jednej z cel. Dziewczyna skrzywiła się, gdy zatrzasnęły się za nimi ciężkie drzwi.

W jednym z kątów pomieszczenia znajdował się kamienny piedestał, na którym dama’ting ułożyła mieniący się przedmiot. Przypominał kawałek drewna poznaczony emanującymi czerwienią runami, lecz nawet mała Inevera wiedziała, że są to alagai hora.

Kości demonów.

Qeva odwróciła się do niej i Inevera dostrzegła błysk zakrzywionego ostrza w ręku dama’ting. W czerwonym świetle broń wyglądała jak zalana krwią. Inevera krzyknęła i cofnęła się, ale cela była niewielka i dziewczynka od razu natrafiła plecami na ścianę.

Dama’ting uniosła ostrze i zatrzymała je tuż przed nosem Inevery. Ta zezowała, usiłując skupić na nim wzrok.

– Boisz się tego ostrza? – spytała dama’ting.

– Tak, dama’ting – odpowiedziała odruchowo Inevera załamującym się głosem.

– Zamknij oczy – poleciła Qeva.

Inevera zadrżała ze strachu, ale wypełniła polecenie. Z sercem bijącym jak szalone stała nieruchomo i czekała na cios, który przeszyje jej ciało.

Ten jednakże nigdy nie nadszedł.

– Wyobraź sobie palmę, córko wyplataczki – rzekła Qeva.

Inevera nie rozumiała sensu polecenia, ale pokiwała głową. Nie było to trudne zadanie, gdyż codziennie wspinała się na palmy, by zrywać liście używane przy wyplataniu.

– Czy palma obawia się wiatru? – spytała dama’ting.

– Nie, dama’ting – odparła Inevera.

– A dlaczego?

– Zgina się pod jego naporem, dama’ting – rzekła Inevera.

– Evejah uczy nas, że strach i ból to jedynie wiatr, Inevero córko Manvah. Pozwól więc, by przemknął obok ciebie.

– Tak, dama’ting – odparła Inevera.

– Powtórz to trzykrotnie – zażądała Qeva.

– Strach i ból to jedynie wiatr – powiedziała Inevera, nabierając głęboko tchu. – Strach i ból to jedynie wiatr. Strach i ból to jedynie wiatr.

– Otwórz oczy i uklęknij – rzekła Qeva, a gdy dziewczynka wypełniła polecenie, dodała: – I wyciągnij rękę.

Inevera uniosła ramię, które niespodziewanie wydało się bezwładne, wręcz obce, ale bez wahania wyciągnęła je przed siebie. Oblubienica Everama podciągnęła dziewczynce rękaw i cięła po jej przedramieniu, upuszczając strużkę krwi. Inevera wciągnęła szybko powietrze, ale nawet nie drgnęła, a z jej ust nie wydobył się najcichszy nawet dźwięk. Strach i ból to jedynie wiatr.

Dama’ting polizała nóż, smakując krew, i wsunęła go do pochwy przy pasie, a potem mocno pochwyciła ramię Inevery i ścisnęła je. Strużka krwi popłynęła prosto na garść czarnych kości poznaczonych runami.

Inevera zacisnęła zęby. Strach i ból to jedynie wiatr. Gdy krew spłynęła na kości, te zaczęły się mienić i Inevera uświadomiła sobie, że to również są alagai hora. Myśl, że jej krew ściekała na kości demonów, przeraziła ją bezgranicznie. Dama’ting cofnęła się o krok i nucąc cicho, potrząsnęła kośćmi. Te zaczęły mienić się coraz intensywniej.

– Everamie, który dajesz nam światło i życie, błagam Cię, obdarz twą pokorną sługę wiedzą o tym, co ma nadejść. Opowiedz mi o Ineverze córce Kasaada z linii Damaj w plemieniu Kaji.

Wypowiedziawszy te słowa, rzuciła kości na podłogę przed Ineverą. Blask, którym buchnęły, był tak jasny, że dziewczynka aż zamrugała, choć zaraz przygasł. Kości żarzyły się niemrawo, a mieniące się symbole ułożyły się w kształt, który miał zadecydować o jej przeznaczeniu.

Dama’ting nie odezwała się ani słowem. Zmrużywszy oczy, wpatrywała się w znaki. Inevera nie wiedziała, ile czasu upłynęło, ale mięśnie jej zaczęły drżeć. Poruszyła się, nieprzyzwyczajona do klęczenia tak długo.

Qeva uniosła czujnie głowę.

– Siadaj z powrotem na piętach i nie ruszaj się! – parsknęła. Sama podniosła się i obeszła niewielką celę, by przyjrzeć się kościom ze wszystkich stron. Ich blask powoli gasł, ale dama’ting nie przestawała rozmyślać.

Inevera wciąż pamiętała zdanie o palmie na wietrze, ale mimo to denerwowała się coraz bardziej. Dokuczał jej nieznośny ból mięśni, a niepokój podwajał się z każdą mijającą sekundą. Cóż takiego ujrzała Oblubienica Everama? Czyżby miała odebrać dziewczynkę matce i sprzedać do haremu? A może była niepłodna?

W końcu Qeva uniosła głowę i spojrzała na Ineverę.

– Tylko spróbuj dotknąć tych kości, a zapłacisz za to życiem – oznajmiła i wyszła z komnaty. Rzuciła polecenie i rozległ się pospieszny tupot stóp oddalającej się Melan.

W chwilę później do celi weszła Manvah i ostrożnie ominęła kości, po czym uklękła za córką.

– Co się stało? – szepnęła.

Inevera pokręciła głową.

– Nie wiem. Dama’ting wpatrywała się w kości, jakby nie była pewna, co oznaczają.

– Albo nie spodobało jej się to, co ukazały – mruknęła Manvah.

– I co teraz? – spytała dziewczynka, czując, jak ogarnia ją zimno.

– Wzywają Damaji’ting Kenevah – rzekła Manvah.

Inevera aż krzyknęła z zaskoczenia.

– To ona wygłosi ostateczny osąd. Pora, byś się pomodliła.

Dziewczynka wzdrygnęła się, pochylając głowę. Samo spotkanie z dama’ting przepełniło ją wielkim strachem, a myśl, że przyjdzie jej zaraz ujrzeć ich przywódczynię...

Błagam Cię, Everamie, modliła się. Pozwól mi być płodną kobietą i rodzić synów plemieniu Kaji. Moja rodzina nie zniosłaby wstydu, gdybym okazała się kha’ting. Spełnij to życzenie, a oddam Ci się na zawsze.

Klęczały w nikłym czerwonym blasku pogrążone w modlitwie.

– Matko? – odezwała się Inevera.

– Tak?

Dziewczynka przełknęła ślinę.

– Czy będziesz mnie dalej kochać, jeśli okażę się bezpłodna? – głos jej się załamał przy końcu zdania. Obiecała sobie, że nie wybuchnie płaczem, ale nagle uświadomiła sobie, że mruga, powstrzymując łzy. Manvah utuliła ją w ramionach.

– Jesteś moją córką. Kochałabym cię, nawet gdybyś zgasiła słońce.

Wydawało się, że czekały całą wieczność, lecz w końcu powróciła Qeva w towarzystwie innej Oblubienicy Everama – kobiety starszej i szczuplejszej, obdarzonej przenikliwym spojrzeniem. Nosiła biel dama’ting, ale głowę owinęła czarnym jedwabiem. Była to Damaji’ting Kenevah, najpotężniejsza kobieta w Krasji. Damaji’ting spojrzała na obejmujące się kobiety, a te pospiesznie odsunęły się od siebie i przypadły do ziemi. Nie powiedziała ani słowa, lecz od razu podeszła do kości. Przez długą chwilę przyglądała się wzorowi, jaki utworzyły. W końcu burknęła:

– Zabrać ją.

Inevera otworzyła szeroko usta, ale Qeva podeszła, złapała ją za ramię i postawiła szarpnięciem. Dziewczynka spojrzała z rozpaczą na przerażoną matkę, ale potężnie zbudowana dama’ting ciągnęła ją już do wyjścia z celi.

– Matko!

Manvah złapała rąbek białej szaty Qevy.

– Błagam, dama’ting, moja córka...

– Twoja córka nie jest już twoim zmartwieniem – przerwała jej ostro Kenevah, a Qeva kopnęła Manvah, by uwolnić szatę. – Teraz należy do Everama.

– Na pewno zaszła jakaś pomyłka – wydusiła niewyraźnie Inevera. Qeva wciąż zaciskała dłoń na jej ramieniu i dziewczynka miała wrażenie, że prowadzona jest pod pręgierz, a nie do pałacu. Damaji’ting Kenevah oraz nie’dama’ting Melan szły z nimi.

– Kości się nie mylą – odrzekła Kenevah. – Powinnaś się radować. Ty, córka wyplataczki koszy i mało znanego Sharum, zostaniesz powierzona Everamowi. Nie dostrzegasz ogromnego zaszczytu, jaki spotkał twoją rodzinę?

– To dlaczego nie pozwolono mi się pożegnać z bliskimi? Nawet z matką?

Manvah przestrzegła ją, aby nigdy nie odpowiadała pytaniem na pytanie, ale Inevera zupełnie o tym zapomniała.

– Czyste cięcie jest najlepsze – odrzekła Kenevah. – Rodzina nie jest już ciebie warta. Stała się nieistotna. Nie wolno spotykać się z nią podczas treningu, a gdy dojdziesz do finalnych prób, nie będziesz już miała na to ochoty.

Inevera nie wiedziała, jak zareagować na takie niedorzeczne stwierdzenie. Że niby ona nie będzie chciała znów ujrzeć matki? Brata? Przecież to nie do pomyślenia! Będzie tęsknić nawet za ojcem, choć ten najprawdopodobniej nawet nie zauważy zniknięcia córki.

Wkrótce ujrzała pałac dama’ting Kaji. Dorównujący pięknem siedzibom najgodniejszych Damaji, pałac dama’ting otaczał runiczny mur wysokości dwudziestu stóp, chroniący budowlę i jej mieszkanki zarówno przed alagai, jak i wrogami, którzy mogliby się tam zakraść w blasku dnia. Nad murem wyrastały wysokie, strzeliste wieżyczki oraz ogromna kopuła pałacu, ale Inevera nigdy dotąd nie widziała, co kryje się za nim. Nikt poza dama’ting i ich uczennicami nie miał prawa przejść przez wielkie wrota pałacu. Żaden mężczyzna, nie wykluczając nawet samego Andraha, nie mógł postawić stopy na tej świętej ziemi.

Tyle Inevera słyszała od innych, ale gdy wrota, które najwyraźniej otworzyły się same, zaczęły się zamykać, dostrzegła dwóch dobrze umięśnionych mężczyzn odźwiernych. Mieli na sobie jedynie białe przepaski oraz sandały, a ich ciała lśniły od oliwy. Każdy miał złote kajdany na kostkach i nadgarstkach, ale Inevera nie widziała łańcuchów.

– Sądziłam, że mężczyznom nie wolno wchodzić do pałacu – powiedziała. – Ich obecność skaziłaby świętość tego miejsca.

Oblubienice Everama parsknęły śmiechem, jakby właśnie usłyszały niezły dowcip. Nawet Melan zachichotała.

– Masz trochę racji – odparła Kenevah. – Eunuchy nie mają jąder, przeto w oczach Everama nie są mężczyznami.

– A więc to... push’ting? – spytała Inevera.

– Może i nie mają jąder – zaśmiała się Kenevah – ale ich włócznie wciąż mogą wykonać pracę prawdziwych mężczyzn.

Inevera uśmiechnęła się wymuszenie, gdy wchodziły po szerokich, wypolerowanych do połysku schodach z białego marmuru. Przez cały czas garbiła się, usiłując wyglądać niepozornie i nie rzucać się w oczy. Przystojni, dobrze zbudowani niewolnicy w złotych kajdanach otworzyli przed nimi kolejne drzwi. Ukłonili się, a Qeva wsunęła palec pod podbródek jednego z nich i uniosła jego głowę.

– To był ciężki dzień – powiedziała. – Przyjdziesz za godzinę do moich komnat z rozgrzanymi kamieniami i aromatycznym olejkiem. Wymasujesz ze mnie napięcie.

Niewolnik ukłonił się, nie mówiąc ani słowa.

– Nie wolno im się odzywać? – spytała Inevera.

– Nie są w stanie – odparła Kenevah. – Ich struny głosowe zostały przecięte tego samego dnia, gdy stracili jądra, ponadto nie umieją czytać. Nigdy nie opowiedzą nikomu o cudach, które oglądają w pałacu dama’ting.

Pałac w rzeczy samej okazał się wypełniony zbytkiem i luksusem przekraczającym wszystko, co Inevera do tej pory sobie wyobrażała. Od kolumn i wysokiego sklepienia po podłogi, ściany i schody został wykonany z nieskazitelnie białego, wypolerowanego na błysk marmuru. Wszędzie ciągnęły się grube, niezwykle miękkie dywany, dodające korytarzom barw. Na ścianach wisiały istne arcydzieła sztuki tkackiej, na których artyści ożywili historie z Evejah. Na marmurowych piedestałach pyszniły się porcelanowe naczynia oraz przedmioty z kryształu, złota i polerowanego srebra, od delikatnych rzeźb po ciężkie kielichy i misy. Na bazarze takie bogactwo byłoby strzeżone dzień i noc – za jeden z tych przedmiotów można by utrzymać rodzinę przez kilka lat – ale któż w całej Krasji odważyłby się okraść dama’ting?

W korytarzach mijały inne Oblubienice, niekiedy samotne, czasem w rozgadanych grupkach. Wszystkie odziane w powłóczyste szaty z białego jedwabiu, zasłaniające włosy i twarze, choć w pobliżu nie było żadnych mężczyzn, którzy mogliby je zobaczyć. Na widok Kenevah zatrzymywały się i oddawały jej cześć głębokim ukłonem. Choć starały się to ukryć, obrzucały też Ineverę zaciekawionymi i nie zawsze przychylnymi spojrzeniami. Przynajmniej kilka z Oblubienic było w zaawansowanej ciąży. Widok dama’ting w tym stanie zaskoczył Ineverę, zwłaszcza że wszyscy mężczyźni w pałacu byli wykastrowani, ale dziewczynka umiejętnie ukryła zdziwienie. Doświadczenie zdobyte podczas targów na bazarze okazało się teraz bardzo przydatne. Cierpliwość Kenevah mogłaby się wyczerpać, gdyby o to spytała, a skoro miała tu mieszkać, prędzej czy później i tak pozna odpowiedź.

Każde z siedmiu skrzydeł pałacu odpowiadało jednemu z filarów Nieba, a centralne skrzydło skierowane było w stronę Słońca Anocha, miejsca pochówku Kajiego. Mieszkała tam sama Damaji’ting. Inevera została więc odprowadzona do utrzymanej w przepychu komnaty audiencyjnej Pierwszej Oblubienicy. Qeva i Melan miały zaczekać na zewnątrz.

– Siadaj. – Damaji’ting wskazała aksamitną kanapę przed biurkiem z wypolerowanego drewna.

Inevera przycupnęła nieśmiało. Czuła się drobna i nieistotna w tak ogromnym biurze. Kenevah zaś usiadła za biurkiem, złączyła koniuszki palców i wbiła wzrok w dziewczynkę, która aż się wiła pod jej surowym spojrzeniem.

– Wiem od Qevy, że znasz rodowód swego imienia – oznajmiła grobowym tonem Kenevah. Inevera nie wiedziała, czy Pierwsza Oblubienica nie stroi sobie z niej żartów. – Powiedz mi więc, co wiesz o swojej imienniczce.

– Inevera była córką Damaja, najbliższego przyjaciela i doradcy Kajiego – odparła dziewczynka. – Wedle Evejah była tak piękna, że Kaji pokochał ją od pierwszego wejrzenia i utrzymywał, że wolą Everama jest, by stała się pierwszą wśród jego żon.

Kenevah parsknęła.

– Damajah była kimś ważniejszym, dziewczę. O wiele ważniejszym. Gdy leżała z Kajim wśród poduszek, szeptała mu mądrości do uszu i za jej sprawą zdobył pozycję, o której nikt wcześniej nawet nie marzył. Powiada się, iż do Kajiego przemawiał przez żonę Everam, stąd jej imię jest synonimem woli Everama. Była również pierwszą dama’ting. Nauczyła nas sztuki leczenia, trucia i wróżenia z hora. Utkała Kajiemu płaszcz niewidzialności i wyryła runy na jego wszechpotężnej włóczni i koronie.

Kenevah spojrzała na Ineverę.

– I gdy Sharak Ka będzie blisko, powróci, by wydać na świat następnego Wybawiciela.

Inevera aż westchnęła, a Kenevah spojrzała na nią pobłażliwie.

– Słyszałam już podobne westchnienie z ust setki dziewczyn noszących twoje imię, ale żadna jakoś nie urodziła Wybawiciela. Ile ich jest w samym klanie Damaj? Dwadzieścia?

Inevera pokiwała głową, a Kenevah chrząknęła pod nosem i wyjęła z biurka ciężką księgę z wytartym skórzanym grzbietem. Ze złoceń, którymi kiedyś pokryto oprawę, zostały tylko nieliczne plamki. Książka wyglądała na często czytaną.

– Oto Evejah’ting – rzekła Kenevah. – Masz ją przeczytać.

– Oczywiście, Damaji’ting – ukłoniła się Inevera. – Choć czytałam już świętą księgę wielokrotnie.

Kenevah pokręciła głową.

– Czytałaś Evejah, świętą księgę Kajiego, dostosowaną przez lata do celów dama. Ale Evejah to tylko połowa prawdy. Evejah’ting to reszta, którą spisała sama Damajah. Zawarła w tej księdze swoją mądrość i dzieje panowania Kajiego. Zapamiętasz każdą kartę.

Inevera uniosła księgę i natychmiast zrozumiała. Strony były niezwykle cienkie, ale Evejah’ting była ponad dwa razy grubsza od księgi, którą kazała jej przeczytać Manvah. Przytuliła księgę do piersi, jakby chciała ją ochronić.

Damaji’ting podała jej sakiewkę z grubego aksamitu. Zagrzechotało w środku, gdy Inevera ujęła mieszek.

– Sakiewka na hora – rzekła Kenevah.

Inevera pobladła.

– Są w niej kości demona?

Kenevah pokręciła głową.

– Miną co najmniej miesiące, zanim będziesz na tyle przeszkolona, żeby choć dotknąć prawdziwych hora, a zapewne lata, zanim otrzymasz pozwolenie na wejście do Komnaty Cieni, gdzie wyrzeźbisz kości dla siebie.

Inevera rozluźniła sznurki i wysypała zawartość mieszka na dłoń. Było to siedem glinianych kostek, każda z inną liczbą ścian. Wszystkie polakierowano na czarno – wyglądały jak prawdziwe demonie kości – i wygrawerowano czerwone symbole.

– Kości mogą ci ujawnić każdą tajemnicę świata, o ile zdołasz się nauczyć, jak naprawdę je odczytywać – wyjaśniła Kenevah. – To przypomnienie, do czego aspirujesz, a także model do nauki. W Evejah’ting sporo miejsca poświęcone jest rozumieniu kości.

Inevera wsypała gliniane hora do sakiewki, zacisnęła sznurki i bezpiecznie ukryła mieszek w kieszeni.

– Znienawidzą cię – rzekła Kenevah.

– Kto taki, Damaji’ting? – spytała Inevera.

– Wszyscy. Zarówno Zaprzysiężone, jak i Oblubienice. Nikt tu nie powita cię serdecznie.

– Dlaczego?

– Gdyż nie wyszłaś z łona dama’ting. Nie przyszłaś na świat po to, aby nosić biel – odparła Kenevah. – Minęły już dwa pokolenia, odkąd kości powołały do nas dziewczynę z zewnątrz. Jeśli chcesz sobie zasłużyć na biel, będziesz musiała pracować dwa razy ciężej od innych. Twoje siostry rozpoczęły naukę zaraz po urodzeniu.

Inevera przetrawiła wieści. Za murami pałacu wszyscy utrzymywali, że dama’ting żyły w czystości. Zdaje się, że przekonanie to żywili wszyscy z wyjątkiem samych dama’ting.

– Będą cię nienawidzić – ciągnęła Kenevah – ale będą się także bały. Dobrze by było, abyś nauczyła się z tego korzystać.

– Dlaczego? – spytała Inevera. – Dlaczego, w imię Everama, miałyby się mnie obawiać?

– Ponieważ ostatnia dziewczyna powołana przez kości siedzi teraz przed tobą jako Damaji’ting – odrzekła Kenevah. – I zawsze tak było, od czasów Kajiego. Kości ukazały, że przypuszczalnie mnie zastąpisz.

– I ja będę Damaji’ting? – odezwała się Inevera z niedowierzaniem.

– Przypuszczalnie – powtórzyła Kenevah z naciskiem. – Jeśli przeżyjesz. Inne będą się tobie przyglądać i oceniać. Niektóre z sióstr spróbują wkraść się w twoje łaski, inne będą chciały nad tobą panować. Musisz okazać się silniejsza.

– Ja... – zaczęła Inevera.

– Ale nie możesz też okazać się zbyt silna – przerwała Kenevah. – Bo dama’ting zabiją cię po cichu, zanim ukończysz szkolenie, i pozwolą kościom wybrać kogoś innego.

Słowa zmroziły Ineverze krew w żyłach.

– Zmieni się wszystko, co wiesz i do czego przywykłaś, dziewczyno. W końcu jednak, jak mi się zdaje, dostrzeżesz, że pałac dama’ting niewiele się różni od Wielkiego Bazaru.

Inevera przechyliła nieco głowę, niepewna, czy kobieta nie stroi sobie z niej żartów, ale Kenevah zignorowała ją i uderzyła w złoty dzwoneczek na biurku.

Do komnaty weszły Qeva i Melan.

– Zabierzcie ją do Krypty.

Qeva znów złapała Ineverę za ramię i szarpnięciem podniosła z kanapy, gotowa zaprowadzić ją na miejsce.

– Melan, zapoznasz ją z zasadami panującymi wśród Zaprzysiężonych – dodała Kenevah. – Przez następnych dwanaście cykli jej błędy będą twoimi.

Melan skrzywiła się, ale ukłoniła głęboko.

– Tak, babko.

Krypta nie znajdowała się w żadnym z siedmiu skrzydeł pałacu. Umiejscowiono ją pod ziemią, w Podpałacu.

Jak każda wielka budowla w Pustynnej Włóczni, pałac dama’ting liczył sobie tyle poziomów pod ziemią, co nad nią. W pozbawionym blasku słonecznego Podpałacu było zimniej, ale też surowiej niż na piętrach nad ziemią. Nigdzie nie było widać ani śladu farby, złoceń czy polerowania. Podpałac zatem nie był miejscem, gdzie można by się spodziewać zbytku, przepychu czy też wielu wygód, ale i tak oferował o wiele więcej niż kilka nędznych izdebek, które Inevera i jej rodzina nazywali domem.

Wysokie sufity, wielkie kolumny oraz rozpięte między nimi łuki, choć wykonane z surowego kamienia, robiły oszałamiające wrażenie, a wyryte w nich runy stanowiły dzieła sztuki. Choć dziewczynka i jej przewodniczki zeszły głęboko w podziemia, nadal otaczało je miłe ciepło, a kamienne podłogi wyściełały miękkie dywany z krawędziami obszytymi runami. Nawet gdyby alagai jakimś cudem wdarły się do tego najświętszego z miejsc, Oblubienice Everama były bezpieczne.

Od czasu do czasu mijały je dama’ting patrolujące korytarze. Pozdrawiały Qevę skinieniem głowy i szły dalej, ale Inevera czuła, jak przewiercają ją oczyma.

Zeszły po schodach i przemierzyły jeszcze kilka korytarzy. Powietrze stało się cieplejsze, zrobiło się bardziej duszno. Znikły dywany, a marmur na podłodze zastąpiły kamienne płyty śliskie od skroplonej wilgoci. Na straży przy jednym z portali barczysta dama’ting spojrzała na Ineverę niczym kot na mysz. Trzy kobiety minęły strażniczkę i weszły do obszernego pomieszczenia z kołkami na ścianach. Wisiały tu szaty oraz długie taśmy białego jedwabiu. Z oddali dobiegał śmiech i plusk wody.

– Zdejmij szatę i zostaw ją na podłodze. Zostanie spalona – oznajmiła Qeva.

Inevera szybko pozbyła się brunatnej sukni oraz bido, szerokiego pasma materiału, który chronił intymne części jej ciała przed wszechobecnym piaskiem i kurzem bazaru.

Manvah nauczyła Ineverę, jak go szybko i skutecznie zawiązywać.

Melan również się rozebrała i Inevera ujrzała, że pod szatą oraz jedwabnymi spodniami także nosi bido, ale o wiele bardziej skomplikowane, przetkane wielokrotnie z paska jedwabiu o szerokości niecałego cala. Głowę z wyjątkiem twarzy miała owiniętą białym jedwabiem.

Rozplątała niewielki węzeł pod podbródkiem i zaczęła zdejmować zawój. Inevera zauważyła, że był niezmiernie skomplikowany, ale Melan szybko i z wprawą rozkręcała jedwab i ciasno nawijała go na wolną rękę. Po chwili Inevera ze zdumieniem uświadomiła sobie, że nie’dama’ting jest ogolona do gołej skóry, lśniącej niczym wypolerowany kamień.

Zawój kończył się ciasnym warkoczem splecionym z tkaniny i spadającym na plecy. Dłonie Melan zatańczyły za jej głową, rozplątując dziesiątki wiązań, aż warkocz zamienił się w dwa paski materiału sięgające bido. Dłonie akolitki nie przestawały pracować.

Bido i zawój to ten sam kawałek materiału! – uświadomiła sobie Inevera, patrząc z podziwem, jak Melan odwijała wstęgi opasujące biodra i talię.

Wrażenie tańca spotęgowało się, gdy dziewczyna zaczęła przestępować nad paskami materiału. Jej bose stopy wytyczały równy rytm. Jedwab, tworzący wiele warstw wokół jej bioder i między nogami, układał się w równe, nieprzecinające się rzędy na posadzce.

Inevera wykonała w życiu wystarczająco wiele koszyków, by rozpoznać mistrzowski pokaz sztuki tkania czy wyplatania. Teraz obserwowała arcydzieło. Tak skomplikowany i przemyślany sposób ułożenia sprawiał, że strój można było nosić przez cały dzień bez obawy, że się poluzuje lub rozsunie. Ktoś niewprawny w tej sztuce z pewnością wszystko by poplątał i nigdy nie rozsupłał węzłów.

– Odpowiednio zaplecione bido jest niczym sieć chroniąca dziewictwo – rzekła Qeva i rzuciła Ineverze wielki zwój cienkiego białego jedwabiu. – Nie będziesz go nigdy zdejmować z wyjątkiem ablucji i innych koniecznych sytuacji, mających miejsce tu, na najniższych poziomach Krypty. Pod żadnym pozorem nie wolno ci opuścić Krypty bez stroju, a jeśli założysz go nieprawidłowo, zostaniesz ukarana. Melan cię nauczy. Córce kobiety wyplatającej kosze wiązanie bido nie powinno przysporzyć wielu problemów.

Melan parsknęła, słysząc te słowa. Inevera przełknęła ślinę i usiłowała nie patrzeć na ogoloną głowę stojącej obok nagiej dziewczyny. Towarzyszka liczyła sobie kilka lat więcej od Inevery, a po zdjęciu bido i zawoju okazała się prawdziwą pięknością. Ujęła w dłonie przynajmniej dziesięć stóp jedwabiu. Inevera uczyniła to samo i obie przestąpiły nad wstęgami tkaniny, którą następnie otoczyły pośladki.

– Pierwszy splot nazywany jest Strażnikiem Everama – rzekła Melan, naciągając materiał i przekładając go między nogami. – Otacza nas siedem razy na podobieństwo siedmiu filarów Nieba.

Inevera robiła to samo co ona i przez jakiś czas udawało jej się utrzymać tempo, póki nie wtrąciła się Qeva.

– Materiał się przekręcił – oznajmiła. – Zacznij od początku.

Inevera pokiwała głową i obie dziewczyny odwinęły jedwab, by podjąć pracę na nowo. Zmarszczyła brwi. Melan, jak powiedziała Kenevah, ponosi odpowiedzialność za jej błędy, a Inevera nie miała zamiaru ściągnąć kary na towarzyszkę za swoją nieudolność. Naśladowała ruchy Melan najlepiej jak umiała. Przez jakiś czas znowu z powodzeniem owijała wstęgi i już miała się zabrać do zawoju, gdy znów wtrąciła się dama’ting.

– Nie tak ciasno. Zawiązujesz bido, a nie pękniętą czaszkę Sharum. Jeszcze raz.

Melan obrzuciła Ineverę rozdrażnionym spojrzeniem, od którego młodsza dziewczyna oblała się rumieńcem. Rozwinęły więc tkaninę i rozpoczęły na nowo. Za trzecim razem Inevera podchwyciła odpowiedni rytm. Kolejne sploty i węzły przychodziły jej z łatwością, zupełnie jakby robiła to przez całe życie. Wkrótce wraz z Melan stanęły przed starszymi dama’ting ubrane w identyczne bido.

– Może jednak coś z ciebie wyrośnie, dziewucho – parsknęła Qeva. – Melan opanowywała sztukę zawijania bido przez całe miesiące, a była jedną z szybszych uczennic. Nieprawdaż, Melan?

– Jako rzekliście, dama’ting. – Melan ukłoniła się sztywno, a Inevera odniosła wrażenie, że Qeva z niej szydzi.

– Do łaźni! – rozkazała dama’ting. – Robi się późno i niedługo otworzą kuchnie.

Inevera nieświadomie pomasowała brzuch. Nie jadła już od wielu godzin. Qeva zauważyła ten ruch.

– Już niedługo się najesz. – Uśmiechnęła się. – Zaraz po tym, jak wraz z innymi dziewczynami skończycie podawać kolację i wyszorujecie naczynia.

Roześmiała się i gestem posłała obie dziewczyny tam, skąd buchała para i dobiegało pluskanie. Melan szybko rozplotła bido i poszła. Ineverze zabrało to nieco więcej czasu, ponieważ starała się nie poplątać pasa jedwabiu, ale wkrótce podążyła w ślad za starszą towarzyszką, człapiąc bosymi stopami po kamieniach.

Za korytarzem oczom Inevery ukazał się wielki basen z gorącą wodą, nad którym unosiły się kłęby pary. Nurzały się w nim dziesiątki dziewcząt, wszystkie wygolone jak Melan. Większość była starsza od Inevery, kilka miało już pełniejsze, kobiece kształty. Wszystkie myły się w kamiennych kadziach lub siedziały na prowadzących do nich śliskich stopniach, goląc się lub piłując paznokcie.

Ineverze przypomniało się wiadro ciepłej wody, w którym myły się z matką. Przydział był skąpy i rzadko mogły ją zmienić. Zadziwiona brodziła w basenie i muskała palcami powierzchnię, jakby to był jedwab na bazarze. Gorąca woda pieściła jej uda.

Przybycie nowych zostało natychmiast zauważone. Dziewczęta pielęgnujące urodę na skraju basenu zamarły niczym rozdrażnione kobry. Wszystkie oczy w zamglonym pomieszczeniu wbiły się w Ineverę, a potem nie’dama’ting zerwały się i otoczyły ją kręgiem. Dziewczynka chciała zawrócić, ale kilka akolitek stało tuż za nią. Krąg się zacieśniał. O ucieczce czy pomocy z zewnątrz nie było mowy.

– To ona? – spytała jedna z dziewcząt.

– To ta, którą powołały kości? – zapytała inna.

Inevera nie miała pojęcia, kto zadał pytanie, ponieważ krąg niespodziewanie drgnął. Ledwie widoczne wśród kłębów pary dziewczyny obchodziły nową ze wszystkich stron, zupełnie jak Qeva, gdy przyglądała się kościom. Melan pokiwała głową i krąg zacieśnił się jeszcze bardziej. Wszystkie nie’dama’ting skupiły uwagę na Ineverze. Moc ich spojrzeń była tak wielka, że dziewczynce zdawały się wyczuwalne niemal fizycznie jak ciosy.

– Melan, co się...? – zapytała z bijącym mocno sercem.

Starsza akolitka złapała ją za nadgarstek, wykręciła i szarpnęła. Inevera zatoczyła się, a wtedy Melan złapała ją za włosy i wepchnęła pod wodę. Rozległ się plusk, bulgot i szum bąbelków powietrza. Inevera nałykała się wody i zaczęła się odruchowo krztusić, lecz pod wodą nie była w stanie odkaszlnąć. Jej ciałem wstrząsnęły spazmy, gdy ze wszystkich sił próbowała opanować chęć nabrania tchu. Gorąca woda parzyła ją w twarz. Miotała się i próbowała uwolnić, ale Melan trzymała mocno. Wykorzystywała zasady sztuki sharusahk, dzięki czemu jej ruchy były szybkie oraz precyzyjne. Płuca Inevery płonęły z braku powietrza, szamotała się i szarpała, ale nie mogła się wyrwać. Melan krzyczała, lecz woda tłumiła słowa i Inevera nie umiała ich rozróżnić. Naraz zrozumiała, że od utonięcia dzieli ją tylko chwila. Wydawało się to absurdalne. Nigdy dotąd dziewczynka nie stała nawet w wodzie, która sięgałaby powyżej kolan. Życiodajny płyn miał wielką wartość w Pustynnej Włóczni, a na bazarze stanowił zarówno towar, jak i walutę. Stare porzekadło głosiło, że złoto lśni, lecz woda jest prawdziwym bogactwem. Tylko najzamożniejsi obywatele Krasji mogliby sobie pozwolić na zebranie jej tyle, żeby można się było utopić. Inevera traciła już nadzieję, gdy Melan szarpnęła ostro i wyciągnęła jej głowę z wody. Mokre włosy oblepiły dziewczynce twarz. Kaszlała i nabierała wielkie hausty wilgotnego, parującego powietrza.

– ...że sobie tak po prostu tu wejdziesz? – krzyczała Melan. – Że będziesz rozmawiać z Damaji’ting jak z najbliższą przyjaciółką i po trzech próbach nauczysz się wiązać bido?

– Po trzech próbach? – spytała jakaś dziewczyna.

– Powinnyśmy ją za to zabić – odezwała się inna.

– Myśli, że jest lepsza od nas – dodała trzecia.

Inevera odgarnęła włosy z twarzy i rozejrzała się desperacko. Akolitki patrzyły bez emocji. Ich oczy były martwe. Żadna nie sprawiała wrażenia, że obchodzi ją los nowej, żadna nie kiwnęłaby palcem w jej obronie.

– Melan, proszę, ja... – wykrztusiła Inevera, ale starsza uczennica zacisnęła dłoń i znów wepchnęła ją pod wodę.

Tym razem dziewczynce udało się nabrać tchu, ale powietrze szybko się skończyło i znów zaczęła się ciskać i miotać. Minęło mnóstwo czasu, nim Melan pozwoliła jej odetchnąć.

– Nie odzywaj się do mnie – syknęła akolitka. – Zostałam skazana na ciebie przez rok, ale nie oznacza to, że jesteśmy przyjaciółkami. Myślisz, że możesz tu przyjść i w jedną noc zająć miejsce Kenevah? Odebrać pozycję mojej matce? Że możesz odsunąć mnie w cień? Jestem z krwi Kenevah! Ty zaś... Ty jesteś jedynie źle zinterpretowanym rzutem!

Nie wiadomo skąd wyciągnęła nóż i Inevera aż się wzdrygnęła ze strachu, gdy z rozmachem chlasnąwszy po jej włosach, odcięła grube pasmo.

– Jesteś niczym – dodała Melan i podrzuciła nóż, po czym złapała go za ostrze. Podała broń rękojeścią do przodu najbliższej akolitce.

– Jesteś niczym – powtórzyła tamta, złapała kolejny kosmyk i odcięła.

Każda ze zgromadzonych przy basenie podchodziła, brała nóż i odcinała kolejny pęk, aż z włosów Inevery pozostała jedynie postrzępiona, nierówna szczecina, w kilku miejscach zakrwawiona.

– Jesteś niczym – powtarzały akolitki. Gdy skończyły, Inevera osunęła się na kolana, szlochając bezsilnie. Wstrząsał nią kaszel, od którego gardło płonęło żywym ogniem, zupełnie jakby w płucach pozostała jeszcze woda.

Kenevah miała rację. Pałac dama’ting i Wielki Bazar nie różniły się wcale tak bardzo. Tyle że nie było już Soliego, który mógłby ją obronić. Inevera wspomniała to, co powiedziała o Krishy Manvah. Jeżeli dziewczynka nie sprosta Melan i pozostałym akolitkom w sharusahk, będzie musiała sobie radzić jak matka – spuści głowę i wykona każde wydane polecenie. Będzie ciężko pracować i jeszcze ciężej się uczyć. A potem, gdy już nikt nie zwróci uwagi, Inevera znajdzie składzik Melan i wpuści tam szczura.

1
Arlen
333 ROK PLAGI, LATO
30 ŚWITÓW PRZED NOWIEM

Renna ponownie pocałowała Arlena. Leżeli pod nocnym niebem, ciężko dysząc, a łagodny wiatr studził ich spocone ciała.

– Ciekawiło mnie, czy pod tą przepaską też masz tatuaże – powiedziała, układając się przy nim. Oparła głowę na nagiej piersi mężczyzny, wsłuchana w bicie jego serca.

Arlen parsknął śmiechem i objął ją ramieniem.

– Ta przepaska nazywa się bido. A co do tatuaży, to nawet moja obsesja ma swoje granice.

Renna przysunęła usta do jego ucha.

– A może po prostu potrzebujesz zaufanego Patrona Runów? Każda żona ma obowiązek troszczyć się o to, co się znajduje w bido jej męża. Mogłabym sama namalować ci tam to i owo...

Arlen przełknął ślinę, a na jego policzkach pojawił się rumieniec.

– Obawiam się, że malowane przez ciebie runy szybko zaczęłyby zmieniać kształt.

Renna wybuchła śmiechem, otoczyła go ramionami i znów ułożyła mu głowę na piersi.

– Czasem się zastanawiam, czy nie jestem stuknięta – westchnęła.

– O czym ty mówisz?

– Mam wrażenie, że nadal siedzę w izbie tkackiej Selii Wyschniętej i gapię się w ścianę. Wszystko, co się wydarzyło od tej chwili, wydaje mi się szalonym snem. Zastanawiam się, czy przypadkiem mój umysł nie zbłądził do jakiegoś miejsca z bajki i nie pozostał tam na zawsze.

– Jeśli to uważasz za miejsce z bajki, to masz kiepską wyobraźnię – parsknął Arlen.

– A niby dlaczego? Pozbyłam się Harla, nie muszę wracać do tego cholernego gospodarstwa, jestem silniejsza i tańczę pod gwiazdami. – Zatoczyła dłonią łuk. – Dookoła siebie widzę jedynie kolory i blask.

Spojrzała na niego.

– A do tego jestem tu z Arlenem Balesem. Czy to nie miejsce z bajki?

Niespodziewanie Renna przygryzła wargę, chcąc powstrzymać słowa, które wielokrotnie powtarzała w duchu, ale jak dotąd nie odważyła się wypowiedzieć na głos. Po części obawiała się reakcji Arlena, ale w znacznej mierze powstrzymywały ją własne wątpliwości. Wszystkie siostry Tanner gotowe były dzielić łoże z pierwszym przyzwoitym mężczyzną, którego napotkały, ale czy którakolwiek z nich naprawdę się zakochała?

Jako dziecko Renna sądziła, że kocha się w Arlenie, ale przecież prawie się wówczas nie znali. Po upływie kilku lat odkryła, że owo uczucie wzięło się tylko i wyłącznie z marzeń. Rok temu na wiosnę Renna wmówiła sobie, że jest zakochana w Cobiem Fisherze, ale wiedziała już, że i wtedy bardzo się myliła. Cobie nie był złym człowiekiem, ale dziewczyna uwiodłaby każdego, kto przybyłby na farmę Harla. Nie było na świecie miejsca gorszego od tego gospodarstwa, ani też mężczyzny podlejszego od jej ojca, dlatego zdobyłaby się na wszystko, byle się stamtąd wyrwać.

Renna jednakże miała już dość pomyłek. Miała też dość tłumienia własnych pragnień.

– Kocham cię, Arlen – powiedziała.

Gdy tylko wypowiedziała te słowa, resztki jej odwagi znikły bez śladu. Wstrzymała oddech, ale Arlen bez wahania otoczył ją ramionami.

– Ja też cię kocham, Renna.

Dziewczyna wypuściła powietrze z płuc. Jej strach i wątpliwości rozwiały się jak dym.

Nabuzowana magią nie zmrużyła oka tej nocy, ale nie chciała spać. Cieszyła się ciepłem i bezpieczeństwem i zastanawiała leniwie, jak to możliwe, że jeszcze kilka godzin temu walczyli z księciem demonów i jego sługami. Miała wrażenie, że znalazła się teraz w innym świecie i toczyła inne życie. Udało im się uciec, choć na krótką chwilę.

Pot na jej skórze wkrótce wysechł, a emocje przygasły. Prawdziwy świat, okrutny i przerażający, znów zaczął się wyłaniać z ciemności. Renna przypomniała sobie, że otaczają ich ciała martwych otchłańców i wszędzie stygną kałuże czarnej posoki. Ociekający krwią zmiennokształtny z precyzyjnie odrąbaną głową nadal przypominał ją z wyglądu. Poraniony Nocny Tancerz, który ledwie uniknął śmierci, leżał kilka kroków dalej z nogami w łupkach.

– Trzeba będzie go uzdrowić, by znów zaczął chodzić – oznajmił Arlen. – Minie jednak przynajmniej dzień, a może nawet dwa, nim odzyska siły.

Renna rozejrzała się po polanie.

– Nie mam ochoty spędzić tu kolejnej nocy.

– Ja też – odparł Arlen. – Otchłańce będą tu jutro ściągać jak muchy do ścierwa. Niedaleko stąd mam kryjówkę i wóz, na którym zmieści się Tancerz. Pójdę tam i wrócę tuż po wschodzie słońca.

– Tak czy owak, będziemy musieli zaczekać tu do zmroku.

Arlen spojrzał na dziewczynę.

– Dlaczego?

– To zwierzę waży więcej niż dom mojego ojca – odparła. – Jak niby ułożymy konia na wozie? Dopiero po zapadnięciu zmroku odzyskamy na nowo moc. A poza tym w jaki sposób chcesz ten wóz pociągnąć?

Nawet tatuaże na twarzy Arlena nie zamaskowały jego miny.

– Przestań – warknęła.

– Co takiego?

– Nie chcę, byś mnie okłamywał – wyjaśniła Renna. – Jesteśmy sobie przyrzeczeni, a mąż powinien być szczery wobec żony.

Arlen przyjrzał jej się ze zdziwieniem, a potem pokręcił głową.

– Nie chciałem cię okłamać, jeśli chodzi o ścisłość. Próbuję jedynie zdecydować, czy to właściwy moment, aby z tobą porozmawiać.

– Jak najbardziej właściwy – odparła Renna. – O ile cenisz własną skórę.

Arlen znów zmrużył oczy, ale napotkał jej twarde spojrzenie i wzruszył ramionami.

– W świetle dziennym nie tracę wszystkich sił – wyjawił. – Nawet w samo południe jestem w stanie podnieść mleczną krowę i rzucić nią dalej niż ty kamieniem.

– Skąd się to bierze? – spytała Renna.

Arlen znów zrobił tę samą minę co przed chwilą i dziewczyna spojrzała na niego twardo i pogroziła mu pięścią, ale tym razem gest był żartobliwy. Mężczyzna wybuchnął śmiechem.

– Opowiem ci wszystko, gdy dotrzemy do kryjówki. Obiecuję.

– Obietnice pieczętuje się pocałunkami! – uśmiechnęła się Renna.

***

Gdy Arlen odszedł, Renna wyciągnęła podarowany jej zestaw do malowania runów, rozłożyła kawałek czystego materiału na ziemi i pieczołowicie ułożyła przybory. Następnie wyjęła naszyjnik z kamieni oraz nóż i zaczęła je czyścić. Pracowała powoli, starannie, wkładając uczucie w każdy ruch.

Naszyjnik był podarunkiem zaręczynowym od Cobiego Fishera. Składał się z kilku tuzinów gładkich, wypolerowanych kamyków nawleczonych na mocny sznurek. Był tak długi, że Renna musiała owinąć go dwukrotnie wokół szyi, a i tak zwisał jej poniżej piersi.

Nóż z kolei należał do jej ojca, Harla Tannera. Zawsze nosił go za pasem i dbał o to, aby był ostry jak brzytwa. Zamordował nim Cobiego, gdy ten usiłował z Renną zbiec i rozpocząć wspólne życie, a potem to ona zabiła nim Harla.

Gdyby wypadki potoczyły się inaczej, w chwili powrotu Arlena Renna i Cobie żyliby jako mąż i żona. Ten naszyjnik – podarunek zaręczynowy od innego mężczyzny – przypominał jej o tym, że dochowała wierności Arlenowi. Nóż zaś przypominał o innym mężczyźnie, który przez całe życie więził dziewczynę w swojej Otchłani.

Nie mogła się rozstać ani z jednym, ani z drugim. Były to przedmioty dla niej wyjątkowe – nie dość, że od początku do końca stanowiły własność Renny, to jeszcze służyły jej nie tylko w blasku słońca, ale i w mroku nocy. Na obu wymalowała runy – ochronne na naszyjniku i ofensywne na nożu. W razie potrzeby naszyjnik mógł służyć jako krąg runiczny, ale jeszcze bardziej przydawał się jako garota. A nóż...

Nóż przebił pierś księcia otchłańców. Nawet w tej chwili okolone runami oczy dziewczyny widziały magię, którą emanował. Źródłem mocy bynajmniej nie były tylko i wyłącznie runy – całe ostrze emanowało bladym światłem i kaleczyło nawet przy najdelikatniejszym dotknięciu.

Wiedziała, że ta moc wygaśnie po wschodzie słońca, ale na razie broń wydawała się nieprawdopodobnie potężna. Nawet za dnia cios zadany nożem byłby groźny. Kontakt z magią zawsze zwiększał możliwości zwykłych przedmiotów. Wystarczyło kawałkiem płótna musnąć kamień naszyjnika, by zaczynał lśnić, a sznur wydawał się mocniejszy niż wtedy, gdy go dostała.

Renna do świtu czuwała nad Nocnym Tancerzem. Gdy słońce wychyliło się zza horyzontu, rozrzucone wszędzie ciała otchłańców stanęły w płomieniach. Ten widok zawsze sprawiał jej ogromną przyjemność, choć za każdym razem musiała za niego słono zapłacić. Gdy ścierwa buchały ogniem, runy wymalowane na ciele wyciągiem z czarnego korzenia mrowiły, co oznaczało, że ich moc wygasa. Skryty w pochwie nóż stał się gorący i parzył Rennę w nogę. Musiała się oprzeć o drzewo, aby nie upaść. Czuła się słaba i na wpół ślepa, niczym lalka Minstrela, której ucięto sznurki.

Chwila słabości minęła jednak szybko i Renna nabrała tchu. Wiedziała, że po kilku godzinach snu poczuje się lepiej, a przecież i tak dysponowała zaledwie ułamkiem mocy, którą zyskiwała po zapadnięciu ciemności.

Jak to możliwe, że Arlen nie tracił mocy w świetle słońca? Czy to dlatego, że jego runy zostały wytatuowane, a nie wymalowane? Obiecała sobie, że jeśli to prawda, jeszcze dzisiaj poszuka igły i atramentu.

Ciała demonów spłonęły szybko, pozostawiając jedynie popiół i wypalone kręgi na ziemi. Renna przydeptała kilka tlących się gałęzi, by uniknąć pożaru, a potem wreszcie uległa zmęczeniu i ułożyła się u boku Nocnego Tancerza.

***

Gdy się obudziła, nadal znajdowała się przy rumaku, ale zamiast na mchu spoczywała teraz na szorstkim kocu rozłożonym na podskakującym wozie. Uniosła głowę i ujrzała Arlena ciągnącego wóz z imponującą prędkością.

Widok ten rozbudził ją całkowicie. Bez trudu przemieściła się na kozioł, złapała wodze i głośno strzeliła z bata. Arlen aż podskoczył, a Renna wybuchła śmiechem.

– Wio! Szybciej!

Na widok jego kwaśnej miny roześmiała się raz jeszcze, po czym zeskoczyła z wozu i podbiegła. Droga była wyboista, a miejscami zarośnięta przez chwasty, ale Arlena nie spowalniało to szczególnie.

– Studzienka już niedaleko – rzekł cicho.

– Co takiego?

– Studzienka. To nazwa wioski, a bierze się stąd, że tamtejsza woda wybornie smakuje.

– Myślałam, że będziemy się trzymać z dala od wsi – zdziwiła się Renna.

– Ta zamieszkana jest już tylko przez duchy – wyjaśnił Arlen, a dziewczyna usłyszała ból w jego głosie. – Kilka lat temu demony przedarły się tam przez barierę.

– Wiedziałeś o tym?

Arlen pokiwał głową.

– Gościłem tam czasami, gdy jeszcze pracowałem jako Posłaniec. W Studzience mieszkało dziesięć rodzin. Sześćdziesięciu siedmiu pracusiów, jak mawiali. Mieli kilka dziwnych obyczajów, ale Posłańców zawsze witali z otwartymi ramionami i pędzili najmocniejszy bimber, jaki w życiu piłem.

– Nie piłeś nigdy samogonu mojego starego – mruknęła Renna. – Powalał lepiej niż olej do lamp.

– Ten ze Studzienki był tak mocny, że książę Angiers wyjął miejscowość spod prawa. Wymazał wioskę z map i zakazał Gildii Posłańców wysyłania tam ludzi.

– Ale wyście mieli to gdzieś?

– Na Otchłań, pewnie, że tak! – prychnął Arlen. – Za kogo on się uważał? Żeby bezceremonialnie skreślić całą wieś? Poza tym za ładunek bimbru ze Studzienki można było dostać równowartość sześciomiesięcznej wypłaty. A ja po prostu lubiłem tych ludzi. Otoczyli runami całą wieś i życie toczyło się tam dniem i nocą. Z odległości paru mil słychać było, jak śpiewają.

– I co się stało? – spytała Renna.

Arlen wzruszył ramionami.

– Zacząłem wyprawiać się dalej na południe i przez parę lat ich nie odwiedzałem. Wróciłem w te strony dopiero po tym, jak zacząłem tatuować ciało. Nie widziałem żywego ducha przez długie miesiące i czułem się tak samotny, że zacząłem rozmawiać z Tancerzem i odpowiadać za niego. Tak, odbijało mi i zdawałem sobie z tego sprawę.

Renna przypomniała sobie podobne rozmowy, które toczyła ze zwierzętami w gospodarstwie ojca. Ileż to razy gawędziła od serca z Panią Drapką czy z Kopytkiem. Choć przez cały czas przebywała w towarzystwie Harla, dobrze wiedziała, czym jest samotność.

– Pewnego dnia zdałem sobie sprawę, że znalazłem się w pobliżu Studzienki – ciągnął Arlen. – Postanowiłem owinąć twarz oraz dłonie płótnem i wcisnąć im jakąś historyjkę, że trafiło mnie ogniste plunięcie. Zrobiłbym wszystko, byle z kimś pogadać. Gdy zbliżałem się do wsi, uświadomiłem sobie, że po raz pierwszy nie słyszę żadnych głosów ani śpiewów.

Minęli grupkę drzew, a potem ich oczom ukazała się wieś – Święty Dom oraz dziesięć mocnych, krytych strzechą chat ustawionych w równym kręgu wokół placyku z wielką studnią. Wieś otaczał rząd słupów runicznych, domy były piętrowe, na górze spano, a na parterze mieścił się sklep bądź warsztat. W Studzience znajdowała się kuźnia, tawerna, stajnia, piekarnia, warsztat tkacki i kilka innych interesów.

Renna była głęboko poruszona, gdy szli ulicą do stajni. Wszystko dookoła było tak idealnie zachowane! Nigdzie nie widziała ani śladu ataku demonów i miała wręcz wrażenie, że lada moment z budynków wyjdą ludzie. Oczami wyobraźni widziała, jak uwijają się i pracują.

– Gdy tu przybyłem, plac był zasłany kośćmi i demonim gównem – powiedział Arlen. – Smród zdradzał, że od masakry upłynęło dopiero kilka dni. Dni! Gdybym przybył tam wcześniej, mógłbym...

Renna dotknęła jego ramienia, nie mówiąc ani słowa.

– Jeden ze słupów runicznych najwyraźniej pękł i został przewrócony przez wiatr – ciągnął Arlen. – Drzewne demony zapewne odnalazły lukę i wpadły do wsi, zaskakując ludzi przy wieczerzy. Kilku uciekło w mrok, ale znalazłem tylko ich szczątki.

Dziewczyna wyobraziła sobie mieszkańców Studzienki siedzących przy stołach na centralnym placu i raczących się wspólną wieczerzą, całkowicie nieprzygotowanych na atak otchłańców. Słyszała ich wrzaski i widziała, jak umierają. Oszołomiona wizją, opadła na kolana. Żołądek dziewczyny skręciły mdłości.

Arlen położył jej dłoń na ramieniu. Renna uświadomiła sobie, że szlocha. Uniosła głowę i spojrzała na niego z poczuciem winy.

– Nie masz się czego wstydzić. Sam zniosłem to o wiele gorzej.

– Co zrobiłeś?

Arlen wypuścił powietrze z płuc.

– Na parę tygodni straciłem kontakt z rzeczywistością. Paliłem kości, upijałem się tutejszym bimbrem, a nocami zabijałem każdego cholernego demona, który się pojawił w promieniu dziesięciu mil od Studzienki.

– Widziałam kilka świeżych tropów wiodących w stronę wioski – zauważyła Renna.

– Jutro rano zapłoną ogniska – mruknął Arlen.

Renna położyła dłoń na rękojeści noża i splunęła na bruk.

– Żebyś wiedział.

Dotarli do stajni, a tam Arlen, stękając z wysiłku, ułożył Nocnego Tancerza na ziemi. Renna aż pokręciła głową. Miała wrażenie, że nie powtórzyłaby tego wyczynu nawet nabuzowana magią w środku nocy.

– Przyda się trochę wody – rzekł Arlen.

– Przyniosę. – Renna ruszyła do wyjścia. – Chętnie spróbuję wody ze studni tak słynnej, że użyczyła nazwy całej wsi.

Mężczyzna złapał ją za ramię.

– Już nie jest taka dobra. Kennit, starszy wioski, utonął tam podczas ataku. Gnił przez dobry tydzień, nim zdołałem zejść na dół i wyłowić szczątki. Główna studnia jest zatruta. W ujęciu za tawerną woda nadal jest czysta, ale wsi bym po niej nie nazwał.

Renna splunęła raz jeszcze, złapała wiadro i poszła do tawerny. Jej dłoń znów musnęła kościaną rękojeść noża. Dziewczyna nie mogła się doczekać nocy.

Gdy zaspokoili wszystkie potrzeby Tancerza, umyli się i spożyli zimny posiłek w tawernie.

– Na górze jest pokój do wynajęcia – powiedział Arlen. – Możemy się wyspać przed zapadnięciem zmroku.

– Pokój do wynajęcia? – zdziwiła się Renna. – We wsi, w której jest kilka pustych domów?

– To chyba nie w porządku spać w łóżku człowieka pożartego przez demony. – Arlen pokręcił głową. – W tym pokoju nocowałem jako Posłaniec. Jest niezły.

Kocham cię, Arlenie Bales, pomyślała Renna, ale nie było sensu powtarzać tego, co już powiedziała. Pokiwała głową i udała się w ślad za partnerem po schodach.

Nawet ów pokój do wynajęcia był większy od wszystkich pomieszczeń, w których Renna miała okazję spać. Na łóżku leżały puchowe pierzyny. Usiadła na nich, zdumiona miękkością. Dotychczas spała jedynie na słomianych materacach. Ułożyła się i przekonała, że posłanie w istocie jest miękkie niczym chmura.

Moszcząc się wygodnie na puchu, Renna rozejrzała się po pokoju. Nie ulegało wątpliwości, że Arlen spędził tu sporo czasu. Gdzie spojrzała, widziała porozstawiane przedmioty, którymi miał w zwyczaju się posługiwać – kubki z farbą, pędzle, rylce i książki. Niewielkie biurko zostało przerobione na stół roboczy, a na podłodze pod nim leżały trociny i strużyny.

Arlen przyklęknął i zwinął leżący na środku pomieszczenia dywanik. Odnalazł luźną płytkę i uniósł ją ostrożnie. Okazało się, że owa płytka służy jako uchwyt, dzięki któremu można podnieść spory fragment podłogi. Krawędzie skrytki zostały zamaskowane trocinami. Renna usiadła i zajrzała do środka, a wtedy szeroko otworzyła oczy. W kryjówce znajdował się cały arsenał broni, dobrze naoliwionej, ostrej i oznaczonej potężnymi runami. Zsunęła się z łóżka, podeszła i przykucnęła, by lepiej się przyjrzeć. Jej spojrzenie przesuwało się po symbolach wykonanych przez Arlena.

Ten wybrał niewielki łuk ze złotodrzewu oraz kołczan pełen strzał i podał jej oba przedmioty.

– Pora, byś się nauczyła strzelać.

Renna wykrzywiła się zdegustowana. Znów próbował ją chronić. Robił wszystko, aby nie musiała walczyć wręcz. Starał się zapewnić jej bezpieczeństwo.

– Nie chcę. Za włócznię również podziękuję.

– Czemu?

Renna uniosła naszyjnik z otoczaków i wyciągnęła nóż.

– Nie chcę zabijać otchłańców z wygodnej kryjówki. Chcę umrzeć, wiedząc, kto mnie rozpruł.

Sądziła, że będzie próbował jej to wyperswadować, ale Arlen jedynie kiwnął głową.

– Dobrze wiem, o czym mówisz – stwierdził, ale nie cofnął ręki z łukiem. – Zdarza się jednak, że otchłańców przybywa o wiele za dużo albo że trzeba któregoś załatwić, zanim zabije niewinnego człowieka.

Uśmiechnął się i dodał:

– A poza tym wycelowanie w otchłańca i zastrzelenie go z daleka to też miłe uczucie.

Renna nabrała głęboko tchu. Bez wątpienia miał rację. Tak, bez wątpienia próbował ją chronić, ale robił to jak zawsze na swój sposób.

Uczył ją, jak sama ma o siebie zadbać.

Kocham cię, Arlenie Bales.

Ujęła łuk, zdumiona jego lekkością. Arlen podał jej jeszcze niewielki kołczan pełen runicznych strzał, a potem zaczął wyjmować resztę broni i układać na naoliwionej płachcie.

– Po co ci to wszystko? – zdziwiła się Renna.

– Będzie potrzebne znacznie więcej – odparł Arlen. – Już dawno trzeba było to zrobić. Mam zamiar podarować runiczną broń każdemu mężczyźnie, każdej kobiecie i każdemu dziecku silnemu na tyle, aby ją unieść. Mam wiele takich kryjówek w całej Thesie, ale jak dotąd nie podzieliłem się z nikim tą tajemnicą. Dość tego. Nie potrzebuję już broni, aby zabijać demony. Ten etap w moim życiu dobiegł końca.

– Jak to? – spytała Renna. Spodziewała się, że Arlen będzie unikał jej spojrzenia, co zdradzi, że nie chce odpowiedzieć.

Miłość nie miłość, ale jeśli odwróci wzrok, palnę go w ten łysy łeb, pomyślała.

Arlen jednakże patrzył prosto na nią. Wzrok miał nieco rozbiegany.

– Pokażę ci dziś w nocy. – Dotknął kręgów z runami wizji, otaczających oczy dziewczyny. – Moc tych symboli bardzo ci się przyda.

Renna ujęła go za ręce i wstała. Ciągnąc go, cofnęła się, aż jej łydki dotknęły łóżka. Oboje opadli w miękki puch, a ich pocałunek szybko przerodził się w pieszczoty. Krew łomotała Rennie w skroniach i poczuła się równie niezwyciężona jak w ciemności nocy.

***

Słońce zachodziło, gdy zeszli do izby głównej na kolację. Po skończonym posiłku Arlen wstał i przez moment szukał czegoś za kontuarem. Wyszedł, trzymając ciężki gliniany dzban.

– Demony zazwyczaj materializują się na polach za wsią. Może póki co napijemy się czegoś mocniejszego?

Szli przez wieś, przyglądając się ciemniejącemu niebu w kolorze lawendy. Należące do Studzienki pola ciągnęły się daleko na południe od zabudowań. Uprawiano tam głównie ziemniaki, pszenicę oraz trzcinę cukrową. Ziemią nie zajmowano się od wielu lat, ale na przekór wszystkiemu tu i ówdzie nadal rosły nieregularne kępki roślin. Upraw strzegły rozstawione w regularnych odstępach słupy runiczne. Wiele z nich było w kiepskim stanie i nie zatrzymałoby otchłańca na długo, ale Renna dostrzegła parę nowych pali ze świeżo wymalowanymi symbolami. Przyjrzała im się uważniej i naraz dostrzegła prawidłowość.

– Zamieniłeś to miejsce w labirynt – powiedziała. – Zupełnie jak ci mieszkańcy pustyni z twoich opowieści.

Arlen pokiwał głową i usiadł.

– Dzięki temu można walczyć z pojedynczymi demonami, a nie z hordami, i przez cały czas ma się schronienie o krok – oznajmił i wyciągnął dzban. Napełnił dwa drewniane kubeczki przejrzystym napojem. – W Krasji wynaleziono pewien napój, który Sharum czasami piją przed bitwą. Nazywają go couzi i twierdzą, że dodaje wojownikowi odwagi. – Uniósł kubeczek z uśmiechem. – Odkryłem, że bimber działa podobnie.

– A nie mówiłeś, że Sharum potrafią stłumić strach siłą woli? – Renna usiadła obok, dzban znalazł się między nimi.

– Większość z nich. W istocie przed bitwą najlepiej zdusić lęk samodzielnie, ale wojownik staje się wówczas zimny i wyrachowany. Ja zaś nie chcę być beznamiętną maszyną do zabijania, nie w miejscu takim jak Studzienka. Tutaj chcę szaleć jak uwolniona Otchłań.

Renna pokiwała głową. Doskonale go rozumiała. Odsunęła kubeczek, ujęła dzban, z wprawą przytknęła go do ust i wzięła tęgi łyk.

Arlen nie przesadzał – bimber był rzeczywiście mocny i Renna się rozkaszlała. Alkohol okazał się jednak nieco słodszy od wyrobu jej ojca i kula ognia w żołądku wkrótce zamieniła się w ciepło rozlewające się po całym ciele.

Mężczyzna również odsunął kubki i poszedł w ślady towarzyszki. Podawali sobie dzban, aż znikły resztki światła i nad ziemią pojawiła się mgła, zwiastując rychłe przybycie otchłańców. Kłęby zaczęły się zagęszczać i upodabniać do ciał polnych demonów, najszybszych istot znanych Arlenowi, potworów smukłych i czujnych, polujących na czterech łapach niczym lwy. Pojawiło się również kilka drzewnych, ale większe otchłańce materializowały się wolniej.

Renna wstała. Zatoczyła się i dopiero po chwili odzyskała równowagę. Ruszyła w kierunku krzepnącego drzewnego demona, trzymając opróżniony częściowo dzban na jednym palcu. Spoglądała na potwora złowrogo, przypomniawszy sobie noc, którą spędziła zamknięta przez ojca w wygódce, wrzeszcząc za każdym razem, gdy któryś z demonów uderzył o ścianę. Przypomniała sobie również puste budynki za plecami oraz zatrutą studnię.

Pociągnęła jeszcze jeden łyk i zaczopowała dzban. Wolną ręką sięgnęła do sakwy przy pasie.

Demon był już w pełni materialny i rozwarł pysk, aby wydać dziki ryk. Dziewczyna ujrzała rzędy ostrych zębów i paszczę tak ogromną, że zmieściłaby się tam jej głowa. Nim potwór zdołał wydać choćby dźwięk, Renna wrzuciła mu do pyska żołądź z wymalowanym runem gorąca, który aktywował się po zetknięciu z językiem bestii i eksplodował z ogłuszającym hukiem.

W tej samej chwili Renna plunęła na niego alkoholem trzymanym w ustach.

Uskoczyła, gdyż łeb demona eksplodował płomieniami. Potwór padł i zaczął się ciskać, usiłując ugasić płomienie ogarniające koropodobny pancerz.

Rozległ się śmiech. Gdy Renna się odwróciła, Arlen bił jej brawo.

– Nieźle, ale znam lepszą sztuczkę.

Renna uśmiechnęła się i założyła ramiona, wchodząc do bezpiecznego kręgu.

– No to proszę, Arlenie Bales! Daj z siebie wszystko.

Arlen ukłonił się. Jakiś polny demon zmaterializował się nieopodal, ogromny, większy niż nocny wilk. Warknął i przygarbił się, gotów do skoku.

Mężczyzna skrzyżował ramiona podobnie jak Renna i nie cofnął się ani o krok. Zdjął kaptur – ostatnio bardzo rzadko go zakładał – ale nadal miał na sobie szaty noszone za dnia, zakrywające potężne runy na jego ciele. Polne demony były szybkie niczym wiatr i każdy zdołałby powalić i błyskawicznie rozszarpać mężczyznę, którego nie chroniły runy. Renna mocno zacisnęła dłoń na rękojeści noża.

Tymczasem rozpędzony polny demon przemknął przez Arlena, jakby wojownik był tylko iluzją. Sylwetka mężczyzny zawirowała niczym roztrącony dym, ale w okamgnieniu odzyskała kontury.

Arlen ukłonił się.

– Póki trwa noc, żaden napastnik nie jest mi groźny. Muszę go tylko widzieć.

Polny demon upadł, ale zaraz obrócił się i skoczył. Renna spodziewała się, że znów przemknie przez Arlena, ale tym razem mężczyzna wykonał niemal niedostrzegalny piruet i otoczył ramieniem szyję napastnika. Zatrzymany demon wierzgnął, a Arlen, nie zwalniając chwytu, znalazł się za jego plecami, aby uniknąć pazurzastych łap. Wyciągnął rękę i palcem nakreślił run gorąca na klatce piersiowej potwora.

Skończony symbol ożył. Wojownik puścił demona i odskoczył, a otchłaniec zatoczył się, pożerany przez płomienie.

Renna otworzyła szeroko usta, ale Arlen jeszcze nie skończył. Szedł teraz do kolejnego polnego demona, prowokując go do ataku. Niedługo musiał czekać, potwór zaryczał i rzucił się, chcąc go rozszarpać.

– Jeśli zaś nie ujrzę demona w porę...

Potwór uderzył i Arlen poleciał do tyłu z głuchym stęknięciem. Szpony otchłańca rozorały jego brzuch.

Renna przerażona patrzyła na bryzgającą krew. Wyrwała nóż i wybiegła, aby zasłonić rannego własnym ciałem, ale ten wyprostował się i zatrzymał ją uniesieniem dłoni. Demon skoczył znowu, ale tym razem Arlen rozwiał się niczym dym.

Gdy jego ciało ponownie stało się materialne, nigdzie nie było ani śladu obrażeń. Nawet szata nie nosiła znaków po pazurach.

– ...ale zdążę się zorientować w sytuacji, mogę wyleczyć każdą ranę z wyjątkiem śmiertelnej.

Demon zaatakował po raz trzeci i Arlen nakreślił w powietrzu run. Potwór poleciał do tyłu, jakby kopnął go muł. Moc mężczyzny wydawała się nieograniczona.

Gdy demon spadł kilkanaście jardów dalej, Arlen sięgnął po łuk. Dzięki runom wzmacniającym wzrok Renna widziała, że jeszcze przed chwilą wojownik aż lśnił magią. Teraz jego runy emanowały nieco słabszym światłem.

Arlen zauważył jej spojrzenie i pokiwał głową.

– Jeśli nakreślę run na demonie, stwór sam nasyci go mocą. Jeśli nakreślę go w powietrzu, symbol zaczerpnie moc ode mnie.

Potwór zaatakował po raz czwarty. Tym razem wojownik wykorzystał chwyt sharusahk – złapał otchłańca za gardło i przycisnął do ziemi. Runy na jego dłoniach aż pulsowały mocą. Blask otaczający sylwetkę mężczyzny znów stał się intensywniejszy, a emanacja demona przygasła. Stwór wrzeszczał i miotał się, ale wojownik przytrzymał go równie łatwo jak dorosły mężczyzna dziecko. Dłonie Arlena stawały się coraz mocniejsze, aż kark potwora pękł. Mężczyzna raz jeszcze napiął mięśnie i oderwał otchłańcowi łeb.

W tym momencie Renna zauważyła podkradającego się innego demona. Postarała się wyglądać na bezradną i ogłupioną. Nie było to trudne. Wystarczyło, aby znów wcieliła się w rolę bezużytecznego cielęcia, jakim była przez całe życie. Wystarczyło, aby znów przeistoczyła się w ofiarę.

Ta część jej osobowości umarła jednak wraz z Harlem. Skaczący otchłaniec uderzył w niewidzialną barierę niczym w szklaną ścianę, a Renna zawirowała i pchnęła nożem w jego klatkę piersiową. Runy wymalowane na ostrzu zabłysły. Żelazo przebiło pancerz potwora, a ciało dziewczyny przeszył strumień magicznej energii, rozgrzewającej o niebo lepiej od bimbru. Napierała, pchając potwora raz za razem, z każdym ciosem czując nowy magiczny impuls.

Gdy otchłaniec padł martwy, przykucnęła i wyrysowała palcem run ciepła na jego szorstkim pancerzu.

Nic się nie stało.

– Dlaczego ty to potrafisz, a ja nie? – wykrzyknęła, rozglądając się w poszukiwaniu innych przeciwników. Kilka demonów krążyło w pobliżu, ale po tym, co ujrzało, wolało się trzymać z daleka od ludzi.

– Sam przez długi czas nie zdawałem sobie z tego sprawy – wyznał Arlen. – Nie rozumiałem swojej mocy. Dopiero gdy walczyłem z demonem w drodze do Otchłani, nasze umysły połączyły się i wiele spraw nagle stało się dla mnie oczywistych. Naprawdę stałem się po części demonem.

– Gówno prawda – prychnęła Renna. – Przecież nie ma w tobie zła, a w nich jest go mnóstwo!

Arlen wzruszył ramionami.

– Większość demonów tak naprawdę nie jest zła. Nie mają na tyle rozumu, żeby być złe... lub dobre, jeśli chodzi o ścisłość. Równie dobrze możemy powiedzieć, że osa jest zła tylko dlatego, że żądli. Demony umysłu jednak...

– Te łotry są jeszcze gorsze od Harla! – stwierdziła Renna.

– Kilkanaście razy gorsze – przytaknął Arlen skinieniem głowy.

Dziewczyna zmarszczyła czoło.

– A więc utrzymujesz, że... Że co? Że otchłańce to tylko zwierzęta? Przestań, nie wierzę. Osy nie buchają ogniem po wschodzie słońca. Może i demony nie są złe, ale na pewno nie są niczym naturalnym.

– Bzdura – odparł Arlen. – Tak gadają ludzie, którzy nigdy nie wzmacniali wzroku runami. Rozejrzyj się. Czy magia jest nienaturalna?

Renna z namysłem przyjrzała się mocy, która wydostawała się z Otchłani i sunęła nad ziemią niczym migotliwa mgła. Dostrzegła ją w łodygach roślin, pniach drzew, a nawet w zwierzętach i ludziach. Czy życie mogło bez niej istnieć?

– Może i nie jest – przyznała. – Ale wciąż nie wiem, dlaczego twierdzisz, że jesteś po części demonem, skoro nawet za dnia, kiedy słońce wypala magię, nadal władasz mocą.

Arlen zawahał się i spojrzał w bok zamyślony. Renna zmrużyła oczy.

– Nie będę cię okłamywał, Ren. – Zauważył jej spojrzenie. – Nie będę niczego taił. Po prostu... Po prostu stałem się czymś, z czego nie jestem dumny, i nie chcę... Nie chcę, byś przestała mieć o mnie dobre zdanie.

Renna podeszła bliżej i przyłożyła dłoń do jego policzka. Skóra mężczyzny mrowiła od magii.

– Kocham cię, Arlenie Bales, i nic na świecie tego nie zmieni.

Arlen ze smutkiem pokiwał głową. Nie patrzył Rennie w oczy.

– To ich mięso obdarowało mnie tą mocą.

– Mięso?

– Mięso demonów – objaśnił. – Jadłem je przez całe miesiące, gdy mieszkałem na pustyni. Nie widziałem w tym nic złego. Przecież one pożerają nas przez cały czas.

Renna aż sapnęła i cofnęła się o krok. Dopiero wtedy Arlen spojrzał jej w oczy i odczytał w nich przerażenie.

– Ty... Ty je jadłeś? Demony?

Arlen pokiwał głową, a Renna poczuła, że robi jej się niedobrze.

– Nie miałem wyboru. Byłem sam na pustyni, nie miałem jedzenia i straciłem wszelką nadzieję. Upadłem tak nisko, że niżej się nie dało.

– Myślę, że wolałabym umrzeć – oznajmiła Renna i natychmiast pożałowała tych słów na widok cierpienia na twarzy partnera.

– Cóż, racja – przyznał. – Pewnie nie jestem tak silny jak ty, Ren.

Dziewczyna podbiegła do niego, ujęła jego dłonie i oparła się czołem o jego czoło.

– Nigdy nie byłam tak silna jak ty, Arlenie Bales. – Poczuła, że łzy napływają jej do oczu. – Sęk w tym, że nadal jestem idiotką. Swego czasu wolałabym przecież umrzeć, byle tylko sekret Tannera nie wyszedł na jaw. Gdzie w tym siła?

Arlen pokręcił głową. Jego łza spadła na jej wargę, zimna i słodka.

– Ja też podjąłem wiele głupich decyzji przez ostatnie lata.

Renna pocałowała go mocno.

– Jesteś pewien, że to mięso demonów obdarowało cię tą siłą?

Arlen przytaknął.

– Coline Trigg mawiała, że człowiek staje się po części tym, co je, no i chyba miała rację. Przejąłem typową dla otchłańców umiejętność gromadzenia magii w komórkach, ale skóra nadal chroni mnie przed słońcem. Stałem się czymś w rodzaju baterii.

– Jakie komórki? Co to jest bateria? – spytała Renna.

– Odkrycia naukowe ze starego świata. Zresztą mniejsza o to. – Arlen zbył jej pytania machnięciem ręki.

Renna nie znosiła tego gestu, miała wrażenie, że mężczyzna zatrzymuje całą wiedzę dla siebie tylko dlatego, że wyjaśnianie szczegółów jest zbyt nużące. A przecież Renna mogła go słuchać przez całą noc! Przecież na całym świecie nie było wspanialszego dźwięku niż jego głos!

– Wyobraź sobie beczkę na deszczówkę po ulewnej nocy. Jest nadal pełna wody, choć niebo się wypogodziło, a ziemia wyschła. Nie mogę wykorzystać magii w świetle dziennym, ale czuję ją w sobie. Wiem, że leczy moje rany, dodaje mi siły i przepędza zmęczenie. W nocy mogę ją wyzwolić, zupełnie jakbym odszpuntował tę beczkę, ale i tak mam wrażenie, że to tylko cząstka moich możliwości.

Renna zamyśliła się. Arlen mógł sobie mówić, co chce, ale trudno było przyjąć, że otchłańce nie są uosobieniem zła i obrazą dla Stwórcy. Dziewczyna niejednokrotnie była zbryzgana ich obrzydliwą juchą, ale na samą myśl, że miałaby jeść demonie mięso, robiło jej się niedobrze.

Ale ta moc...

– Wiem, o czym myślisz, Ren – głos Arlena wyrwał ją z zadumy. – Nawet nie próbuj.

– Dlaczego? Tobie jakoś jedzenie otchłańców nie zaszkodziło.

– Nie masz pojęcia, w jakich okolicznościach do tego doszło. Całkiem mi odbiło. Miałem myśli samobójcze. Niewiele różniłem się od zwierzęcia.

Renna pokręciła głową.

– Byłeś sam jak palec na pustyni. Nie licząc Tancerza i demonów, nie miałeś się do kogo odezwać. Znam to uczucie, Arlen. W takiej sytuacji każdy może zwariować.

Mężczyzna przyjrzał jej się i pokiwał głową.

– To prawda. Ale pamiętaj, że jedzenie mięsa demonów to nie to samo co malowanie runów na ciele. Skutki nie znikną po paru tygodniach, a ty nie jesteś na to gotowa.

– A tobie się wydaje, że możesz mi mówić, do czego jestem gotowa? – ostro spytała Renna.

– Przecież ci nie rozkazuję, Ren. Ja cię błagam. – Arlen uklęknął przed nią. – Nie jedz tego, a jeśli ktokolwiek będzie o to pytał, powiedz, że to trucizna.

Renna wpatrywała się w niego przez długą chwilę, nie wiedząc, czy powinna go przytulić, czy może wyperswadować takie myślenie. W końcu westchnęła, uwalniając kłębiące się w niej emocje.

– Zastanowię się nad tym. I nikomu nie pisnę ani słowa. Przyrzekam.

Arlen wstał.

– Dobra, to zapolujmy. Muszę nagromadzić jak najwięcej magii, jeśli mam wyleczyć Tancerza.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...