Fragment książki

15 minut czytania

Prolog

Życie w czasach wojny

Drugi maja, godzina ósma rano, nad kanałem La Manche.

- Mówię ci, ktoś już tam dobrze wie, o co tak naprawdę chodzi – oświadczył Justin Fallow, bawiąc się nerwowo miniaturowymi buteleczkami po alkoholu. Kątem oka studiował twarze stewardess. To zadziwiające, jak takie drobiazgi potrafią bardziej wyprowadzić człowieka z równowagi niż jakaś wyjątkowo szokująca informacja przekazana wprost. Spojrzenia rzucane pasażerom przez obsługę samolotu utwierdzały Fallowa w przekonaniu, że zmiany, jakie zaszły w jego kraju, są poważniejsze, niż by się to mogło wydawać. Nigdy wcześniej nie widział ponurej stewardessy. Gdzie się podziały te słynne wystudiowane uśmiechy?

- Ja bym tam się nie przejmował. Za kilka dni wszystko wróci do normy. – Colin Irvine wpatrywał się tępo w obłoczki za oknem. W szybie odbijała się jego przedwcześnie postarzała twarz o ostrych rysach i zapadniętych policzkach. Wypad do Paryża okazał się niespodziewanie udany: negocjacje nie trwały długo, dwa dni obijali się, popijając wino, a poprzedniego wieczoru zabawili się w agencji. Od nadmiaru wrażeń nadal kręciło mu się w głowie. Czy Justin nie mógłby się choć na chwilę zamknąć?

- Zazdroszczę ci optymizmu. – Fallow sporo już wypił, mówił za głośno i coraz mniej wyraźnie. Odgarnąwszy spadającą mu na oczy grzywkę, pstryknął w powietrzu palcami, żeby zwrócić na siebie uwagę stewardessy.

- Proszę pani? Jeszcze jedną wódkę poproszę.

Irvine nadal przyglądał się chmurom.

- Nie powiem – powiedział – też lubię sobie wypić, ale doprawdy nie wiem, jak możesz być w stanie wlewać w siebie takie ilości o tej porze.

Fallow poklepał się po brzuchu.

- Co nas nie zabije, to nas wzmocni.

Kiedy postawiono przed nim kolejną miniaturkę, odsunął na bok plastikowy kubek i wypił zawartość buteleczki jednym haustem.

- Może byś się jednak trochę opamiętał? – Irvine zerknął na kolegę ze wstrętem.

- Ale co, jeśli to potrwa dłużej niż kilka dni? – ciągnął Fallow, nerwowo werblując o tacę. – Nie mamy przecież pojęcia, co jest grane, więc skąd możemy mieć pewność? Sam przecież słyszałeś, zawieszają loty na czas nieokreślony. Co jak co, ale taka informacja brzmi naprawdę niepokojąco. To już poważna sprawa.

- Mieliśmy fuksa, że załapaliśmy się na ostatni samolot.

- Pomyśl, jaki chaos zapanuje po tygodniu takiej blokady! Jak gospodarka to wytrzyma? – Po wyrazie twarzy Fallowa widać było, że dopiero teraz to do niego dotarło. – Mniejsza o takich jak my, co jeżdżą w delegacje – są rozmowy konferencyjne, są komunikatory, jakiś czas da się wytrzymać. Ale co z importem i eksportem? Cała gospodarka globalna zależy od...

- Dobrze wiem, od czego zależy, Justin.

- Możesz sobie patrzeć na mnie lekceważąco, proszę bardzo, ale czy chociaż przez chwilę zastanawiałeś się nad tym, jak to będzie wyglądać?

- Ech, przez jakiś czas w sklepach zabraknie bananów i tyle. No i z pocztą międzynarodową mogą być kłopoty. Na szczęście jest internet.

- Coś mi się wydaje, że to zaledwie wierzchołek góry lodowej. Takich kroków nie podejmuje się ot tak... Kłopot w tym, że tym draniom z rządu nie można ufać. Wciąż coś przed nami ukrywają, niezależnie od tego, z jakiej są partii. Choćby ta afera z szalonymi krowami. To cud, że nie paradujemy teraz wszyscy z wytrzeszczonymi oczami i śliną cieknącą z ust.

- Chyba nie przeglądałeś się wczoraj w lustrze.

- Ej, to nie jest zabawne. No dobrze, sam mi powiedz, czemu jesteś taki spokojny. Co się takiego według ciebie stało?

- Pomyślmy... – Irvine zaczął odliczać kolejne punkty na palcach. – Może szykuje się międzynarodowy strajk generalny kontrolerów lotu i nic nam o tym nie powiedziano, obawiając się, że wybuchnie panika. Wiesz dobrze, w jakich warunkach pracują ci ludzie, odkąd tak dramatycznie zwiększyła się liczba lotów. Może jakiś wirus komputerowy sparaliżował pracę w wieżach? Albo w tę satelitę od GPS-a trafił meteoryt i wszyscy piloci latają teraz na czuja? Ostatnio często okresowo nie było prądu. Może jacyś eksperci uznali, że dopóki nie znajdą źródła awarii, utrzymywanie ruchu powietrznego jest zbyt ryzykowne. Albo na przykład odkryli jakiś błąd techniczny, który odpowiadał za te wszystkie katastrofy samolotowe z ostatnich kilku lat. Kto wie.

- Dałbyś sobie spokój z tym krakaniem, Colin.

- Sam zacząłeś.

Justin ścisnął usta niczym nadąsane dziecko i zaczął ustawiać buteleczki w dwóch szeregach, jak żołnierzyki.

- Pewnie te wszystkie lalunie, co roznoszą drinki, boją się, że stracą robotę – zauważył.

Trzask w głośnikach uprzedził pasażerów, że zaraz usłyszą komunikat.

- Mówi kapitan. Zgodnie z planem za dwadzieścia minut powinniśmy wylądować na Gatwick. Możliwe jest nieznaczne opóźnienie ze względu na...

- Mężczyzna nagle przerwał. W tle dało się słyszeć stłumione głosy, a potem wszystko umilkło.

- A to co, u licha? – spytał Fallow podejrzliwie, wyciągając szyję ponad rzędami siedzeń.

- Uspokoisz się wreszcie? To, że spodziewasz się najgorszego, nie znaczy, że tak właśnie się stanie.

- A to, że ty się nie boisz, nie znaczy, że nie ma czego. – Fallow wiercił się przez chwilę nerwowo w fotelu, po czym zaczął rozglądać się po wnętrzu samolotu.

To, co zauważył, z początku zupełnie zbiło go z pantałyku. Wyglądało to tak, jakby od dzioba szła ku niemu jakaś niewidzialna fala. Twarze pasażerów wyglądających przez okna po drugiej stronie przejścia zmieniały się jedna po drugiej jak za dotknięciem zaczarowanej różdżki. Z początku każdy podróżny miał obojętną, znudzoną minę osoby, która nie przygląda się niczemu szczególnemu. I nagle następowała raptowna przemiana – opadały szczęki, unosiły się brwi. Zdziwieni, zszokowani, przerażeni? Fallow pomyślał najpierw właśnie o emocjach.

Wszystko to trwało zaledwie ułamek sekundy. Mężczyźnie przyszło do głowy, że i on powinien wyjrzeć przez okno od sterburty, ale na ten manewr zabrakło czasu. Samolot wziął niespodziewanie ostry zakręt, a potem zaczął gwałtownie tracić wysokość. Fallow poczuł, że żołądek podchodzi mu do gardła, i przez chwilę miał wrażenie, że lada moment zwymiotuje, szybko jednak sparaliżował go strach. Zdołał tylko zacisnąć dłonie na oparciach siedzenia z taką siłą, że aż pobielały mu kłykcie. Z ogromnym wysiłkiem oparł głowę o kolana. Powietrze wypełniały krzyki współpasażerów, ale dochodziły z oddali, jakby przebywali pod wodą. Ledwie zdawał sobie sprawę z tego, że sam też krzyczy.

Cały kadłub dygotał. Samolot nurkował z olbrzymią prędkością i nagle znów zrobił gwałtowny unik, jakby chciał coś wyminąć. Fallow bał się, że od tak raptownego manewru odpadną oba skrzydła. Nie wiedzieć czemu, maszyna leciała teraz pod ostrym katem ku górze. Mężczyznę wcisnęło w siedzenie, zaczynał tracić przytomność.

- Zaraz się rozpadnie – wykrztusił ostatkiem sił.

Przygotowywał się już na śmierć, kiedy nagle samolot wypoziomował. Biznesmen wybuchnął histerycznym śmiechem.

- Co to miało być do cholery? – wrzasnął.

Irvinem rzuciło i zwrócił na tył znajdującego się przed nim siedzenia. Próbował podnieść przy tym rękę do ust, ale tylko pogorszyło to sprawę, bo wymiociny odbiły się od jego dłoni i bryzgnęły na bok. Fallow zaklął z obrzydzenia, ale sam dostał dreszczy i nie był w stanie powiedzieć nic więcej.

Jedna ze stewardess wypadła z kabiny pilotów, zostawiając za sobą uchylone drzwi. Przez szparę widać było migające światełkami przyrządy. Kobieta przepchnęła się do okna i krzyknęła na całe gardło:

- Matko Boska! Rzeczywiście!

Wszyscy pasażerowie jak jeden mąż wlepili wzrok w okna po lewej. Także Fallow wpatrywał się w połać błękitu za pobladłą twarzą Irvinga, ale nie widział nic prócz śnieżnobiałych obłoków przypominających przetaczające się po niebie bezy. Nagle kątem oka dostrzegł sunący po bieli cień. Pierwszą myślą, jaka przyszła mu do głowy, było to, że pewnie dopiero co uniknęli kolizji z innym samolotem, ale zaraz zorientował się, że cień jest zbyt długi i cienki, a poza tym jakby się wyginał... Rozległ się dźwięk przypominający startujący odrzutowiec i chmury rozbłysły na moment czerwienią i złotem. Samolot minął wielki kłąb czarnego dymu. Fallow przyparł sąsiada do oparcia, by przybliżyć nos do szyby. Oczy mężczyzny gorączkowo przeczesywały niebo. Nie zawiódł się. Za samolotem, nieco niżej, unosił się w powietrzu stwór znany wyłącznie z bajek. Po części przypominał węża, a po części ptaka. Łuski stwora pobłyskiwały metalicznie w porannym słońcu – czerwień tańczyła w parze to z zielenią, to ze złotem, niczym u jednego z owych mosiężnych robotów, jakie opisywali wiktoriańscy futurolodzy. Cielsko poczwary wydawało się zarazem zwinne i silne. Skrzydła biły leniwie – smok z pewnością bez trudu potrafiłby wyprzedzić nawet odrzutowiec. Miejsce brwi zajmowały kościste narośla. Czerwone ślepię pod jednym z nich obróciło się w swym łożysku, by przenieść wzrok na skamieniałego Fallowa. Ułamek sekundy później bestia ryknęła groźnie, otworzyła szeroko paszczę i zionęła ogniem. Najwyraźniej nie był to atak, a jedynie pokaz siły, niczym u rozkładającego ogon samca pawia, lecz mimo to pasażerowie natychmiast odskoczyli od okien. Przecząc swoim rozmiarom, smok zwinnie prześlizgnął się ponad kadłubem samolotu, by zaraz pokazać się po jego drugiej stronie.

Co ciekawe, szok i przerażenie szybko wyparły inne emocje. Krzyki ustały, wszyscy z zapartym tchem przyglądali się potworowi. Rozejrzawszy się po wnętrzu maszyny, Fallow dostrzegł ze zdziwieniem, że twarze pozostałych podróżnych błyszczą dziwnym blaskiem. Cynicznych mężczyzn i znudzone kobiety zastąpiła gromada podekscytowanych dzieci. Nawet stewardessy nareszcie się uśmiechały.

Ciszę przerwał okrzyk od strony ogona: – Patrzcie! Jeszcze jeden!

Fallow odwrócił głowę i dostrzegł w oddali drugiego smoka. Stwór to wynurzał się, to znikał w chmurach, zdawało się, że płynie wśród morskich fal.

Biznesmen opadł na fotel i spojrzał chłodno na swojego kompana.

- Za kilka dni wszystko wróci do normy? – powtórzył, przedrzeźniając Irvine'a. Takiego tonu głosu nie używał, odkąd skończył dziesięć lat.



Drugi maja, godzina jedenasta rano, elektrownia atomowa Dounreay w Szkocji.

- Czego oni od nas oczekują do cholery! – prychnął Dick McShay mocno poirytowany. Ze złości cisnął długopisem w biurko, by zaraz potem zdać sobie sprawę, że zachowuje się jak przedszkolak. Miał czterdzieści jeden lat i dotąd sądził, że w British Nuclear Fuels znalazł ciepłą posadkę, na której spokojnie wytrwa do emerytury. Zatrudnienie przy likwidacji elektrowni było pewne, cały proces miał zająć kilkadziesiąt lat. Praca była lekka, stresowało jedynie ukrywanie różnych faktów przed mediami – a to nadmiernego zanieczyszczania środowiska, a to okazyjnych przecieków czy katastrof, którym zapobiegnięto w ostatnim momencie. Żadnych poważnych kryzysów.

McShay przyjrzał się uważniej swojemu zastępcy. Nelson wyglądał na człowieka, który najchętniej zapadłby się pod ziemię.

- Nie mam zamiaru cię o nic obwiniać, William, przekazujesz mi tylko rozkazy góry, ale powiedz mi, co oni sobie u diabła wyobrażają!

Nelson ssał przez chwilę w zadumie swoją dolną wargę, co tylko jeszcze bardziej rozsierdziło jego szefa.

- Sądzę – zaczął, starannie dobierając słowa – że po prostu nie chcą, żeby większa część Szkocji została w ciągu następnych kilku tygodni szkodliwie napromieniowana. Nie chciałbym wyjść na kogoś, kto trzyma ich stronę, ale naprawdę tak dłużej być nie może. Te kłopoty z prądem...

McShay westchnął i pokręcił głową.

- Żeby chodziło tylko o prąd! Nie ma co się oszukiwać, nasza aparatura też zawodzi. Nie wiem, czym można by te usterki tłumaczyć. Gdybym był przesądny... – Zamilkł na moment. – Nawet gdybym był przesądny, nadal trudno byłoby mi to jakoś usprawiedliwić. Te wszystkie awarie...

Nie musiał dodawać nic więcej. Nelson był w elektrowni za każdym razem, gdy wybuchała panika. Ileż to razy w ciągu ostatnich kilku tygodni myśleli, że lada chwila wylecą w powietrze? Kilkakrotnie wyłączył się system chłodzący, z niewyjaśnionych przyczyn zawodziły mechanizmy, na których do tej pory zawsze można było polegać. W dodatku w ostatniej chwili wszystko zawsze wracało do normy. Mieli pecha czy szczęście? McShay wiedział jedno – od pierwszej awarii postarzał się o dobre dziesięć lat.

- Dlatego najprostszym rozwiązaniem jest zamknięcie elektrowni.

- Oczywiście, ale czy góra nie pojmuje, że tu nie starczy wcisnąć jeden pstryczek? Ten termin wzięli z księżyca. W życiu się nie wyrobimy.

- To z ich strony akt desperacji.

- Nie podoba mi się też to, że patrzą nam na ręce. – McShay zerknął przez szklane ściany swojego biura na otaczających je komandosów. Każdy z żołnierzy przyciskał do piersi karabin maszynowy, a ich twarze przesłaniały przyciemniane przyłbice kewlarowych hełmów. Bezosobowi i znieruchomiali, przypominali jakieś nadludzkie istoty, które ożywić mogły dopiero czary. Przyjechawszy o świcie, szybko zajęli pozycje w najważniejszych punktach elektrowni, tak jakby znali ją jak własną kieszeń. Cóż, dzięki dobremu szkoleniu poniekąd tak właśnie było. Nowoprzybyli oświadczyli, że stanowią ,grupę wsparcia" – nie wspomnieli nic o ,strzeżeniu obiektu", czy ,dopilnowaniu wykonania rozkazu".

- Twierdzą, że mają oko na wszystkie kluczowe miejsca. Ta cała operacja jest ponoć ściśle tajna.

- To skąd znasz szczegóły?

Zastępca McShaya tylko uśmiechnął się w odpowiedzi.

- Nie zwracajmy na nich uwagi – odezwał się po chwili. – Co poradzić, taką mają pracę.

- A co planują zrobić, jeśli nie zdążymy na czas? Rozstrzelają nas?

Mina Nelsona wskazywała na to, że nie wyklucza takiej możliwości.

- Nigdy się nie spodziewałem, że będę pracować otoczony przez żołnierzy z automatami. Skoro nam nie ufają, to dlaczegóż my mamy im ufać?

- Cóż, Dick. Nadeszły ciężkie czasy.

Dyrektor rzucił w kierunku Nelsona podejrzliwe spojrzenie.

- Mam nadzieję, że nie jesteś po ich stronie?

- Czy istnieją w ogóle jakieś strony?

Nagle w pomieszczeniu obok rozbłysła żarówka i dwójkę współpracowników zalało pulsujące czerwone światło. Budynek wypełniło trudne do zniesienia wycie. Komandosi natychmiast zaczęli działać.

- Psia mać! – McShay przymknął na chwilę oczy, żeby się uspokoić. Ten alarm oznaczał akurat, że do jednej ze stref wtargnął ktoś niepowołany.

- Co znowu?

Nelson wysłuchiwał już przez telefon raportu strażników. Na jego twarzy pojawił się wyraz niebotycznego zdumienia.

- Jakie straty? – spytał dyrektor zmęczonym głosem, gdy jego zastępca odłożył słuchawkę.

Jakiś czas Nelson wpatrywał się w niego tępo, aż wreszcie przemówił.

- Mamy intruza... – Tyle to wiem, do cholery!

- Intruza w komorze reaktora.

Teraz to McShay wpatrywał się tępo w swojego zastępcę.

- Oszalałeś? – burknął i sam sięgnął po słuchawkę telefonu. Po wysłuchaniu raportu wybiegł czym prędzej z gabinetu, a Nelson podążył posłusznie w ślad za nim.



Przy reaktorze stała już spora grupa uzbrojonych po zęby żołnierzy. Było coś groteskowego w tym, że mierzyli z karabinów w drzwi komory, w której nikt nie mógłby przeżyć ani sekundy, upierali się jednak przy tym, że ktoś jest w środku. McShay dopchał się do swojego pracownika stojącego przy ekranach kontrolnych. Rex Moulding wyglądał na zagubionego.

- Panowie – uspokajał właśnie komandosów – to nie poligon.

- Rex, co to za wygłupy? Przed miesiącem może by ci to jeszcze uszło na sucho.

- Sam na to zerknij, to zobaczysz, że nie żartuję.

McShay przyjrzał się każdemu z monitorów z osobna. Przekazywały obraz z kamer rozmieszczonych w strategicznych punktach komory.

- Nic się nie dzieje.

- Trochę cierpliwości.

Dyrektor westchnął i powrócił do obserwacji monitorów. Chwilę później na jednym z ekranów błysnęła jakaś rozmyta plama.

- Co to u licha?

Migoczącą mgliście plamę widać teraz było na innym ekranie.

- Jakby kamery nie potrafiły tego czegoś uchwycić – zauważył Moulding.

- Co masz na myśli?

Inżynier zamilkł na dłuższą chwilę.

- Sam nie wiem.

- To jakaś usterka?

- Nie, tam naprawdę ktoś jest. Przez ścianę słychać różne odgłosy, jakie ten stwór wydaje.

McShay zmroził Mouldinga wzrokiem.

- Jaki znowu stwór?

Moulding skrzywił się nieśmiało.

- Bob Pruett twierdzi, że widział to coś, zanim jakimś cudem przeniknęło do reaktora.

- A gdzie teraz jest Pruett? – McShay rozejrzał się wokół. Przez tłum torował już sobie drogę krępy pięćdziesięciolatek o zażenowanej minie. – Słuchamy – zwrócił się do niego hardym tonem dyrektor elektrowni.

- Widziałem go – oznajmił Pruett z silnym szkockim akcentem. Zerknął niepewnie na Mouldinga, licząc na jakieś wsparcie.

- Mów dalej – zachęcił go inżynier.

- Panie dyrektorze, wiem, że to zabrzmi idiotycznie, ale co mam poradzić. To coś miało rogi. O, tu mu wyrastały. – Robotnik przytknął sobie rozczapierzone dłonie do skroni. McShay patrzył na niego z powątpiewaniem. – Ale to był człowiek. To znaczy, chodził jak człowiek. Wyglądał jak człowiek, no, wie pan, dwie ręce, dwie nogi. Tylko twarzy nie miał ludzkiej, takie czerwone oczy. Cały pokryty był futrem, futrem albo liśćmi.

- To czym w końcu?

- Co czym?

- Czym był pokryty? Futrem czy liśćmi?

- No, tym i tym. Te liście jakby wyrastały mu z futra i tak na przemian. Cały był taki.

McShay przyglądał się uważnie twarzy robotnika, ale nie znalazł w niej żadnych odznak wesołości czy skruchy, co gorsza mężczyzna wydawał się być autentycznie wytrącony z równowagi.

Moulding zamarł nagle ze wzrokiem wlepionym w jeden z ekranów.

- Idzie do nas – poinformował cicho pozostałych.

McShay obrócił się bezwiednie w stronę drzwi komory. Słychać było zza nich coraz wyraźniej dziwaczny odgłos, ni to charkot bestii, ni to szmer liści na wietrze.

- Wzrasta temperatura rdzenia – zawołał Nelson z przeciwległego krańca pomieszczenia. Do pierwszego sygnału alarmowego dołączył drugi. Od podwójnego ich wycia McShaya zaczęła boleć głowa. – System awaryjny nie zaskoczył – dodał Nelson, sięgając po swój telefon komórkowy. Ciekawe, do kogo dzwoni w takiej chwili, pomyślał dyrektor. – Jest tuż tuż – powiedział Moulding.

McShay, sparaliżowany własnym zagubieniem, nie był w stanie oderwać wzroku od drzwi. Straszliwy odgłos przybrał na sile, nawet jego pogłos przedostawał się przez ściany komory. Wycelowane w wyjście lufy karabinów komandosów ani drgnęły. Dyrektor podziwiał żołnierzy za to, że niemal oko w oko z nieznanym przeciwnikiem potrafią nadal stać tak spokojnie.

Dowódca grupy zerknął na McShaya i rzucił do swoich podwładnych:

- Jeśli wyjdzie, strzelajcie, jak tylko go zobaczycie.

Na cóż się zdadzą kule, pomyślał dyrektor, skoro ktoś chodzi wokół rdzenia i jeszcze żyje. Mężczyznę ogarnęły złe przeczucia. Zza drzwi rozległ się głuchy łomot i ich powierzchnia zaczęła się wybrzuszać, jakby były zrobione z folii aluminiowej. McShayowi wydało się, że rozpoznaje we wgnieceniu kształt ludzkiej dłoni. Mimo dobrego wyszkolenia część komandosów cofnęła się odruchowo. Nieziemski charkot stwora brzmiał głośniej niż oba alarmy.

- Chyba wszyscy macie tę świadomość – odezwał się spiętym głosem Moulding – że jeśli te drzwi się teraz otworzą, żeby nas odkazić, nie wystarczy zwykły prysznic.

Słowa inżyniera wyrwały McShaya z otępienia. Drzwi komory reaktora były tak zaprojektowane, żeby wytrzymać bezpośredni atak nuklearny, i dyrektor miał to tak głęboko zakodowane, że nawet do głowy mu nie przyszło zastanawiać się nad tym, co zrobić, jeśli zostaną wyważone.

- Wycofujemy się! – ryknął. – Trzeba zabezpieczyć...

W tej samej sekundzie drzwi wyrzuciło na zewnątrz. Nim zaterkotały karabiny McShay zdążył jeszcze dostrzec jakiś wielki kształt wysuwający się z komory. A potem wszystkich zalała fala miękkiego białego światła.



Pierwszą osobą, której dane było zobaczyć to, co zostało z elektrowni w Dounreay, był pewien miejscowy chłop, przejeżdżający w okolicy traktorem, niedługo potem. Zaskoczony zatrzymał się na poboczu, żeby upewnić się, czy to nie jakiś miraż. Dobrze mu znane modernistyczne budynki ginęły zupełnie wśród bujnej roślinności: z betonu wyrastały drzewa, ściany i ogrodzenie przesłaniał bluszcz, po murach pięły się dzikie róże i powojniki, a zaparkowane samochody spowijały grube pnącza. Wśród liści roiło się od ptactwa, wiewiórek i królików. A gdyby komuś, nie wiedzieć czemu, przyszło do głowy sprawdzić poziom szkodliwego promieniowania, zobaczyłby, że bezpiecznie jest nawet w samym reaktorze. Ale też nie natrafiłby tam na ani jednego człowieka.



Drugi maja, godzina dwudziesta, News International, Wapping, Londyn.

- Po co my tu właściwie jesteśmy? – jęknęła Lucy Manning. – To nie ma sensu.

Jeszcze raz wcisnęła przycisk przywołujący windę. Przestępując nerwowo z nogi na nogę, wpatrywała się w zapalające się po kolei cyferki pięter. Miała dwadzieścia parę lat, pofarbowane na blond włosy i minę zahartowanego w bojach żołnierza.

Stojąca u boku Lucy Kay Bliss wyglądała niemal na jej siostrę bliźniaczkę. Jasne włosy, harda mina, londyński akcent – wszystkie te atrybuty były starannie przemyślane. Obie dziewczyny świetnie wiedziały, jak dawać sobie radę w piekiełku redakcji.

- Wal to, Lucy. Ważne, że nam płacą – pocieszyła koleżankę Kay. – Przynajmniej nie musimy czatować do rana przed drzwiami jakiegoś bubka, licząc na to, że w końcu zgodzi się na wywiad. – Po jej wymowie można było zgadnąć, że pochodzi z Tyneside, ale w razie potrzeby potrafiła to ukryć.

- I jeszcze ten rządowy urzędas, co się na stale zainstalował w newsroomie! – ciągnęła Lucy. – Każdy nowy numer sprawdza z lupą od deski do deski. Połowa artykułów ląduje w koszu. ,Naruszanie bezpieczeństwa narodowego", też mi coś! Jeszcze trochę i będziemy jak jakaś gazetka parafialna, no wiesz, zdjęcia par po złotych godach i zaproszenia na charytatywną aukcję wycinanek. – Dziewczyna weszła do windy, zanim drzwi zdążyły się jeszcze otworzyć do końca i zaczęła stukać długimi paznokciami w metalowe ściany kabiny. – No wchodź. Co te windy takie wolne, do cholery? Cały budynek naszpikowany elektroniką, spodziewałby się człowiek, że chociaż windy będą chodzić jak należy.

- Ba, przecież nawet nie mamy ich teraz niby używać. Tyle było ostatnio tych awarii...

- Jakbyśmy mieli czas biegać cały dzień po schodach.

Drzwi się zamknęły i Kay wstrzymała oddech. Parę dni wcześniej spędziła godzinę uwięziona między piętrami z trzema dowcipnymi tragarzami. Nie miała ochoty na powtórkę.

Gdy wysiadały, Lucy kontynuowała monolog:

- Wszystko zaczęło się od tego ataku terrorystycznego na M4.

- A tak, wysłali do niego Damona. To to był atak terrorystyczny?

- A masz jakieś inne wytłumaczenie? No i później wprowadzili stan wojenny.

- Słyszałam już wersję, że na autostradę spadł amerykański bombowiec.

Lucy wzdrygnęła się.

- A potem te wszystkie telefony od kretynów twierdzących, że widzieli ziejącego ogniem potwora... – Dziewczyna pchnęła skrzydło drzwi. – Czasami żałuję, że nie pracuję dla ,Financial Times". O tej porze w newsroomie panowała cisza. Redaktor dyżurny przeglądał na komputerze najnowsze depesze z ,Press Association", przeżuwając leniwie drożdżówkę z serem. Na widok wchodzących jeden z redaktorów sportowych zagwizdał głośno.

- Witaj, skarbie! – Kay pomachała mu wesoło.

- Tym to dobrze – mruknęła pod nosem Lucy. – Nikt im nie ocenzuruje relacji z mistrzostwach świata w chińczyku.

- Nieźle cię musieli dziś wkurzyć.

Lucy odpowiedziała dopiero, gdy odeszły na bok.

- Jak nic trafiłabym na pierwszą stronę, ale mnie zdjęli.

- No tak, to wszystko wyjaśnia. Nici ze sławy. O czym był ten artykuł?

- W górach w Szkocji ktoś wyrżnął w pień cały oddział marines. Dostałam cynk od swojego człowieka w sztabie generalnym. – Dziewczyna wydęła wargi niczym zagniewane dziecko.

- Fiu, fiu. Nie ma co, temat pierwsza klasa. Żaden tam skandal z gościem z Eastenders.

Lucy pomyślała, że Kate coś za bardzo się cieszy z jej porażki.

- Chyba nie sądziłaś, że coś takiego przepuszczą?

Lucy wzruszyła tylko ramionami. Tymczasem do Kay dotarło wreszcie, co tak właściwie powiedziała koleżanka, i przestała się uśmiechać.

- Wyrżnięci? W Szkocji?

- Kogo my tu mamy? Toż to nasze bliźniaczki Barbie! – Kevin Smith był managerem z działu sprzedaży, ale uparcie zgrywał się na doświadczonego pismaka. Dziennikarze za nim nie przepadali, bo śmierdział wodą kolońską i ubierał się w stylu yuppie z lat osiemdziesiątych.

- Odczep się, Kevin – wycedziła Kay ze słodkim uśmiechem na twarzy.

- Co tak ostro? Jestem niegroźny. – Mężczyzna poklepał zachęcająco oparcia dwóch krzeseł koło siebie, ale dziewczyny zignorowały go i podeszły do dziennikarzy z nocnej zmiany.

- I co tam słychać? – Lucy przysiadła na brzegu biurka, żeby podrażnić trochę kolegów widokiem skrawka białego uda.

- Lepiej zerknijcie na to. – Redaktor dyżurny popukał palcem stojący przed nim monitor.

Kay znalazła się przy nim pierwsza.

- Co jest, szefie?

- ,Press Association" podało, że o dziewiątej premier wygłosi specjalne oświadczenie. Wyrzucają połowę gabinetu i wchodzą w koalicję z innymi partiami. Żeby się zjednoczyć w obliczu klęski, czy coś takiego. Kevin podszedł bliżej i zerknął na depesze.

- Świetny pomysł, wszyscy kretyni nareszcie razem. Pewnie tyle to przyniesie pożytku, co ten cały stan wojenny, którego nie mogą do końca wprowadzić, bo brakuje im ludzi.

- Ja to wezmę – zadeklarowała się Lucy.

- Obie to weźmiecie. – Redaktor odjechał raptownie krzesłem do tyłu i uderzył kabłąkiem oparcia prosto w krocze Kevina. Manager stłumił krzyk bólu, ale z jego twarzy nie zniknął wymuszony uśmiech.

Kay sięgnęła do drukarki po arkusz papieru, żeby mieć na czym robić notatki.

- A niech mnie, dwie przyzwoite historie jednego dnia. To znak. Chyba naprawdę zbliża się koniec świata.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...