Wielki Mur Chiński – jeden z siedmiu "nowych cudów świata", długi na 2400 km wał obronny, składający się z zapór naturalnych, sieci fortów i wież obserwacyjnych. Zbudowano go, aby bronić Chiny przed szarżami ludów z Wielkiego Stepu, czyli między innymi Turków czy Mongołów, a ponadto chronić część Jedwabnego szlaku. Nie ma co ukrywać – budowla posiada olbrzymie znaczenie: nawet jeśli faktycznie nie mogła powstrzymać najazdów wroga przed dłuższy czas, z pewnością samym ogromem mroziła krew w żyłach. Niemniej jednak wieść o tworzeniu filmu fantasy, w którym Wielki Mur miałby odegrać rolę ostatniego bastionu ludzkości przed atakiem krwiożerczych jaszczurów, wywołała u mnie niepohamowany wybuch śmiechu. Gdy moje rozbawienie minęło, postanowiłem zebrać o produkcji więcej informacji. Obecność Matta Damona oraz Willema Dafoe w obsadzie nie tylko ostudziła nieco moje emocje, ale także zaintrygowała – nawet na tyle, że zdecydowałem się wybrać do kina na seans "Wielkiego Muru".
Fabuła jest troszkę bardziej złożona, niż przedstawiłem to powyżej, ale różnica jest naprawdę delikatna. William Garin oraz Pero Tovar są najemnikami, którzy walczyli w Europie pod wieloma chorągwiami, kierując się w życiu jedynie żądzą złota. To właśnie chciwość przywiodła ich do Chin – wyruszyli z Europy do Azji, aby wykraść tubylcom tajemnicę czarnego prochu, o którego niszczycielskiej mocy krążą legendy. Łatwo się domyślić, że Chińczycy nie są skłonni do ujawnienia swojej największej broni byle przybłędom z Zachodu. Chcąc nie chcąc, wojownicy muszą na chwilę porzucić swoje niecne plany i wkraść się w łaski gospodarzy. Jak zrobić to lepiej, niż angażując się we właśnie trwający konflikt? Nie ma znaczenia, że po drugiej stronie barykady znajdują się chmary zmutowanych jaszczurów, nawiedzające ten obszar globu raz na sześćdziesiąt lat – podobno z powodu ludzkiej chciwości. Chłopaki stają przed dylematem – nieść pomoc obcej cywilizacji czy wykorzystać zamieszanie i zbiec z czarnym prochem?
Cóż, nie będę ukrywał, że fabuła jest po prostu głupawa i próżno doszukiwać się w niej krzty sensu. Czemu potwory atakują akurat konkretnie raz na sześć dekad i dlaczego nie można zniszczyć miejsca, z którego się wykluwają – odpowiedzi na te pytania nie poznamy. Z drugiej strony, tak naprawdę nie są nam one niezbędne do zaangażowania się w seans. "Wielki Mur" szybko oczarowuje widza ciekawym, orientalnym klimatem oraz doskonale zrealizowanymi scenami batalistycznymi. Wizualnie produkcja prezentuje się tak dobrze, że raz-dwa zapominamy o scenariuszowych nieścisłościach, a niedomogi fabularne rekompensuje nam po dwakroć jej magiczna otoczka. Fakt – CGI wykorzystywane jest tu na pęczki, ale nie ma co się dziwić, na coś trzeba było spożytkować 150 milionów dolarów budżetu. Komputerowe efekty jednak zupełnie nie rażą, a wręcz stanowią idealny przykład zrealizowanej ze smakiem roboty.
Pamiętacie hordy zombie wspinające się na ocalałe miasto w "World War Z"? Pomyślcie sobie, że to pikuś – w "Wielkim Murze" jaszczurów jest jeszcze więcej, a ich próby zajęcia tytułowej budowli wyglądają realistycznej. Bestie sieką mężnych wojów na lewo i prawo, rozszarpując ich na kawałki, co wygląda niesamowicie. Szkoda tylko, że brakuje w nich jakiejkolwiek różnorodności – mamy typowe mięso armatnie liczone w milionach, królową stada oraz jej napakowaną ochronę. Po pewnym czasie oglądanie tych samych zwierzęcych mord zaczyna trochę nużyć. Niemniej, jak już wspominałem, sceny batalistyczne robią duże wrażenie – wszelkie kule wystrzeliwane przez katapulty robią miazgę z kreatur. Także efektownie prezentuje się użycie czarnego prochu, który powoduje ładne wybuchy, rozrywając gady na strzępy. Poza posiekaniem, potwory padają jedynie po przebiciu ich oczu, co stanowi kolejną fabularną głupotkę. Można także przyczepić się do ataku formacji Żurawia, w której to panie skaczą "na bungee" za mur, atakując włóczniami jaszczury – kompletnie bezsensowne i nieefektywne – ale za to jak się prezentuje! Mniam!
"Wielki Mur" powstał przy współpracy Chin ze Stanami Zjednoczonymi. Mam wrażenie, że chłopaki z USA więcej w tym filmie zepsuli niż do niego wnieśli. Wydaje mi się, że bez nich Azjaci poradziliby sobie koncertowo, tworząc kolejną chińską produkcję, znaną na całym świecie. I tak z jednej strony mamy doskonale prezentujące się uzbrojenie wojaków różnych formacji: Żurawia, Orła etc., seksowne panie, oddelegowane do walenia w wymyślny sposób w bębny wojny, czy wspaniałe wynalazki Chińczyków. W ten folklor wkraczają amerykańskie uproszczenia, mające sprawić, że produkcja bardziej spodoba się przeciętnemu pochłaniaczowi popcornu. Przykładowo, w dziele Yimou Zhanga większość dialogów prowadzona jest po angielsku, co trochę rujnuje klimat. Kuleje też sama konstrukcja postaci Williama Garina – to wojownik bez skazy, którego szemraną przeszłość lubi podkreślać jego towarzysz, jednak my na ekranie zupełnie nie zaobserwujemy jego ciemnej strony mocy. Film zresztą nie za wiele by stracił, gdyby postać tę zagrał Chińczyk.
Mimo kiepskiego zarysowania tego bohatera w scenariuszu, Matt Damon spisał się całkiem nieźle. Odbijając się od poważniejszych ról jak te z "Marsjanina" czy "Interstellar", potraktował swój występ z przymrużeniem oka i chyba bawił się niezgorzej. Szkoda, że od początku wiadomo, jak rozwiąże swój wewnętrzny konflikt – czy postanowi okraść skarbiec gospodarzy, czy też pomoże pięknej Komandor Lin. Wcieliła się w nią Tian Jing i spisała się na medal, tak samo jak jej pobratymcy Andy Lau jako Strateg Wang albo Lu Han w roli młodego, trochę fajtłapowatego żołnierza. Pochwalić mogę również Pedro Pascala, który wprowadził do blockbustera odrobinę humoru, a ponadto jego postać jest niejednoznaczna i stanowi dobrą przeciwwagę dla perfekcyjnego Williama. Zupełnie nie rozumiem, co w tej produkcji robił Willem Dafoe – mimo że zagrał dobrze, jego bohater był wciśnięty na siłę i momentami denerwował.
"Wielki Mur" to produkcja zrobiona z olbrzymim rozmachem, którego inne blockbustery mogą jej pozazdrościć. Spory budżet dobrze wykorzystano i zrealizowano naprawdę niezłe CGI. Szkoda tylko, że współpraca chińsko-amerykańska skończyła się źle dla Azjatów. Wpływ chłopaków zza wielkiej wody wprowadził do scenariusza liczne głupotki, które rujnują mozolnie budowany klimat. Niemniej jednak produkcja Yimou Zhanga wypada całkiem nieźle, jeśli ktoś chce obejrzeć solidne kino przygodowe, bez wdawania się w dyskurs na temat fabularnych nieścisłości. Jeżeli nie potraficie tego zrobić i czujecie, że głupawy pomysł na fabułę już was denerwuje – odradzam seans. Ja bawiłem się przyzwoicie, ale nie ukrywam, że może to być spowodowane zaniżonymi oczekiwaniami po obejrzeniu trailera, po którym zakwalifikowałem "Wielki Mur" jako "chłam z iskierką nadziei". Na szczęście iskra rozgorzała w niezgorsze ognisko, przy którym jednak nie wszyscy się ogrzeją.
Za seans dziękujemy firmie Multikino.
Komentarze
Dodaj komentarz