Spadek
Sołtys trzęsącymi się rękami początkowo nie mógł trafić cudownie odnalezionym kluczem w dziurkę. Z jego mamrotania pod nosem mogłam wyłowić tylko coś w rodzaju „psiakrew… O Jezu… kurewskie złodzieje… o Boże…”. Bez litości wmówiłam mu, że odpowiada materialnie za powierzone mu mienie świętej pamięci nieboszczki, nic więc dziwnego, że o mało nie padł na zawał. Na szczęście jego szwagier okazał więcej przytomności umysłu i zaproponował, żeby najpierw sprawdzić, czy w ogóle coś zginęło i dopiero potem wołać „gliny”. W ślad za sołtysem przeszłam przez malutką sień i weszłam do kuchni. Na podłodze bielała porozsypywana mąka, kasza i cukier, wszędzie walały się garnki, wywleczone z szafek. Nie darowano nawet szufladce na sztućce – intruz wyciągnął ją z kuchennego stołu, a zawartość rozsypał po blacie. W pokoju obok nie było lepiej. Światło padało tylko z uszkodzonego okna, ale to wystarczyło, by zorientować się, że w staroświeckim, skromnie umeblowanym wnętrzu panuje nieprzeciętny bałagan. Nieznany sprawca wybebeszył kredens, wystawiając na zewnątrz talerze, wazę do zupy i różne fajansowe bibeloty. Na stole i krzesłach poniewierały się stosy obrusów, ręczników, serwetek… cały ten chłam, jaki zbiera się przez lata w szafie każdej starszej pani.
– Żeby nieboszczkę okradać… – szepnął sołtys ze zgrozą, żegnając się szybko znakiem krzyża.
– Nie – powiedziałam wolno i z namysłem, zbrojna w doświadczenie z kilkunastu redagowanych książek sensacyjnych. – Chyba nie. Wygląda, jakby ktoś czegoś szukał. Czy pani Szyft miała tu jakieś większe pieniądze?
Sołtys zacukał się.
– Bo to ja wiem? Chyba ni. Coś ta zostawiła, ale na pogrzeb poszło, trumnę i księdza. Może co jeszcze na pekao jest, ale nic żem nie słyszał coby miała piniondze w domu. A z obrączką to żeśmy ją pochowali.
Z kuchni niskie, biało lakierowane drzwi prowadziły do kolejnego pokoju. Potykając się o rozrzucone po podłodze rzeczy, dostałam się do okna i po krótkiej walce otworzyłam je na oścież. W sypialni stało tylko duże, podwójne łóżko małżeńskie, szafa, komoda i mała toaletka z lustrem. Plus kaflowy piec w kącie. Tutaj także buszował złodziej, przewracając wszystko do góry nogami.
Rozejrzałam się i z niebotycznym zdumieniem ujrzałam ostatnią rzecz, jakiej spodziewałabym się w czyjejkolwiek sypialni.
– Na miłość Boską, co to jest?! – wykrztusiłam.
Sołtys wydawał się równie zaskoczony. Dokładnie pośrodku ściany ciągniętej wałkiem we wzór z żółtych różyczek, znajdowały się wielkie żelazne drzwi z małym okrągłym wizjerem i metalowymi wajchami, jakby wyjęte wprost z filmu o u-bootach. Popielata farba poodpryskiwała w wielu miejscach, a dokoła solidnej futryny tynk był świeżo obłupany, jakby ktoś pracował tu łomem.
Na próbę pociągnęłam wajchę. Ani drgnęła.
– Przypuszczam, że do tych drzwi też pan nie ma klucza? – zapytałam z przekąsem.
Sołtys w milczeniu pokręcił głową, a potem bąknął:
– Pirsze toto widze na oczy.
Oględziny toaletki ujawniły w miseczce ze spinkami około dwudziestu złotych bilonem, więc teoria rabunku ostatecznie upadła. Gdyby złodziej szukał pieniędzy, z pewnością nie przeoczyłby monet, leżących praktycznie na wierzchu. Te rozpaczliwe poszukiwania miały na celu coś innego. Włamywacz nie szukał kasy – zresztą jakież to kokosy mógłby znaleźć w domu emerytki? Ba, ale w takim razie czego szukał?
Sołtys pożegnał się niezgrabnie, obiecując na odchodnym, że podeśle kogoś do pomocy w sprzątaniu. Zostałam sama z bajzlem i tajemnicą.
***
Normalna kobieta boi się myszy, pająków i zmarszczek. Normalne kobiety boją się też duchów.
Nigdy nie twierdziłam, że jestem normalna.
Zignorowałam bałagan w kuchni. Zjadłam kanapkę z serem, napiłam się wody, po czym podłączyłam laptopa do gniazdka w pokoju jadalnym Katarzyny i zatopiłam w redakcji. W moim życiu mogły następować wydarzenia wstrząsające, mogłam dostawać spadki, łamać nogi, mógł mi się oświadczać książę Walii, a terminy drwiły sobie ze wszystkiego.
„Roman mocniej zacisnął palce na broni. Miasto płonęło, dym rozdarł zbliżający się głos galopujących gąsienic. Nadciągali Niemcy.”
– Każdy wierzchem na gąsienicy – mruknęłam, dumając nad gąsienicową galopadą i rozdartym dymem.
Połową świadomości byłam w czasach okupacji, wśród Tygrysów, wisów oraz bohaterskich śmierci po szarżach na czołgi li jedynie z koktajlem Mołotowa. Druga połowa jak pies u budy tkwiła przy Katarzynie i ciemnych sprawach jej. Koło północy, kiedy dzielny partyzant właśnie podrzynał gardło podłego gestapowca za pomocą szkła od butelki po lemoniadzie, podjęłam ostateczną decyzję. Choć ciekawość ssała mnie jak wampir, postanowiłam być raz w życiu rozsądna. Trzy pokoje z kuchnią byłyby, owszem, atrakcyjne, gdyby znajdowały się na przykład w jakiejś dzielnicy Poznania – ale nie wtedy, gdy owa kuchnia jest węglowa, sprawy higieniczne ograniczają się do prymitywnego wucetu z potwornym żeliwnym rezerwuarem, a wokół posesji kręci się psychopata z łomem. A do tego wszystkiego nie ma dojścia do internetu! Dziękuję, postoję. Nie przywiozę przecież dziecka w takie warunki. Zaraz z rana spakuję manatki, oddam klucz nerwowemu sołtysowi, a po powrocie do domu jak najszybciej u Ziębińskiego i S-ki złożę pisemne oświadczenie, że z poważaniem czniam spadek po Katarzynie Szyft-Kobielak i mogą se przez posesję poprowadzić nawet autostradę. O ile w ogóle znajdą tę całą Czcinkę.
Wysłałam jeszcze do ojca krótki esemes: Skórka za wyprawkę. Wracam jutro wieczorem.
W sypialni czekał mnie kolejny lekki wstrząs. Nad podwójnym łożem wisiał staromodny portret małżeński, niewątpliwie przedstawiający Katarzynę i jej męża. Panna młoda była już zasadniczo niemłoda, fotografia uwieczniła kobietę w wieku koło pięćdziesiątki, o ostrych rysach i przenikliwym spojrzeniu. Głowę miała przystrojoną welonem i wiankiem ze sztucznych konwalii, ale o dziwo, jakoś nie wyglądało to zabawnie. Miałam złowieszcze wrażenie, że fotografia gapi się na mnie. Nie wspominając już o tym, że jak na dłoni widać było jej podobieństwo nie tylko do starego wysepiowanego zdjęcia z albumu mego taty, ale także do babki, którą spotkałam we śnie. Obok stał sympatyczny wąsaty facet o wzroku zahipnotyzowanego królika.
– Pan Kobielak, jak sądzę? – mruknęłam do siebie ponuro. Katarzyna musiała być niezłą megierą.
Nie chciałam spać na tym łóżku, pod upiorną fotką, która zdawała się śledzić człowieka oczami. W dodatku te cholerne drzwi, niczym w bunkrze z serialu „Zagubieni”. Mogłabym je ewentualnie znieść, gdyby jako bonus dodali do nich przystojniaczka Sawyera, ale nie dodali. Żadnych atrakcyjnych badboyów z dołeczkami w policzkach, jedynie koszmarne żelastwo na wprost łóżka – ni w pięć ni w dziewięć, jak jakiś obłąkany sejf. Małżeństwo państwa Szyft-Kobielak musiało być bardzo osobliwe. Na miłość boską, po co komu sejf w wiejskiej chałupie?
Zdjęłam z łoża pierzynę, poduszkę i umościłam sobie legowisko na podłodze w jadalni, a obok położyłam tłuczek do mięsa, zapewniając sobie być może złudne poczucie bezpieczeństwa. Co prawda stała tam stara kanapa, ale zbyt zdezelowana i za krótka, by na niej spać wygodnie. Laptopa przezornie umieściłam pod kredensem – aby go dojrzeć, złodziej musiałby rozpłaszczyć się na brzuchu. Leżałam bezsennie, sufitując, otwierając oczy w nieprzeniknioną czerń, tak różną od pseudociemności miasta, wiecznie rozświetlonego rudym blaskiem ulicznych latarni i mrugających neonów. Na ścianie miarowo tykał zegar, gdzieś w domu coś skrobało i na logikę była to mysz. Gdybym jednak zdecydowała się tu mieszkać, kot byłby niezbędnym wyposażeniem domu, ku radości Młodego. Za oknem rozlegały się tajemnicze szelesty, pohukiwania oraz melancholijny rechot samotnej żaby – wszystko to sprawiało, że stawałam się coraz bardziej rozbudzona. Żaba wydała z siebie przeciągłe breeeeeeek, po czym zamilkła, namyślając się pewnie, czy warto się dalej wysilać. I wtedy usłyszałam kroki. Ktoś szedł, zeszłoroczna zeschła trawa z lekkim chrzęstem poddawała się pod jego stopami. Wyciągnęłam rękę i namacałam w ciemności uchwyt tłuczka, gratulując sobie w myślach, że jednak nie zdjęłam do snu dżinsów. Nie ma nic głupszego niż kotłowanina z wrogiem, kiedy ma się na sobie tylko majtki. Cały dramatyzm diabli biorą. W zwolnionym tempie, oddychając głęboko, stanęłam na czworakach, zaciskając palce na improwizowanej broni. Widziałam wąski promień światła latarki, przecinający ciemność pokoju, czyjąś rękę – na bank włamywaczem był facet – wsuwającą się przez dziurę w szybie i gmerającą przy haczyku. Skrzydło okienne uchyliło się niemal bezgłośnie, a w oknie zamajaczył kontur ludzkiej głowy i ramion.
– WON STĄD!! – ryknęłam, podrywając się jak na sprężynie i zamachnęłam morderczo tłuczkiem.
Facet wydał zduszony okrzyk zaskoczenia. Tłuczek z trzaskiem pistoletowego wystrzału rąbnął w ramę okienną. Zagrała we mnie krew dalekich przodkiń, chadzających z dzidą na mamuta i na niedźwiedzia z szydełkiem. Intruz usiłował pchnąć okno w moją stronę, walnęłam powtórnie, rozległ się przeraźliwy brzęk tłuczonego szkła. Z impetu straciłam na moment równowagę, wywieszona połową ciała za parapet, widziałam tylko oddalającą się w mroku niewyraźną sylwetkę i usłyszałam krótkie przekleństwo. Napastnik zrejterował. Wisiałam jeszcze na oknie dłuższą chwilę, ziając jak przegrzany pies, napompowana adrenaliną.
Potem poczułam, że jest mi chyba jakoś zimno i tak jakoś boli mnie ręka. Poczłapałam na oślep przez pokój, wymacałam ebonitowe skrzydełko kontaktu i zapaliłam światło. Parapet zasłany był odłamkami szkła, na białej farbie jaskrawo odcinały się czerwone smugi i ciapki. Podobne ciapki ciągnęły się sznureczkiem po podłodze aż do moich bosych stóp. Tknięta intuicją, uniosłam do światła prawą rękę, nadal ściskającą tłuczek bojowy, i powiedziałam z uczuciem:
– O kurwa mać…
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz