Prolog
Światło księżyca zalewało salę tronową Stormwindu, sprawiając, że biały kamień, z jakiego wykuto królewski tron, lśnił własnym głębokim blaskiem, a dwa złote lwy kucające u jego podstawy zmieniły się w srebrzyste bestie o pustych oczach. Chłodne mlecznobiałe światło obrysowało czyste linie broni zdobiącej ściany, a cienie w kątach – tam, gdzie nie sięgały jego blade palce – rozlewały się w kałuże nieskończonej ciemności. W tej dziwnej poświacie ozdobne zbroje stojące na baczność pod ścianami nie wydawały się wcale takie puste, szczególnie komuś obdarzonemu żywą wyobraźnią. Z księżycowym blaskiem szło w zawody światło pojedynczej lampy, które spowiło rdzawozłotą poświatą skupioną buzię chłopca trzymającego w dłoniach dwie rzeźbione w drewnie zabawki. Jedną był żołnierz w malowanej wersji zbroi, jaką w naturze można było zobaczyć stojącą nieruchomo pod ścianą pogrążonej w ciszy sali. Drugą zabawką była przygarbiona bestia, zielona, o sterczących kłach, zbrojna w potężny topór, dwa razy taka duża jak jej drewniany przeciwnik.
Na podłodze leżało więcej figurek żołnierzy i bestii.
Większość drewnianych rycerzyków została przewrócona.
Ktoś otworzył drzwi i w sali pojaśniało. Chłopiec odwrócił się, niezadowolony, że mu się przeszkadza, i zmarszczył gniewnie brwi na widok wchodzącego, po czym wrócił do zabawy.
– A więc tu się chowasz – głos przybysza dźwięczał młodością.
„Książę się nie chowa – rzekł sobie w duchu chłopiec. – Idzie tam, gdzie chce, kiedy chce być sam. To nie jest żadne chowanie”.
Mężczyzna podszedł bliżej. W słabym blasku lampy jego włosy nie wydawały się wcale takie siwe, a blizna biegnąca od podbródka nie była tak brzydka jak w świetle dziennym. Przybysz spojrzał na odtwarzaną przez chłopca scenę.
– Jak losy bitwy?
„Jakby nie wiedział. Jakby nie pamiętał”.
Chłopiec początkowo milczał, patrząc na niewielką zieloną zabawkę, wreszcie odezwał się z gniewem:
– Każdy ork zasługuje na śmierć. Kiedy zostanę królem, będę jak Lothar i pozabijam wszystkich.
– Lothar jest żołnierzem – zwrócił chłopcu uwagę przybysz, ale w jego głosie nie było słychać nagany. – Walczy, albowiem to jest jego obowiązek. Ty będziesz królem. Twoim obowiązkiem będzie doprowadzić do sprawiedliwego pokoju. Nie sądzisz, że dość już mieliśmy wojny?
Chłopiec nie odpowiedział. Sprawiedliwy pokój. Dość wojny.
Niemożliwe.
– Nienawidzę ich! – wykrzyknął. Słowa zadźwięczały zbyt głośno w nieruchomej ciszy pomieszczenia. Oczy chłopca wypełniły się łzami.
– Wiem – odparł mężczyzna spokojnie i fakt, że w żaden sposób nie oceniał wybuchu malca, podziałał na tego drugiego uspokajająco. – Ale wojna nie zawsze stanowi odpowiedź. Musisz zrozumieć, że nie wszyscy orkowie są źli, nawet jeśli tak to wygląda.
Chłopiec zmarszczył brwi i rzucił swojemu rozmówcy spojrzenie pełne sceptycyzmu. Khadgar był niewątpliwie bardzo mądry, ale jego słowa wydały się chłopcu niewiarygodne.
– Wiesz – mówił tymczasem Khadgar – orkowie przybyli z innego świata, położonego bardzo daleko od naszego.
Uniósł rękę, poruszył palcami i natychmiast w jego dłoni pojawiła się czerwonawo-pomarańczowa kula.
Chłopczyk spoglądał teraz z zainteresowaniem. Uwielbiał czary Khadgara. Kula obróciła się, iskrząc zieloną energią.
– Tamten świat umierał – tłumaczył mężczyzna. – Pożerała go mroczna magia, którą nazywamy magią spaczenia albo po prostu fel.
Chłopczyk szeroko otwartymi oczyma patrzył, jak zielony blask zdaje się zjadać brązowy, piaszczysty chyba świat.
– Orkowie musieli uciekać. Gdyby tego nie zrobili… zginęliby razem z nim.
Książę jakoś nie odczuwał współczucia względem orków czy ich umierającego świata. Zacisnął paluszki na figurce orka.
– Więc te zielone potwory najechały nasz świat!
– Kiedy przybyli do Azeroth, nie wszyscy byli zieloni. Założę się, że o tym nie wiedziałeś. – Książę wolał milczeć, niż przyznać się do ignorancji, ale słowa maga bardzo go zaciekawiły. – Tylko te dotknięte magią spaczenia… – kontynuował Khadgar. – Ona je zmieniła. Ale spotkaliśmy kiedyś orka, który się jej oparł. Który niemal zapobiegł wojnie. Nazywał się… Durotan.
***
W Komnacie Powietrza nie trzeba było okien. Jak nazwa wskazywała, była to komnata powietrza i z powietrza.
Obcy mogliby zachwycić się tym widokiem, mogliby wydawać okrzyki olśnienia i przerażenia i zdumiewać się, jak Rada Sześciu stoi tu, nie obawiając się o własne bezpieczeństwo. Ale obcy tu nie trafiali, nigdy, nie tu, do Fioletowej Cytadeli Kirin Tor.
Tak samo jak magia, Komnata pozostawała dostępna jedynie dla magów. Błękitne niebo i białe obłoki tworzyły ściany i sufit oraz mozaikę złota i fioletów, jaka ożywiała kamienną podłogę. Posadzkę zdobił też wyrzeźbiony symbol czujnego Oka i chłopiec, który stanął pośrodku pomieszczenia, uznał, że jest to znak wyjątkowo stosowny tego akurat dnia.
Chłopiec miał jedenaście lat, brązowe włosy i oczy raz niebieskie, raz zielone – w zależności od oświetlenia. Ubrany był w białą tunikę i skupiał na sobie całą uwagę Rady Kirin Tor.
Stali nad nim na platformie w kształcie pierścienia, odziani w fioletowe szaty ozdobione symbolem tego samego Oka, które zerkało z podłogi. Wszystkie oczy, rzeźbione, wyszywane i żywe wpatrywały się w chłopca tak intensywnie, że mógłby się chyba poczuć robakiem. Jednakże on wcale nie przejmował się tymi spojrzeniami, przepełniała go przede wszystkim ciekawość i spoglądał śmiało spod uniesionych brwi.
Jeden z członków Rady, wysoki i chudy mężczyzna o brodzie tak białej jak magia płynąca wzdłuż ścian, spojrzał i niemal niedostrzegalnie skinął głową. Gdy się odezwał, jego donośny głos poniósł się imponującym echem po komnacie.
– Istnieje teoria, że każda gwiazda na niebie to odrębny świat – powiedział arcymag Antonidas. – I że każdy z tych światów zamieszkują zrodzone tam stworzenia. Co na ten temat ma do powiedzenia nowicjusz?
– Żaden świat nie może równać się z Azeroth – odparł nowicjusz bez wahania. – Piękno Azeroth, jego żywotność i bogactwo są jedyne w swoim rodzaju.
– Komu można powierzyć taki skarb?
– Tym, którzy władają mocami magicznymi i mogą zapewnić światu bezpieczeństwo. Strażnikom.
– Rozumiem. – Ledwie dostrzegalny cień uśmiechu przemknął przez wargi Antonidasa.
Nowicjusz zastanawiał się, czy powinien nadać swemu głosowi inny ton, bardziej skromny, pokorny. Ale szczerze mówiąc, nauczył się tego już wieki temu.
– Wszystkimi mocami? – indagował arcymag.
– Nie – odpowiedział natychmiast nowicjusz. – Ciemne moce są zakazane. Mroczna magia to lustro zepsucia. – Zdał sobie sprawę, że jego słowa brzmią jak recytowane, i lekko przygryzł wargę. Nic dobrego nie wyniknie z przekonania magów, że nie traktuje sytuacji poważnie.
– Ciemne moce – powiedział tym razem z całą powagą – sprawiają, że ten, kto ich używa, działa wbrew swym własnym intencjom.
– I czego nas to uczy?
– Że magia jest niebezpieczna i nikt bez właściwego przygotowania nie powinien mieć do niej dostępu. Ani ludzie, ani krasnoludy, ani gnomy, ani elfy. Nikt poza Kirin Tor nie może używać magii.
„To wszystko dostępne jest jedynie nam – myślał nowicjusz, patrząc, jak strumyki srebrzystobiałej cieczy gonią się nawzajem, przepływając przez ściany i sufit Komnaty Powietrza. – Nie dlatego, że jesteśmy zachłanni, ale dlatego, że wiemy, jak się z tym obchodzić”.
Patrzył na Antonidasa uważnie i dostrzegł, że arcymag rozluźnia ramiona. Zakończyli część pierwszą i nowicjusz wiedział już, że spisał się, jak należy. Dobrze.
Starszy mag uśmiechnął się lekko, spoglądając ciepło na nowicjusza.
– Wyczuwamy twą moc, Medivhie – powiedział nowicjuszowi. – Podziwiamy twoje skupienie i pragnienie wiedzy. Badamy je i poddajemy próbom najlepiej, jak tylko umiemy, ale niestety nie jesteśmy w stanie poznać najważniejszej z odpowiedzi, póki nie jest za późno. – Medivh zesztywniał. Za późno? Co Antonidas miał na myśli? – Życie Strażnika wymaga ofiar, jakich nawet nie jesteś w stanie sobie wyobrazić. Niemniej pytamy cię teraz, gdy jesteś zaledwie chłopcem, byś podjął zobowiązanie, jakim jest owa rola.
„Zaczyna się” – pomyślał Medivh.
– Czy jesteś gotów przygotować się na wszelkie sposoby na dzień, w którym staniesz się panem Wieży Karazhanu? – Antonidas zmrużył oczy i głos jego nabrał twardszych tonów.
– Jestem – odparł Medivh bez wahania.
– Udowodnij!
Istota narodziła się z cienia, którego nie mogło spenetrować światło magii. Początkowo tworzyła ją srebrzysta ciemność, która szybko przekształciła się w atramentowoczarną, wypaczoną sylwetkę stwora górującego nad chłopcem. Medivh instynktownie przybrał postawę bojową. Tę reakcję wpojono mu tak głęboko, że odruch zadziałał mimo zaskoczenia, jakie zdjęło chłopca. Stwór otworzył pysk, wypełniony zębami długimi jak ramię Medivha, a dźwięki, jakie wydał, przyprawiły nowicjusza o bolesny skurcz żołądka. Patrząc na owo straszliwe monstrum, chłopiec uświadomił sobie, że nie ma ono ani wyraźnych konturów, ani głębi, co tylko czyniło je bardziej przerażającym. Było to stworzenie prosto z nocnych koszmarów, szpony na końcu utkanych z cienia łap wydawały się ostre niczym brzytwy…
„Nie ma głębi ani konturów”.
Monstrum nie było prawdziwie. Oczywiście, że nie było prawdziwe! Medivh obrzucił pomieszczenie pospiesznym spojrzeniem. Tam. Mag Finden mamrotał coś w białą gęstwinę swej brody. Chłopiec z trudem powstrzymał się od uśmiechu.
Uniósł dłoń. W jej wnętrzu uformowała się niewielka kulka lśniącej białej energii. Medivh cisnął ją prosto w Findena. Kulka zmieniła się w niewielki kwadrat, który owinął się wokół szczęki starszego maga z taką siłą, że ten aż się zachwiał. Nie wywrócił się, podtrzymali go inni magowie, więc urażona została jedynie jego duma.
Cienisty potwór zniknął bez śladu. Medivh spojrzał na Antonidasa, pozwalając sobie na przelotny uśmieszek pełen zadowolenia.
– Nie to, czego się spodziewałem, ale… skuteczne – przyznał arcymag.
Posadzka pod nogami Medivha poruszyła się i zaskoczony nowicjusz odskoczył. Ozdobna źrenica Oka Kirin Tor zaczynała się otwierać. Chłopiec stał, patrząc zafascynowany, jak ze źrenicy wylewa się bulgocząca woda, i nagle gwałtownie wciągnął powietrze, zdał sobie bowiem sprawę, że to, co brał za wodę, jest naprawdę biały płomieniem, gorejącym w głębinie w sposób, jaki wydawał się niemożliwy.
Stojący powyżej Antonidas zaintonował zaklęcie i spłynął z unoszącego się pierścienia, by stanąć obok swego ucznia. Uśmiechnął się, a chłopiec dostrzegł w tym uśmiechu dumę.
– Daj mi rękę, Medivhie – polecił arcymag. Chłopak posłuchał bez słowa, wsuwając drobną rączkę w dłoń swego mistrza okrytą cienką jak pergamin skórą. Arcymag obrócił rękę nowicjusza wnętrzem do góry. – Nadszedł dzień, gdy zostałeś wezwany do służby. – Spojrzenie Medivha powędrowało od poważnej twarzy Antonidasa ku białemu płomieniowi i z powrotem. – Twoja przysięga zostaje wykuta w świetle – mówił dalej arcymag. Jedną ręką wciąż trzymał dłoń Medivha, drugą podwinął rękaw białego stroju chłopca. Łagodnym gestem Antonidas obrócił Medivha, tak by ten stał twarzą w kierunku białego ognia płonącego w głębi basenu. Chłopiec drgnął, nienaturalny, ale piękny płomień był gorętszy, niż nowicjusz się spodziewał. – Żaden mag nie będzie ci towarzyszem, żaden mistrzem, twoja odpowiedzialność będzie absolutna.
Antonidas puścił rękę chłopca i pchnął go naprzód. Medivh szeroko otworzył oczy, szybko oddychając. Cokolwiek miało się wydarzyć, wiedział, że go nie zabije. Rada nie mogłaby go zabić.
A może by mogła?
Naprawdę zabiliby go, gdyby okazał się w jakiś sposób niedoskonały? Ta myśl nigdy jakoś nie przyszła mu do głowy. Aż do teraz. Poczuł w piersi chłód, który z każdym uderzeniem serca rozlewał się na całe ciało, mimo że Medivh stał zwrócony w stronę magicznego żaru. Jego instynkt krzyczał, nakazując mu opuścić wyciągniętą rękę i cofnąć się jak najszybciej, ale dłoń Antonidasa na plecach nieustępliwie pchała chłopca do przodu. Gdy ręka chłopca znalazła się tuż obok białych języków ognia, temu boleśnie zaschło w ustach i gardle.
Nagle płomień skoczył w górę i pochwycił wyciągnięte przedramię Medivha w przyprawiający o agonię uścisk. W oczach chłopca błysnęły łzy, gdy ogień wypalił wzór na jego ręce. Nozdrza nowicjusza wypełnił zapach spalonego ciała… własnego spalonego ciała.
Oko Kirin Tor, dymiąc nieustannie, odwzajemniło spojrzenie Medivha. Został zaakceptowany. Naznaczony.
Ból wciąż jeszcze go kąsał, ale zdumienie i zachwyt zagłuszyły cierpienie. Chłopiec powoli podniósł wzrok na mężczyzn i kobiety oceniających go jeszcze chwilę wcześniej. Teraz cała szóstka pochyliła głowy, wyrażając akceptację i szacunek.
„Żaden mag nie będzie ci towarzyszem, żaden mistrzem”.
– Strażniku – rzekł Antonidas, a głos drżał mu z dumy.
Rozdział pierwszy
Podróż była długa i okrutna, o wiele cięższa, niż Durotan, syn Garada, syna Durkosha, byłby gotów przypuszczać.
Klan Mroźnego Wilka należał do ostatnich, które odpowiedziały na wezwanie czarnoksiężnika Gul’dana. Wedle starożytnych opowieści Mroźne Wilki były kiedyś wędrownym plemieniem, póki dawno, dawno temu wódz nie okazał się równie przywiązany do Grani Mroźnego Ognia, co do własnego klanu, i nie poprosił Duchów o pozwolenie na pozostanie na północy. Duchy wysłuchały jego prośby i przez czas niemal równie długi, jak istniał strażnik klanu, Praojciec Góra, Mroźne Wilki mieszkały na północy z dala od innych klanów, dumne i niezłomne w obliczu wyzwań.
Ale kamienne stoki Praojca Góry pękły, krwawiąc ogniem wprost na wioskę Mroźnych Wilków, i klan zmuszony był powrócić do wędrowania. Tułali się z miejsca na miejsce i choć nastały dla nich prawdziwie ciężkie czasy, czarnoksiężnik Gul’dan, złowieszczy ork o nienaturalnie zielonej skórze, musiał dwukrotnie złożyć im propozycję, by dołączyli do jego Hordy. Durotan zaakceptował ofertę czarnoksiężnika, dopiero gdy nie widział już żadnego innego wyjścia dla swego ludu.
Gul’dan przybył do nękanych przeciwnościami losu Wilków z licznymi obietnicami i Durotan postanowił dopilnować, by czarnoksiężnik słowa dotrzymał. Draenor – dom orków, dom Duchów Ziemi, Powietrza, Wody, Ognia i Życia – umierał. Gul’dan twierdził, że zna inny świat. Świat, w którym dumna rasa orków będzie mogła polować na tłustego zwierza, pić czystą, chłodną wodę i wieść takie życie, jakie im było przeznaczone – pełne pasji i dumy. Nie powinni czołgać się w pyle, wycieńczeni i głodni, gdy już przyjdzie im się poddać rozpaczy, a świat ich będzie usychał i umierał wraz z nimi.
Mroźne Wilki przemierzały ostatnie mile wyczerpującej podróży. Byli wycieńczeni i brudni. Niemalże cały cykl księżycowy maszerowali z północy do tego wyschniętego miejsca. Brakowało im wody i jedzenia. Kilku z nich zmarło w drodze – nie wytrzymali tak długiego marszu. Durotan wciąż się zastanawiał, czy ów straszliwy wysiłek nie pójdzie jednak na marne. By tak nie było, nieustannie modlił się do Duchów tak słabych, że ledwie zdolnych usłyszeć jego błagania.
Durotan niósł w dłoni włócznię, którą odziedziczył po swoim ojcu, nazwaną Thunderstrikiem, Gromogrotem, bowiem uderzała niczym grom. Broń ozdobiona była runami i owinięta paskami skóry. Na drzewcu zrobiono szereg nacięć, a każde z nich oznaczało śmierć. Poziome nacięcia symbolizowały ubite zwierzęta, pionowe – pokonanych orków. I choć poziome nacięcia pokrywały niemalże cały drążek, pionowych też było niemało.
Swoją drugą broń Durotan także odziedziczył po ojcu, ten zaś po swoim ojcu. Był to topór, Sever, nie bez kozery nazywany Odrzynaczem. Durotan dbał, by krawędzie topora zawsze były ostre, więc broń zasługiwała na swe imię.
Wódz Mroźnych Wilków szedł pieszo, pozwalając słabszym i chorym dosiadać wielkich i białych mroźnych wilków, które służyły orkom za wierzchowce i były im przyjaciółmi na całe życie. Obok szedł zastępca Durotana – Orgrim Doomhammer. Potężna broń, od której jego linia nosiła miano Młota Zagłady, wisiała mu na szerokich brązowych plecach. Orgrim należał do tych niewielu, którzy znali Durotana na wylot i którym ten był gotów powierzyć nie tylko własne życie, ale i życie towarzyszki oraz nienarodzonego dziecka.
Draka, wojowniczka, partnerka Durotana i wkrótce matka jego potomka, jechała obok na swym wilku o imieniu Lód. Większość drogi przebyła pieszo jak Durotan, ale w końcu poprosił ją, by skorzystała z wierzchowca.
– Jeśli nie z uwagi na siebie i dziecko, to z uwagi na mnie – nalegał. – Nie mam już siły myśleć tylko o tym, że zaraz się wywrócisz. To wyczerpujące.
Uśmiechnęła się do niego szeroko, pokazując w całości niewielkie kły, a w jej oczach zabłysły iskierki humoru, który tak w niej kochał.
– Cóż… pojadę, ale tylko z obawy, że sam wyłożysz się jak długi, próbując mnie podnosić.
Początkowo Mroźne Wilki maszerowały żwawo, pełne nadziei. Klan walczył i zwyciężył straszliwego wroga, Czerwonych Wędrowców, ale dowiedzieli się też, że nie mogą spodziewać się wsparcia od osłabionych Duchów.
Durotan zapewnił członków klanu, że zawsze pozostaną Mroźnymi Wilkami, nawet jeśli wraz z innymi klanami dołączą do Hordy. Myśl, że niedługo posmakują mięsa, owoców i czystej wody, że odetchną czystym powietrzem, podnosiła ich na duchu – klan desperacko potrzebował tego wszystkiego. Problem polegał jednak na tym, że klan i – jak Durotan szybko zrozumiał – on sam również wyruszyli w drogę przekonani, że ich kłopoty dobiegną wkrótce końca. Tymczasem trudy podróży szybko wybiły im to przekonanie z głowy.
Durotan zerknął przez ramię na członków klanu. Nie maszerowali, raczej powłóczyli nogami. Byli tak zmęczeni, że na ich widok krajało mu się serce.
Delikatne trącenie w ramię zwróciło jego uwagę ponownie ku Drace. Zmusił się do uśmiechu.
– Wyglądasz tak, że chyba powinieneś jechać razem ze mną – powiedziała łagodnie.
– Jeszcze przyjdzie na to moment – odparł – kiedy będziemy mieli na tyle mięsa, że nasze wilki położą się przy nas z równie wypchanymi brzuchami.
Spojrzenie Draki przemknęło od jej brzucha ku jego. Zmrużyła oczy swawolnie. Roześmiał się zaskoczony własną wesołością, bo był niemal pewien, że już zapomniał, jakie to uczucie. Draka zawsze wiedziała, jak go uspokoić – śmiechem, miłością czy od czasu do czasu ciosem pięści, by pomóc mu ochłonąć. A ich dziecko…
Prawdziwym powodem, dla którego zdecydował się porzucić Grań Mroźnego Ognia, było to, że jedna Draka w całym klanie była brzemienna. I Durotan nie mógł w żaden sposób usprawiedliwić sprowadzenia swojego dziecka – jakiegokolwiek orczego dziecka – na świat, który nie mógł maleństwa wykarmić.
Durotan wyciągnął rękę do jej brzucha, z którego pokpiwał jeszcze chwilę wcześniej, i ogromną dłonią nakrył rosnące w Drace życie. Przez myśl przemknęły mu słowa, które powiedział swym pobratymcom, gdy ruszali w tę podróż: „Cokolwiek mówią nasze tradycje o obyczajach w przeszłości, cokolwiek zapisano w zwojach, cokolwiek wynika z rytuałów czy praw, jest jedna tradycja, jedno prawo, którego nie można pogwałcić. Wódz musi robić to, co jest najlepsze dla jego klanu”.
Poczuł nagły nacisk na wnętrze swej dłoni i szczęśliwy, uśmiechnął się szeroko. Jego dziecko najwyraźniej zgadzało się z podjętą przez ojca decyzją.
– No, ten maluch pomaszerowałby obok ciebie nawet dziś – stwierdziła Draka.
Zanim jednak Durotan zdążył odpowiedzieć, ktoś zaczął doń wołać:
– Wodzu! Są tutaj!
Durotan raz jeszcze pogładził brzuch towarzyszki i odwrócił się do Kurvorsha, jednego ze zwiadowców, których wysłał przodem. Większość Mroźnych Wilków nie ścinała włosów, co było podyktowane rozsądkiem, gdy mieszkało się na dalekiej północy. Ale gdy ruszyli na południe, Kurvorsh jak wielu innych postanowił golić czaszkę, zostawiając jeden długi kosmyk, który ciasno zaplatał. Jego wilczyca zatrzymała się przed Durotanem, dysząc ciężko.
Durotan rzucił Kurvorshowi bukłak.
– Napij się, a potem mów, coś widział.
Kurvorsh łapczywie pociągnął z bukłaka i oddał go wodzowi.
– Widziałem obóz na horyzoncie… – wydyszał. – Namioty jak nasze. Mnóstwo! Widziałem dym z dziesiątków… nie, z setek ognisk. I wieże strażnicze ustawione tak, żeby można było zobaczyć, jak nadchodzimy. – Potrząsnął głową zachwycony. – Gul’dan nie kłamał, gdy mówił, że zbierze wszystkich orków z Draenoru.
Ciężar, z jakiego Durotan nawet nie zdawał sobie sprawy, spadł mu z piersi. Nie pozwolił sobie myśleć, że przybyli zbyt późno ani że opis Hordy był mocno przesadzony. Słowa Kurvorsha przyniosły zmęczonemu wodzowi większą ulgę, niżby się spodziewał.
– Jak daleko? – spytał.
– Połowę tego, co słońce potrzebuje, żeby przejść po niebie. Dojdziemy akurat, by rozbić obóz na noc.
– Może mają jedzenie – podsunął Orgrim. – Świeżo upolowane mięso, upieczone na rożnie. Ale raciczniki nie wędrują tak daleko na południe, prawda? Co ci południowcy właściwie jedzą?
– Bez względu na to, co to jest, jeśli jest świeżo ubite i upieczone, będziesz jadł, Orgrimie – stwierdził Durotan. – Tak samo jak wszyscy nasi. Lecz nie możemy tego oczekiwać. Niczego nie możemy oczekiwać.
– Poproszono nas, byśmy dołączyli do Hordy, i tak zrobiliśmy – usłyszał Drakę, która pojawiła się u jego boku. – Przynosimy broń, włócznie, strzały, młoty, przynosimy nasze umiejętności w zakresie myślistwa i przetrwania. Przychodzimy służyć Hordzie, pomóc wszystkim urosnąć w siłę i pożywić się. Jesteśmy Mroźnymi Wilkami. Będą się cieszyć, że przybyliśmy.
Oczy jej błysnęły i uniosła lekko podbródek. Draka została Wygnaną, gdy była jeszcze młoda i krucha, a wróciła jako jeden z najbardziej niezłomnych wojowników, jakich kiedykolwiek Durotan miał okazję spotkać. Przyniosła klanowi wiedzę o innych społecznościach, o innych sposobach postępowania w wielu sprawach, a wiedza ta niewątpliwie teraz okaże się jeszcze cenniejsza.
– Moja partnerka ma rację – stwierdził. Zrobił ruch, jakby chciał podnieść ją i posadzić na wilku, ale powstrzymała go stanowczym gestem.
– Ma rację – odpowiedziała, uśmiechając się lekko – i zamierza stanąć obok swego wodza i partnera przed Hordą.
Durotan spojrzał na południe. Od tak dawna niebo było bezlitośnie czyste, bez żadnej nadziei na deszcz, ale teraz ork dojrzał szarą chmurę i gdy jej się przyglądał, kłębiącą się szarą mgłę rozświetliła nagle błyskawica lśniąca złowieszczą zielenią.
***
Kurvorsh dobrze obliczył prędkość, z jaką się poruszali. Słońce wisiało nisko nad horyzontem, kiedy dotarli do obozowiska, wciąż jednak mieli dość czasu, by rozstawić namioty i przygotować posiłek.
Gwar tylu głosów brzmiał dziwnie w uszach Durotana, do tego widział tak wiele dziwnych rzeczy naraz, że aż poczuł się wyczerpany. Jego wzrok przesuwał się po okrągłych namiotach, podobnych do tego, jaki dzielił z Draką, aż po plac otoczony sznurami tak, by dzieci z rozmaitych klanów mogły się wspólnie bawić. Durotan chłonął dźwięki rozmów, śmiechu, surowych melodii lok’vadnod, bicia bębnów tak wielu, że Durotanowi wydawało się, iż ziemia drży mu pod nogami; zapachów dymu z ognisk, podpłomyków i pieczonego mięsa, bulgoczącej na ogniu potrawki i mocnej, ale nie odpychającej woni wilczej sierści, a wszystkie te wonie łaskotały nozdrza orka.
Kurvorsh nie przesadzał, przeciwnie, nie zdołał odmalować ogromu tego niekończącego się morza rozmaitych namiotów. Mroźne Wilki należały do najmniejszych klanów, Durotan był tego świadom, ale przez chwilę czuł się tak przytłoczony, że nie mógł mówić.
– Tyle klanów w jednym miejscu, Orgrimie – powiedział wreszcie. – Roześmiana Czaszka, Czarna Skała, Wojenna Pieśń… wszyscy zostali wezwani.
– To dopiero potężna wataha – odparł jego zastępca. – Ciekawe tylko, czy został ktoś, z kim mogłaby walczyć.
– Mroźne Wilki.
Stwierdzenie padło tonem pozbawionym emocji, niemalże znudzonym, a gdy Durotan i Orgrim się odwrócili, zobaczyli maszerujących ku nim dwóch wysokich orków. Obaj byli zaskakująco potężni i dobrze umięśnieni, szczególnie gdy wzięło się pod uwagę, że ziemia umierała i wielu orków cierpiało głód. W przeciwieństwie do Mroźnych Wilków, na których zbrojach były niewielkie fragmenty kolczugi czy metalowych płyt, bo składały się one głównie z nabijanej ćwiekami i kolcami skóry, ci dwaj mieli na sobie lśniące i pozbawione jakichkolwiek wgnieceń płyty na ramionach, a nawet na piersiach. Uzbrojeni we włócznie, poruszali się zgodnie, wiedzeni wspólnym celem.
Ale to nie ich zdrowe, umięśnione sylwetki, nie lśniące i nowe zbroje zwróciły uwagę Durotana.
Ci orkowi byli zieloni.
Był to cień zaledwie, o wiele mniej wyraźny niż trawiastozielona barwa skóry Gul’dana, przywódcy Hordy, który przywędrował kiedyś na północ ze swoją równie zieloną niewolnicą – Garoną. Skóra tych dwóch wojowników była ciemna, bardziej zbliżona kolorem do typowego dla orków brązu, ale ten cień, ten dziwny nienaturalny zielony ton, był tak wyraźny, że nie można go było przeoczyć.
– Kto jest waszym wodzem? – spytał jeden z nich.
– Mnie przypadł zaszczyt przewodzenia Mroźnym Wilkom – odpowiedział Durotan głośno, występując naprzód. Wojownicy obrzucili go taksującym spojrzeniem, po czym z uznaniem popatrzyli na Orgrima.
– Wy dwaj. Za mną. Blackhand chce was widzieć.
– Kim jest Blackhand? – zapytał Durotan z naciskiem.
Jeden z zielonych zatrzymał się w pół kroku i obrócił. Uśmiechnął się szeroko. Był to paskudny widok.
– No cóż, wilcze szczenię – odparł. – Blackhand jest przywódcą Hordy.
– Łżesz – warknął Durotan. – Gul’dan jest przywódcą Hordy.
– To Gul’dan sprowadził tu nas wszystkich – odezwał się drugi z zielonych. – On wie, jak zabrać nas do nowego świata. I on wybrał Blackhanda, by poprowadził Hordę do bitwy i do zwycięstwa nad naszymi wrogami.
Orgrim i Durotan wymienili spojrzenia. Kiedy Gul’dan rozmawiał z ojcem Durotana, Garadem, a potem z samym Durotanem, nie wspominał o tym, że o nowy świat przyjdzie im walczyć. Durotan był orkiem, więcej nawet – był wodzem Klanu Mroźnego Wilka. Był gotów walczyć z każdym przeciwnikiem o bezpieczną przyszłość swego klanu i nienarodzonego dziecka. Ale fakt, że Gul’dan nie wspominał o nadchodzącej walce, wydał mu się niepokojący.
Dokładnie te same odczucia widział teraz na twarzy Orgrima, który był mu najbliższym przyjacielem od dzieciństwa. Obaj nie wyrzekli jednak ni słowa.
– To Blackhand powiedział nam, co robić, gdybyście się pojawili – oświadczył pierwszy, odsłaniając kły w pogardliwym grymasie. – Gdybyście mieli odwagę opuścić Grań Mroźnego Ognia – dodał.
– Nasz dom już nie istnieje – wypalił Durotan. – Tak jak i wasz, bez względu na to, z jakiego jesteście klanu.
– Należymy do Klanu Czarnej Skały – oświadczył jego towarzysz, wypinając dumnie pierś. – Blackhand, zwany Czarnorękim, był naszym wodzem, zanim Gul’dan uznał go za godnego tej chwały i uczynił przywódcą Hordy. Chodź z nami, Mroźny Wilku. Zostaw swoją kobietę. Idziemy tam, gdzie mogą pójść jedynie wojownicy.
Durotan zmarszczył brwi i już szykował się do ostrej riposty, gdy Draka odezwała się zwodniczo łagodnym tonem:
– Serce moje, udaj się ze swym zastępcą na spotkanie z Blackhandem, a klan zaczeka na twój powrót – oznajmiła z uśmiechem.
Wiedziała doskonale, kiedy ruszyć do walki. W każdym calu była takim wojownikiem jak Durotan, ale wiedziała, że w swym obecnym stanie zostałaby zlekceważona przez tych, którzy bardziej pragnęli konfliktu niż pożywienia dla swego klanu.
– Zatem znajdź nam miejsce na obóz – odpowiedział jej Durotan. – A ja spotkam się z Blackhandem z Czarnej Skały.
Dwóch zielonych poprowadziło Durotana i Orgrima przez obóz. Widok rodzin z dziećmi zebranych nad kociołkami ze strawą, odpoczywających na skórach, wkrótce ustąpił miejsca widokowi pobliźnionych wojowników o twardych spojrzeniach, zajętych czyszczeniem i naprawianiem broni. W namiotach kowali młoty dzwoniły o kowadła. Inni z kolei orkowie dłutami obrabiali kamienie, zmieniając je w koła. Jeszcze inni mocowali pierzyska na strzałach i ostrzyli noże. A każdy raz czy dwa zerknął na dwóch Mroźnych Wilków. Wszystkie te spojrzenia dotykały Durotana niemalże fizycznie.
Nagle szczęknęła stal i rozległ się okrzyk: „Lok’tar ogar!”, czyli „Zwycięstwo albo śmierć!”. Co tu się działo? Nie bacząc na swą eskortę, Durotan ruszył w stronę odgłosów walki, torując sobie drogę wśród ciżby, póki nie zobaczył rozległego placu otoczonego linami, gdzie walczyli ze sobą orkowie.
Patrzył, jak zręczna kobieta, uzbrojona jedynie w dwa sztylety o ostrzach robiących paskudne wrażenie, zanurkowała pod ramieniem wojownika wymachującego korbaczem i wyrysowała mu na żebrach dwie bliźniacze linie, które natychmiast spłynęły czerwonoczarną krwią. Mogła bez trudu zabić przeciwnika, ale nie zrobiła tego. Durotan patrzył na innych walczących – kawałek dalej jeden opierał się czwórce napastników, inni walczyli jeden na jednego.
– Trening – rzucił Orgrimowi, rozluźniając się nieco. Ale zaraz zmarszczył brwi. Co najmniej jedna trzecia walczących orków miała ten sam zielonkawy odcień skóry.
– Mroźne Wilki, co? – rozległ się znienacka głęboki i tubalny głos. – Nie do końca z was takie potwory, jak sobie wyobrażałem.
Za plecami Durotana i Orgrima pojawił się największy ork, jakiego kiedykolwiek widzieli. Żaden z nich nie był mały – Orgrim był największym Mroźnym Wilkiem na przestrzeni kilku pokoleń, ale teraz musiał podnieść głowę, żeby spojrzeć rozmówcy w oczy. Ciemna, absolutnie brązowa skóra olbrzyma bez cienia zieleni połyskiwała potem, a może olejem, i ozdobiona została licznymi tatuażami. Potężne ręce czarne były od tuszu. Przyglądał się przybyszom taksująco, a w oczach błyskało mu rozbawienie.
– Przekonasz się, że zasługujemy na swoją reputację – odpowiedział cicho Durotan. – Nie znajdziesz myśliwych lepszych od nas w swojej Hordzie, Blackhandzie z Klanu Czarnej Skały.
Czarnoręki odrzucił głowę i roześmiał się tubalnie.
– Nie trzeba nam będzie myśliwych – powiedział – trzeba nam wojowników. Jesteście tak dobrzy w walce jak ci, co przybyli przed tobą, Durotanie, synu Garada?
Durotan zerknął na krwawiącego wciąż orka, którego zaskoczył atak.
– Lepsi – powiedział i była to prawda. – Kiedy Gul’dan przybył do Mroźnych Wilków, oferując miejsce w Hordzie… dwukrotnie… nie wspomniał, że trzeba będzie walczyć o tę ziemię obiecaną.
– Ale czy spacer może cieszyć? Jesteśmy orkami. Jesteśmy teraz Hordą orków! I podbijemy ów nowy świat. A przynajmniej ci, którzy są wystarczająco odważni, by o niego walczyć. Nie boisz się, co?
Durotan pozwolił sobie na blady uśmiech, który jeszcze bardziej odsłonił jego kły.
– Boję się jedynie pustych obietnic.
– Śmiałe słowa – pochwalił Blackhand. – Dosadne. Dobrze! W mojej armii nie ma miejsca dla liżybutów. Przybyłeś w sama porę, Mroźny Wilku. Jeszcze jedno słońce i byłbyś się spóźnił. Zostałbyś tu ze starymi i słabymi.
Durotan zmarszczył brwi.
– Pozostawicie tu kogoś?
– Początkowo tak, Gul’dan tak rozkazał.
Durotan pomyślał o swej matce, Wiedzącej, o starym szamanie Drek’Tharze, dzieciach… swojej brzemiennej żonie.
– Nigdy się na to nie zgodzę!
– Jeśli zaprotestujesz, z wielką przyjemnością stanę do mak’gora.
Mak’gora była starożytną tradycją praktykowaną przez wszystkich orków. Był to honorowy pojedynek jeden na jednego, wyzwanie rzucane, bez wahania przyjmowane i rozstrzygane w walce na śmierć i życie. Kilka miesięcy wcześniej Durotan, świadom tego, jak szybko maleje liczebność jego klanu, odmówił zabicia pokonanego w mak’gora Wilka. Blackhand najwyraźniej nie miał takich oporów.
– Gul’dan poprowadzi nas do nowego domu jutro o wschodzie słońca – powiedział olbrzym. – Pierwsza fala, która zmyje naszych wrogów, złożona będzie jedynie z wojowników. Najlepszych w całej Hordzie! Możesz przyprowadzić tych ze swego klanu, którzy są zdrowi, szybcy i niezłomni w walce; najlepszych wojowników.
Durotan i Orgrim ponownie wymienili spojrzenia. Jeśli w tym świecie rzeczywiście czyhały na nich jakieś niebezpieczeństwa, mogły zagrozić życiu najbardziej bezbronnych. To była rozsądna strategia. Tak powinni postępować silni.
– Twoje słowa mają sens – odpowiedział z niejakim oporem. – Mroźne Wilki będą posłuszne.
– Dobrze – stwierdził Blackhand. – Twoje Wilki może i nie wyglądają na potwory, ale naprawdę nie chciałbym cię zabijać, przynajmniej póki nie zobaczę, jak walczysz. Chodź, pokażę ci potęgę, z jaką orkowie spadną na ten niczego niespodziewający się świat.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz