Fragment książki

14 minut czytania

1

Barney Mayerson zbudził się z niezwykle silnym bólem głowy i stwierdził, że znajduje się w obcej sypialni, w obcym domu. Obok, okryta aż po nagie, gładkie ramiona spała nieznajoma dziewczyna. Lekko oddychała przez usta; jej włosy były białe jak bawełna.

Na pewno spóźnię się do pracy, pomyślał. Wyśliznął się z łóżka i wstał chwiejnie, nie otwierając oczu i powstrzymując mdłości. Do biura miał z pewnością kilka godzin jazdy. A może nawet nie znajdował się w Stanach Zjednoczonych. Jednak z pewnością był na Ziemi; ciążenie, pod którego wpływem się zachwiał, było znajome i normalne.

A w sąsiednim pokoju, przy sofie stała znajoma walizka jego psychiatry, doktora Smile’a.

Boso poczłapał do salonu i usiadł obok walizeczki; otworzył ją, pstryknął przełącznikami i włączył doktora Smile’a. Czujniki ożyły i mechanizm zaczął cicho mruczeć.

- Gdzie jestem? – spytał Barney. – I jak daleko stąd do Nowego Jorku?

To było najważniejsze. Teraz spostrzegł zegar wiszący na ścianie kuchni; 7.30. Wcale nie tak późno.

Mechanizm, który był przenośnym terminalem doktora Smile’a, połączonym radiowo z komputerem w piwnicy mieszkalni Barneya, czyli Renown 33 w Nowym Jorku, stwierdził metalicznym głosem:

- Ach, pan Bayerson.

- Mayerson – sprostował Barney przygładzając włosy drżącymi palcami. – Co pamiętasz z ostatniej nocy?

Z uczuciem głębokiej odrazy dostrzegł stojące na kredensie w kuchni na pół opróżnione butelki burbona, wodę sodową, cytrynę, tonik i pojemniki na lód.

- Kim jest ta dziewczyna?

- Ta dziewczyna w łóżku to panna Rondinella Fugate -zakomunikował dr Smile. - Prosiła, by pan ją nazywał Roni.

Brzmiało to dziwnie znajomo, a jednocześnie w jakiś niejasny sposób wiązało się z jego pracą.

- Słuchaj – powiedział do walizki, ale w tej samej chwili dziewczyna w sypialni poruszyła się. Szybko zamknął doktora Smile’a i wstał, czując się śmieszny i niezgrabny w samych gatkach.

- Wstałeś już? – spytała sennie dziewczyna. Wyplątała się z pościeli i usiadła patrząc na niego. Dość ładna, stwierdził Barney; ma piękne, duże oczy. – Która godzina i czy nastawiłeś wodę na kawę?

Pomaszerował do kuchni i uruchomił kuchenkę. Usłyszał trzask zamykanych drzwi; dziewczyna poszła do łazienki. Dał się słyszeć szum wody. Roni brała prysznic.

Wróciwszy do salonu znów włączył doktora Smile’a.

- Co ona ma wspólnego z P.P. Layouts? – spytał.

- Panna Fugate jest pańską nową asystentką. Przybyła wczoraj z Chin Ludowych, gdzie pracowała dla P.P. Layouts jako konsultantka-prognostyczka na ten region. Jednak panna Fugate, choć utalentowana, jest bardzo niedoświadczona i pan Bulero zdecydował, że krótka praktyka w charakterze pańskiej asystentki... Powiedziałbym pod pańskim zwierzchnictwem, ale mogłoby to zostać źle zrozumiane, zważywszy...

- Wspaniale – rzekł Barney.

Wszedł do sypialni, znalazł swoje ubranie rzucone – z pewnością przez siebie samego - na podłogę i zaczął się powoli ubierać. Wciąż czuł się okropnie i z trudem powstrzymywał mdłości.

- To się zgadza – powiedział do doktora Smile’a wracając do salonu i dopinając koszulę. – Przypominam sobie wiadomość od Fridaya o pannie Fugate. Jej talent jest trochę nierówny. Popełniła poważny błąd z tą wystawą o wojnie domowej w USA... Wyobraź sobie, myślała, że to będzie piorunujący sukces w Chinach Ludowych. – Roześmiał się. Drzwi do łazienki uchyliły się odrobinę. W szparze dostrzegł różową, czystą Roni wycierającą się po kąpieli.

- Wołałeś mnie, kochanie?

- Nie – odparł. – Rozmawiałem ze swoim lekarzem.

- Każdy popełnia błędy – powiedział dr Smile, trochę bez przekonania.

- Jak to się stało, że ona i ja... – rzekł Barney robiąc gest w kierunku sypialni. – Tak od razu?

- Chemizm – rzekł dr Smile.

- Daj spokój.

- No, oboje jesteście jasnowidzami. Przewidzieliście, że to w końcu nastąpi... że zaangażujecie się erotycznie. Tak więc stwierdziliście – po kilku kieliszkach – że nie ma sensu czekać. Życie krótkie, sztuka...

Walizka umilkła, ponieważ Roni Fugate wyłoniła się z łazienki i przeszła nago obok Barneya kierując się do sypialni. Barney stwierdził, że ma smukłe ciało i naprawdę wspaniałą figurę, a jej małe, ostre piersi wieńczą sutki nie większe niż para różowych groszków. A raczej para różowych pereł, poprawił się w myślach.

- Chciałam cię zapytać w nocy – powiedziała Roni Fugate – dlaczego konsultujesz się z psychiatrą? Nosisz tę walizkę cały czas ze sobą. Odstawiłeś ją dopiero wtedy, gdy... i miałeś ją włączoną aż do...

Podniosła brwi i spojrzała na niego badawczo.

- Jednak wtedy ją wyłączyłem – podkreślił Barney.

- Uważasz, że jestem ładna?

Stając na palcach wyprostowała się, wyciągnęła ręce nad głowę i ku jego zdumieniu zaczęła serię ćwiczeń, skacząc i podskakując, kołysząc piersiami.

- Z całą pewnością – mruknął zaskoczony.

- Ważyłabym tonę – sapnęła Roni Fugate – gdybym nie robiła co rano tych ćwiczeń opracowanych przez Wydział Broni ONZ. Idź i nalej kawę do filiżanek, dobrze, kochanie?

- Czy naprawdę jesteś moją nową asystentką w P.P. Layouts? – spytał Barney.

- Tak, oczywiście. To ty nie pamiętasz? No tak, myślę, że jesteś taki jak większość czołowych jasnowidzów. Tak dobrze widzisz przyszłość, że mętnie przypominasz sobie przeszłość. A właściwie to co pamiętasz z ostatniej nocy?

Na chwilę przestała ćwiczyć, z trudem łapiąc oddech.

- Och – rzekł Barney – chyba wszystko.

- Słuchaj. Jedynym powodem, dla którego taszczysz ze sobą psychiatrę, może być to, że dostałeś kartę powołania. Zgadza się?

Po krótkim wahaniu kiwnął głową. To pamiętał. Znajoma podłużna, niebieskozielona koperta przybyła tydzień temu. W przyszłą środę w wojskowym szpitalu ONZ w Bronxie będą sprawdzać, czy jest przy zdrowych zmysłach.

- Czy to pomogło? Czy on... – gestem wskazała walizeczkę – zrobił cię dostatecznie chorym?

Odwracając się do przenośnego doktora Smile’a Barney zapytał:

- Zrobiłeś? Walizeczka odparła:

- Niestety, jest pan wciąż całkowicie zdatny, panie Mayerson. Może pan znieść stres dziesięciofreudowy. Przykro mi. Jednak mamy jeszcze kilka dni. Dopiero zaczęliśmy.

Wszedłszy do sypialni Roni Fugate wzięła bieliznę i zaczęła się ubierać.

- I pomyśleć tylko – westchnęła. – Jeżeli pana powołają, panie Mayerson, i wyślą do kolonii... może się okazać, że obejmę pańską posadę.

Uśmiechnęła się pokazując wspaniałe, równe zęby.

Była to ponura perspektywa. I zdolność jasnowidzenia niewiele mu pomogła. Ostateczny rezultat był niepewny, a szale przyczyny i skutku w idealnej równowadze.

- Nie poradzisz sobie – orzekł. – Nie mogłaś sobie poradzić nawet w Chinach, a to stosunkowo nieskomplikowana sytuacja, jeśli chodzi o analizę rozkładu prawdopodobieństw.

Jednak kiedyś da sobie radę – Barney mógł to przewidzieć bez trudu. Była młoda i obdarzona wybitnym talentem. Jedyne, czego potrzebowała, by mu dorównać – a on był w swoim fachu najlepszy- to kilka lat praktyki. W miarę jak odzyskiwał świadomość sytuacji, coraz jaśniej zdawał sobie z tego sprawę. Było bardzo prawdopodobne, że zostanie powołany, a nawet jeśli nie, Roni Fugate może odebrać mu dobrą, wygodną posadę, na którą wspinał się szczebel po szczeblu przez długie trzynaście lat.

Dość szczególne rozwiązanie problemu: pójść z nią do łóżka. Zastanawiał się, jak na to wpadł.

Nachyliwszy się, rzekł cicho do doktora Smile’a:

- Chciałbym, żebyś mi wyjaśnił, skąd, do cholery, przyszło mi...

- Ja mogę na to odpowiedzieć – zawołała z sypialni Roni Fugate. Właśnie założyła dość obcisły bladozielony sweter i zapinała go przed lustrem toaletki.

- Powiedziałeś mi to w nocy, po piątym burbonie z wodą. Mówiłeś... – Urwała. W jej oczach zabłysły figlarne iskierki. – To było niezbyt eleganckie. Powiedziałeś: Jeśli nie można ich pokonać, trzeba ich polubić. Tyle że, przykro mi to mówić, użyłeś nieco innego czasownika.

- Hmm – mruknął Barney i poszedł do kuchni nalać sobie kawy.

W każdym razie znajdował się niedaleko od Nowego Jorku; skoro panna Fugate była zatrudniona w P.P. Layouts, to nie mogła mieszkać daleko od firmy. Zatem mogą pojechać razem. Wspaniale. Zastanawiał się, czy ich pracodawca, Leo Bulero, pochwaliłby to, gdyby wiedział. Czy firma zajmowała jakieś oficjalne stanowisko w sprawie sypiania pracowników ze sobą? Zajmowała je niemal w każdej innej sprawie... chociaż nie miał pojęcia, jak człowiek spędzający całe życie na plażach kurortów Antarktyki lub w niemieckich klinikach Terapii E był w stanie stworzyć dogmaty obejmujące wszystko.

Pewnego dnia, powiedział sobie, będę żył jak Leo Bulero, zamiast tkwić w Nowym Jorku podczas czterdziestostopniowych upałów...

Nagle poczuł lekkie pulsowanie pod nogami; podłoga zatrzęsła się. To włączył się system chłodzący. Zaczął się nowy dzień.

Za oknami kuchni gorące, nieprzyjazne słońce wyłoniło się zza budynków. Barney zmrużył oczy pod wpływem blasku. Zapowiadał się kolejny bardzo upalny dzień. Jak nic, dojdzie do dwudziestu w skali Wagnera. Nie trzeba być jasnowidzem, żeby to przewidzieć.

***

W mieszkalni o nędznym, wysokim numerze 492 na peryferiach miasta Marilyn Monroe w stanie New Jersey Richard Hnatt bez entuzjazmu jadł śniadanie jednocześnie przeglądając, z uczuciem jeszcze dalszym od entuzjazmu, poranną wideogazetę z notowaniami zespołu pogodowego z poprzedniego dnia.

Główny lodowiec, Ol’ Skintop, cofnął się o 4,62 grabli w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin. A temperatura w Nowym Jorku w południe była wyższa o 1,46 wagnera niż dwa dni temu. Ponadto wilgotność powietrza spowodowana parowaniem oceanu wzrosła o 16 selkirków. Było więc cieplej i wilgotniej; proces naturalny nieuchronnie toczył się – ku czemu? Hnatt odłożył gazetę i podniósł pocztę dostarczoną przed świtem... sporo czasu upłynęło, od kiedy listonosze przestali włóczyć się za dnia.

Pierwszy rachunek, jaki wpadł mu w oko, był zwykłym zdzierstwem za chłodzenie mieszkania; Hnatt zalegał administracji mieszkalni 492 dokładnie dziesięć i pół skina za ostatni miesiąc, co oznaczało podwyżkę o trzy czwarte skina w stosunku do kwietnia. Kiedyś, pomyślał, zrobi się tak gorąco, że nic nie uchroni mieszkadła od roztopienia się. Pamiętał dzień, kiedy jego kolekcja nagrań zlepiła się w brylastą masę. To było gdzieś w ’04 – z powodu chwilowej awarii systemu chłodzącego mieszkalni. Teraz miał taśmy żelazowe, które się nie topiły. Wtedy jednocześnie padły wszystkie papużki i wenusjańskie minikanarki w budynku, a żółw sąsiada ugotował się we własnej skorupie. Oczywiście zdarzyło się to w dzień i wszyscy – a przynajmniej wszyscy mężczyźni – byli w pracy. Żony kuliły się na najniższej z podziemnych kondygnacji, myśląc (pamiętał, jak opowiadała mu o tym Emily), że w końcu nadeszła ta okropna chwila. Nie za sto lat, ale właśnie teraz. Że prognozy Politechniki Kalifornijskiej były błędne... ale rzecz jasna nie były; po prostu przerwany został kabel energetyczny nowojorskich służb komunalnych. Roboty szybko przybyły i naprawiły go.

W pokoju stołowym jego żona siedziała w niebieskim szlafroczku, cierpliwie pokrywając szkłem wodnym jakiś przedmiot z nie wypalonej ceramiki; wystawiła czubek języka, a oczy jej błyszczały... zręcznie operowała pędzelkiem i Hnatt był pewny, że rzecz będzie dobra. Widok Emily przy pracy przypomniał mu o zadaniu, jakie dziś przed nim stało. Niemiła perspektywa.

- Może powinniśmy jeszcze trochę zaczekać, zanim się z nim skontaktujemy – rzekł opryskliwie.

Nie patrząc na niego Emily powiedziała:

- Nigdy nie będziemy mu mogli zaprezentować lepszej kolekcji, niż mamy teraz.

- A co, jeśli powie nie?

- Będziemy próbować dalej. A czego się spodziewałeś, że zrezygnujemy tylko dlatego, iż mój dawny mąż nie potrafi lub nie zechce przewidzieć, jakim sukcesem okażą się one na rynku?

- Znasz go, ja nie – odparł Richard Hnatt. – Chyba nie jest mściwy, co? Nie żywi urazy?

A właściwie jaką urazę mógł żywić dawny małżonek Emily? Nikt nie zrobił mu krzywdy. Jeżeli już o tym mowa, to było chyba na odwrót, a przynajmniej tak wynikało z relacji Emily.

Dziwnie się czuł ciągle słuchając o Barneyu Mayersonie, nigdy go nie poznawszy, nigdy nie spotkawszy osobiście. Teraz się to zmieni, ponieważ dziś o dziewiątej ma umówione spotkanie z Mayersonem w jego biurze w P.P. Layouts. Mayerson rzecz jasna będzie miał przewagę. Może rzucić jedno krótkie spojrzenie na zestaw ceramiki i uprzejmie podziękować. Nie, może powiedzieć, P.P. Layouts nie jest zainteresowany. Proszę wierzyć moim zdolnościom prekognicyjnym, mojemu talentowi prognozowania mody i doświadczeniu... I Richard Hnatt wyjdzie z kolekcją naczyń pod pachą, nie mając dokąd się udać.

Wyglądając przez okno zobaczył z niechęcią, że już zrobiło się zbyt gorąco, by człowiek mógł to znieść. Ruchome chodniki opustoszały gwałtownie, gdyż wszyscy szukali schronienia pod dachem. Była ósma trzydzieści i musiał już wyjść. Podniósł się i ruszył do przedpokoju, by wyjąć z szafy hełm i obowiązkowy aparat chłodzący. Prawo nakazywało, by każdy dojeżdżający do pracy nosił go na plecach aż do zmroku.

- Do widzenia – skinął głową żonie przystając przy drzwiach.

- Do widzenia i wiele szczęścia.

Jeszcze pilniej zajęła się pracochłonnym glazurowaniem i Richard pojął, że świadczyło to o napięciu. Nie mogła sobie pozwolić choć na chwilę przerwy. Otworzył drzwi i wyszedł do holu, czując chłodny podmuch przenośnego aparatu chłodzącego pykającego za jego plecami.

- Och – zawołała Emily, gdy zaczął zamykać drzwi; uniosła głowę i odgarnęła z oczu długie, brązowe włosy. – Daj znać zaraz po wyjściu z biura Barneya, gdy tylko będziesz wiedział, na czym stoimy.

- W porządku – odparł i zamknął za sobą drzwi.

Na dole, w banku, otworzył sejf i wyjąwszy kasetkę z depozytem zaniósł ją do odosobnionego pomieszczenia. Wyjął z niej pudło zawierające próbki ceramiki, które miał pokazać Mayersonowi.

Wkrótce potem znalazł się na pokładzie izotermicznego pojazdu komunikacji miejskiej, w drodze do śródmieścia Nowego Jorku i P.P. Layouts – wielkiego budynku z brudnobiałego syntetycznego cementu, gdzie narodziła się Perky Pat i cały jej miniaturowy świat. Lalka, rozmyślał Hnatt, która podbiła człowieka podbijającego właśnie planety Układu Słonecznego. Perky Pat, obsesja kolonistów. Cóż za komentarz do życia w koloniach... cóż można rzec więcej o tych nieszczęśliwcach, którzy – zgodnie z ONZ-owskim prawem o selektywnym poborze do służby – zostali wykopani z Ziemi i musieli rozpocząć nowe, obce życie na Marsie, Wenus, Ganimedzie czy też gdzieś indziej, gdzie biurokratom z ONZ przyszło do głowy ich umieścić... Niektórym może nawet udawało się przeżyć.

A my uważamy, że tu jest źle, powiedział do siebie.

Osobnik w sąsiednim fotelu, mężczyzna w średnim wieku noszący szary hełm, koszulę bez rękawów i jasnoczerwone szorty popularne wśród biznesmenów, napomknął:

- Znów będzie gorąco.

- Tak.

- Co ma pan w tym wielkim kartonie? Żarcie na piknik dla stada marsjańskich kolonistów?

- Ceramikę – odrzekł Hnatt.

- Założę się, że wypala ją pan wystawiając po prostu przed drzwi w południe - zachichotał biznesmen, po czym wyjął poranną wideogazetę i zaczął przeglądać. – Donoszą, że statek spoza Układu Słonecznego rozbił się na Plutonie – rzekł. – Wysłano zespół, aby to zbadać. Myśli pan, że to Proxi? Nie znoszę tych z innych systemów.

- Bardziej prawdopodobne, że to jeden z naszych własnych statków – stwierdził Hnatt.

- Widział pan kiedy takiego z Proximy?

- Tylko zdjęcia.

- Okropne – zauważył biznesmen. – Jeśli znajdą ten rozbity statek na Plutonie i okaże się, że to Proxi, to mam nadzieję, że zmiotą ich laserem. W końcu prawo zakazuje im przylatywać do naszego układu.

- Racja.

- Mógłbym zobaczyć pańską ceramikę? Ja robię w krawatach. Niby ręcznie robione żywe krawaty Wernera we wszystkich kolorach Tytana... Mam jeden na sobie, widzi pan? Te kolory są w rzeczywistości prymitywną formą życia, którą przywozimy i hodujemy tu na Ziemi. Sposób zmuszania ich do reprodukcji to nasza tajemnica. Wie pan, tak jak skład Coca-Coli.

Hnatt powiedział:

- Z podobnego powodu nie mogę pokazać panu tej ceramiki, mimo że bardzo bym chciał. To nowe wzory. Wiozę je do prognosty-jasnowidza w P.P. Layouts. Jeśli zechce je zminiaturyzować do kompletów Perky, to będziemy w domu. Wystarczy przesłać info do prezentera P.P.... jak on się nazywa?... krążącego wokół Marsa. Dalej już pójdzie.

- Ręcznie robione krawaty Wernera są częścią zestawów Perky – poinformował go tamten. – Jej chłopiec Walt ma ich całą szafę. – Rozpromienił się. – Kiedy P.P. Layouts zdecydowały się na miniaturyzację naszych krawatów...

- Czy to z Barneyem Mayersonem prowadził pan rozmowy?

- Ja z nim nie rozmawiałem; to nasz miejscowy kierownik działu sprzedaży. Mówią, że Mayerson jest trudny. Zdaje się kierować impulsami, a kiedy już podejmie decyzję, nigdy jej nie zmienia.

- Zdarzają mu się pomyłki? Odrzuca rzeczy, które stają się modne?

- Pewnie. Może to jasnowidz, ale jest tylko człowiekiem. Powiem panu coś, co może być pomocne. Jest bardzo podejrzliwy w stosunku do kobiet. Jego małżeństwo rozpadło się kilka lat temu i nigdy się z tym nie pogodził. Widzi pan, jego żona zaszła w ciążę dwa razy i zarząd jego mieszkalni, zdaje się, że numer 33, przegłosował na zebraniu eksmisję jego i żony z powodu naruszenia przepisów administracji. No, zna pan 33; wie pan, jak trudno dostać się do budynku o tak niskim numerze. Tak więc zamiast zrezygnować z mieszkadła wolał rozwieść się z żoną i ona się wyprowadziła zabierając dziecko. Później widocznie doszedł do wniosku, że popełnił błąd, i żałował tego. Rzecz jasna obwiniał się o popełnienie tej pomyłki. To jednak dość zrozumiałe, na Boga, czego nie oddalibyśmy, żeby mieszkać w 33, a nawet w 34? Nigdy się znowu nie ożenił; może jest neokatolikiem. W każdym razie, kiedy pójdzie pan sprzedawać mu swoją ceramikę, niech pan będzie bardzo ostrożny w kwestii kobiet. Niech pan nie mówi: to spodoba się paniom ani nic takiego. Większość transakcji detalicznych...

- Dzięki za radę – przerwał mu Hnatt wstając. Niosąc pudło z ceramiką przecisnął się do wyjścia.

Westchnął w duchu. To będzie trudne, może nawet beznadziejne, nie był w stanie pokonać okoliczności, wydarzeń, które miały miejsce na długo przed jego związkiem z Emily i jej naczyniami. Tak to jest.

Na szczęście zdołał złapać taksówkę. Gdy wiozła go przez zatłoczone śródmieście, przeczytał poranną wideogazetę, a szczególnie rewelacje o statku, który – jak uważano -wrócił z Proximy tylko po to, by rozbić się na mroźnym pustkowiu Plutona. Co za sugestia! Domyślano się już, że może tu chodzić o dobrze znanego międzyplanetarnego przemysłowca Palmera Eldritcha, który dziesięć lat temu wyruszył do układu Proximy na zaproszenie humanoidalnej Rady Proximy. Chcieli, by zmodernizował ich autofabryki na sposób ziemski. Od tej pory nikt nie słyszał o Eldritchu. Aż do teraz.

Prawdopodobnie byłoby lepiej dla Ziemi, gdyby Eldritch nie wrócił, zdecydował po namyśle. Palmer Eldritch był zbyt nieokiełznanym i błyskotliwym indywidualistą. Dokonał cudów w dziedzinie zautomatyzowanej produkcji na planetach skolonizowanych, ale – jak zwykle – poszedł za daleko, zbyt wiele planował. Produkty piętrzyły się w nieprawdopodobnych miejscach, gdzie nie było kolonistów, którzy by je wykorzystali. Zmieniały się w góry śmieci, w miarę jak pogoda niszczyła je niepowstrzymanie, kawałek po kawałku. Szczególnie burze śnieżne, jeśli wierzyć, że takie jeszcze gdzieś istnieją... podobno są miejsca, gdzie jest naprawdę zimno. W rzeczy samej, aż za zimno.

- Jesteśmy na miejscu, wasza wysokość – poinformował go autonomiczny system taksówki, zatrzymując pojazd przed dużą budowlą, której większa część kryła się pod ziemią. P.P. Layouts. Pracownicy wchodzili do budynku przez szereg izolowanych termicznie tuneli.

Zapłacił za taksówkę, wyskoczył z niej i przemknął przez otwartą przestrzeń do tunelu trzymając pudło obiema rękami. Światło słoneczne dotknęło go przelotnie i Hnatt poczuł - czy też wyobraził sobie, że czuje – skwierczenie skóry. Upieczony jak gęś, wysuszony na wiór, pomyślał, dotarłszy bezpiecznie do tunelu.

Po chwili był pod ziemią. Recepcjonistka wpuściła go do biura Mayersona. Pokoje, chłodne i mroczne, zachęcały do odpoczynku, ale nie zatrzymał się. Mocniej ścisnął pudło z próbkami, sprężył się i choć nie był neokatolikiem, odmówił w duchu modlitwę.

- Panie Mayerson. – Recepcjonistka, wyższa od Hnatta i robiąca wrażenie w swej wydekoltowanej sukni i butach na wysokich obcasach, zwróciła się do siedzącego za biurkiem mężczyzny. – To jest pan Hnatt – poinformowała go. – Panie Hnatt, to jest pan Mayerson.

Za Mayersonem stała dziewczyna w bladozielonym sweterku. Miała zupełnie białe włosy. Włosy były zbyt białe, a sweter zbyt ciasny.

- To panna Fugate, panie Hnatt. Asystentka pana Mayersona. Panno Fugate, to pan Richard Hnatt.

Siedzący za biurkiem Barney Mayerson dalej studiował jakiś dokument, nie zdradzając, że zauważył przybycie gościa, i Richard Hnatt czekał w milczeniu miotany różnymi uczuciami. Poczuł, jak narasta w nim gniew; podchodzi mu do gardła i uciska pierś. Poza tym oczywiście lęk, a potem dominujący nad tym dreszcz rosnącej ciekawości. A więc to był dawny mąż Emily, który – jeśli wierzyć sprzedawcy żywych krawatów – wciąż głęboko żałował decyzji o unieważnieniu małżeństwa. Mayerson był dość krępym mężczyzną po trzydziestce z niezwykle długimi i falującymi włosami, które nie były aktualnie w modzie. Wyglądał na znudzonego, ale nie okazywał wrogości. Jednak może jeszcze nie...

- Zobaczmy pańskie garnki – rzekł nagle Mayerson. Położywszy pudło na biurku Richard Hnatt otworzył je, wyjął naczynia jedno po drugim i ustawiwszy je cofnął się o krok.

Po chwili Barney Mayerson powiedział:

- Nie.

- Nie? – zapytał Hnatt. – Co nie?

- Nie przejdą – oznajmił Mayerson. Podniósł dokument i podjął przerwaną lekturę.

- Chce pan powiedzieć, że zdecydował pan tak po prostu? – pytał Hnatt, nie mogąc uwierzyć, że już po wszystkim.

- Właśnie tak – przytaknął Mayerson.

Nie okazywał dalszego zainteresowania ceramiką. Dla niego Hnatta i jego naczyń już tu nie było.

- Przepraszam, panie Mayerson – odezwała się panna Fugate.

Zerkając na nią Barney Mayerson zapytał:

- Co jest?

- Przykro mi to powiedzieć, panie Mayerson – odparła panna Fugate. Podeszła do naczyń, podniosła jedno z nich i zważyła w rękach gładząc emaliowaną powierzchnię. – Jednak mam zupełnie inne wrażenie niż pan. Czuję, że ta ceramika przejdzie.

Hnatt spoglądał raz na jedno, raz na drugie z nich.

- Proszę mi to dać. – Mayerson wskazał na ciemnoszary wazon i Hnatt natychmiast mu go podał. Mayerson przez chwilę trzymał go w ręku. – Nie – rzekł w końcu. Zmarszczył brwi. - Nadal nie mam wrażenia, że ten towar odniesie sukces. Moim zdaniem jest pani w błędzie, panno Fugate.

Postawił wazę z powrotem.

- Ale ze względu na różnicę poglądów między mną a panną Fugate – oznajmił drapiąc się w zadumie po nosie – proszę zostawić te próbki na kilka dni. Poświęcę im jeszcze trochę uwagi.

Jednak widać było, że nie miał takiego zamiaru. Panna Fugate sięgnęła i wziąwszy małe naczynie o dziwnym kształcie przycisnęła je niemal czule do piersi.

- Szczególnie to. Odbieram bardzo silne emanacje. To będzie największym sukcesem.

- Postradałaś zmysły, Roni – powiedział cicho Barney Mayerson. Teraz wydawał się naprawdę zły; aż poczerwieniał na twarzy. – Odezwę się do pana – zwrócił się do Hnatta - kiedy podejmę ostateczną decyzję. Nie widzę jednak powodu zmieniać zdania, więc niech pan nie będzie optymistą. W rzeczy samej, lepiej niech się pan nie kłopocze zostawianiem tutaj tych naczyń.

Rzucił nieprzyjemne, twarde spojrzenie swojej asystentce.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...