Fragment książki

24 minuty czytania

1

Niebo nad portem miało barwę ekranu monitora nastrojonego na martwy kanał.

– Nie chodzi o to, że biorę – tłumaczył ktoś, gdy Case przeciskał się między ludźmi stłoczonymi u wejścia do „Chat”. – Po prostu mój organizm cierpi na silny niedostatek narkotyków.

To był głos z Ciągu i żart z Ciągu. W barze „Chatsubo” spotykali się zawodowi ekspatrianci. Można tu było pić przez cały tydzień, nie słysząc nawet słowa po japońsku.

Za barem stał Ratz. Proteza podrygiwała monotonnie, gdy napełniał kufle kirinem. Dostrzegł Case’a i uśmiechnął się, ukazując zęby będące plamistą mieszaniną wschodnioeuropejskiej stali i brunatnej próchnicy. Case znalazł sobie miejsce przy kontuarze, między wątpliwą opalenizną którejś z dziwek Lonny’ego Zone’a i czyściutkim, marynarskim mundurem wysokiego Afrykanina z plemiennymi bliznami na policzkach.

– Wage był tu wcześniej z dwoma pajacami. – Ratz zdrową ręką pchnął kufel wzdłuż lady. – Ma do ciebie jakiś interes?

Case wzruszył ramionami. Dziewczyna po prawej stronie zachichotała i szturchnęła go porozumiewawczo.

Uśmiech barmana stał się jeszcze szerszy. Brzydota Ratza była legendarna. W epoce niezbyt kosztownego piękna jego brak miał w sobie coś z symbolu. Antyczne ramię zawyło, gdy sięgał po kolejny kufel; była to rosyjska proteza wojskowa, siedmiofunkcyjny manipulator na serwach, powleczony różowym plastikiem.

– Zbyt wiele w panu artysty, Herr Case – warknął Ratz; ten dźwięk pełnił u niego funkcję śmiechu. Różowym hakiem podrapał obwisły, opięty białą koszulą brzuch. – Artysty od lekko zabawnych interesów.

– Jasne. – Case łyknął piwa. – Ktoś tu musi być zabawny. Cholernie pewne, że nie ty.

Chichot dziwki zabrzmiał o oktawę wyżej.

– Ani ty, siostro. Więc znikaj, co? Zone jest moim osobistym przyjacielem.

Spojrzała mu w oczy i wydała najcichszy z możliwych odgłos splunięcia. Wargi ledwie się poruszyły. Ale odeszła.

– Jezu – mruknął Case. – Jaki horror tu wpuszczasz? Człowiek nie może się spokojnie napić.

– Ha – stwierdził Ratz, waląc ścierką w nierówne drewno. – Zone oddaje działkę. Tobie pozwalam pracować ze względu na wartości rozrywkowe.

Gdy Case podnosił kufel, nastąpiła jedna z tych niezwykłych chwil ciszy, jakby równoczesna pauza setek niezależnych konwersacji. Potem zadźwięczał chichot dziwki, z odcieniem histerii.

– Przeleciał anioł – burknął Ratz.

– To Chińczycy! – ryczał pijany Australijczyk. – Chińczycy wymyślili pieprzone struganie nerwów. W każdej chwili poleciałbym na kontynent na obróbkę. Oni potrafią cię ustawić, chłopie...

– A to... – mruknął do swego kufla Case, czując wzbierającą nagle gorycz – to już naprawdę gówno prawda.

***

Japończycy zapomnieli więcej z neurochirurgii, niż Chińczycy w ogóle wiedzieli. Czarne kliniki Chiby były na samym topie, wprowadzały co miesiąc całe systemy nowych technik, a mimo to nie zdołały usunąć ran, jakie odniósł w tamtym hotelu w Memphis.

Był tu od roku, a wciąż śnił o cyberprzestrzeni, choć nadzieja słabła każdej nocy. Tyle prochów, tyle wiraży i ściętych zakrętów w Mieście Nocy, i nadal widział we śnie matrycę, jasne kraty logik rozwijające się w bezbarwnej pustce... Ciąg był daleko stąd, za Pacyfikiem, a on nie był już specem konsoli, kowbojem cyberprzestrzeni. Był jeszcze jednym popychaczem, który starał się jakoś przeżyć. Jednakże senne marzenia nadpływały każdej japońskiej nocy jak elektroniczne voudou. Płakał po nich, krzyczał i budził się samotny w ciemności, skulony w swojej kapsule w jakimś skrzynkowym hotelu, wbijając dłonie w płytę materaca. Palce ściskały piankę, próbując sięgnąć konsoli, której nie było.

***

– Widziałem wczoraj twoją dziewczynę. – Ratz podał Case’owi drugie kirin.

– Nie mam dziewczyny – odparł i łyknął z kufla.

– Pannę Lindę Lee.

Case potrząsnął głową.

– Żadnych kobiet? Nic? Tylko interesy, druhu artysto? Całkiem oddany handlowi? – Małe piwne oczka barmana kryły się głęboko w fałdach pomarszczonej skóry. – Kiedy byłeś z nią, lubiłem cię chyba bardziej. Częściej się śmiałeś. A teraz, którejś nocy, możesz się stać nazbyt artystyczny. Skończysz w klinicznym zbiorniku, jako części zamienne.

– Łamiesz mi serce, Ratz. – Dopił piwo, zapłacił i wyszedł, garbiąc chude, sterczące ramiona pod mokrym od deszczu nylonem wiatrówki koloru khaki. Krocząc wśród tłumów Ninsei, czuł stęchły zapach własnego potu.

***

Case miał dwadzieścia cztery lata. W wieku dwudziestu dwóch został kowbojem, koniokradem, jednym z najlepszych w Ciągu. Uczył się u naprawdę najlepszych, McCoya Pauleya i Bobby Quine’a, legend tego fachu. Działał na niemal nieustannym adrenalinowym haju, produkcie ubocznym młodości i sprawności, włączony do robionego na zamówienie cyberprzestrzennego deku, który rzutował bezcielesną świadomość na wszechzmysłową halucynację matrycy. Był złodziejem pracującym dla innych, bogatszych złodziei, pracodawców dostarczających egzotycznego oprogramowania wymaganego dla przebicia jasnych murów systemów korporacyjnych, otwierającego okna na złotonośne pola danych.

Popełnił klasyczny błąd, choć przysięgał sobie, że tego nie zrobi: okradł swoich zleceniodawców. Zatrzymał coś dla siebie i próbował pchnąć to u pasera w Amsterdamie. Wciąż nie był pewien, jak został wykryty. Zresztą, teraz nie miało to znaczenia. Oczekiwał na śmierć, ale oni tylko się uśmiechali. Oczywiście, powiedzieli, może sobie zatrzymać pieniądze. Nie ma sprawy. Będą mu potrzebne. Ponieważ – nadal z uśmiechem – mają zamiar upewnić się, że już nigdy nie będzie pracował.

Uszkodzili mu system nerwowy wojenną, rosyjską mykotoksyną.

Przywiązany do łóżka w hotelu w Memphis, halucynował przez trzydzieści godzin, a jego talent wypalał się mikron po mikronie.

Ingerencja była minimalna, subtelna i absolutnie skuteczna.

Dla Case’a, żyjącego jedynie dla niematerialnego uniesienia cyberprzestrzeni, to był Koniec. W barach, które odwiedzał jako czołowy kowboj, elita okazywała obojętność czy nawet pogardę dla ciała. Ciało to mięso. Case znalazł się w więzieniu własnego ciała.

***

Szybko wymienił cały swój kapitał na nowe jeny, gruby plik starych, papierowych pieniędzy, krążących bez końca w obiegu zamkniętym czarnych rynków całego świata, niby muszelki między wyspiarzami Triobriandu. W Ciągu trudno było przeprowadzać uczciwe transakcje z gotówką. W Japonii było to nielegalne.

W Japonii, wierzył w to z twardą, absolutną pewnością, znajdzie lekarstwo. W Chibie. Albo w zarejestrowanej klinice, albo w strefie cienia czarnej medycyny. Równoznacznej z implantami, ostrzeniem nerwów i mikrobioniką. Chiba jak magnes przyciągała techno-kryminalne subkultury Ciągu.

W Chibie patrzył, jak jego nowe jeny znikają podczas dwumiesięcznej rundy badań i konsultacji. Ludzie z czarnych klinik, jego ostatnia nadzieja, podziwiali precyzję okaleczenia, po czym wolno kręcili głowami.

Sypiał teraz w najtańszych skrzyniach, blisko portu, pod kwarcowo-halogenowymi reflektorami. Przez całą noc zalewały blaskiem doki, jak sceny gigantycznych teatrów. Lśnienie telewizyjnego nieba zaćmiewały światła Tokio, nawet ogromne, holograficzne logo Fuji Electric Company. Zatoka Tokijska była czarnym obszarem, gdzie mewy krążyły nad dryfującymi ławicami białego styropianu. Za portem leżało miasto; kopuły fabryk ginęły w cieniu ogromnych sześciennych budynków korporacji. Miasto i port rozdzielała ziemia niczyja, sieć starych uliczek bez oficjalnej nazwy. Miasto Nocy z Ninsei w samym sercu. Za dnia bary przy Ninsei były zamknięte i bezbarwne, neony wygaszone, hologramy martwe, czekające pod zatrutym, srebrzystym niebem.

***

Dwie przecznice na zachód od „Chat”, w herbaciarni zwanej „Jarre de Thé”, Case popił podwójnym espresso pierwszą tej nocy pigułkę. Był to płaski, różowy ośmiokąt, mocna odmiana brazylijskiej deksedryny, kupiona od którejś z dziewczyn Zone’a.

Ściany lokalu wyłożono lustrami, każdą płytę zwierciadła obramowując czerwonym neonem.

Na początku, gdy znalazł się w Chibie całkiem sam, z niewielką kwotą pieniędzy i jeszcze mniejszą porcją nadziei na znalezienie lekarstwa, wszedł w stan śmiertelnego przeciążenia. Zdobywał gotówkę z chłodną, jakby obcą, koncentracją. W ciągu pierwszego miesiąca zabił dwóch mężczyzn i kobietę dla sum, jakie rok wcześniej uznałby za śmieszne. Ninsei zużywała go, aż wreszcie sama stała się eksternalizacją jakiegoś pragnienia śmierci, obcą trucizną, którą – nie wiedząc – nosił w sobie.

Miasto Nocy przypominało zwariowany eksperyment społecznego darwinizmu, zaprojektowany przez znudzonego badacza, bez przerwy wciskającego klawisz szybkiego przewijania. Przestawałeś pchać i tonąłeś bez śladu; ale gdy ruszałeś odrobinę za szybko, zrywałeś delikatne napięcie powierzchniowe czarnego rynku. Tak czy tak, znikałeś i nie pozostawało nic prócz mglistych wspomnień w mózgu takiego mebla jak Ratz. Zresztą serce, płuca czy nerki mogły prztrwać, służąc komuś obcemu, kto miał dość nowych jenów na części z klinicznych zbiorników.

Interes był tu tłem wszystkiego, podświadomym, wszechobecnym szumem, a śmierć akceptowaną formą kary za lenistwo, nieuwagę, brak wdzięku, niedostosowanie się do wymagań złożonego protokołu.

Samotny przy stoliku w „Jarre de Thé”, z ośmiokątem, który właśnie zaczynał działać, i kropelkami potu występującymi na skórze dłoni, nagle świadom każdego mrowiącego włoska na ramionach i piersi, Case wiedział, że w pewnym momencie rozpoczął grę z samym sobą. Bardzo starą grę, bez nazwy, ostateczny pasjans. Przestał nosić broń, nie zachowywał nawet podstawowych środków ostrożności. Wykonywał najostrzejsze, najbardziej ryzykowne zlecenia ulicy i zyskał reputację człowieka, który potrafi zrealizować każde zamówienie. Część umysłu zdawała sobie sprawę, że blask autodestrukcji stał się jaskrawo widoczny dla wszystkich klientów, których miał coraz mniej. Ta sama część jednak rozkoszowała się świadomością, że to już tylko kwestia czasu. I ta właśnie część umysłu, usatysfakcjonowana oczekiwaniem na śmierć, najbardziej nienawidziła myśli o Lindzie Lee.

Pewnej deszczowej nocy znalazł ją w salonie gier.

Pod jaskrawymi upiorami płynącymi poprzez błękitną zawiesinę tytoniowego dymu, hologramy Zamku Czarnoksiężnika, Wojnę Czołgów w Europie, Nowy Jork z powietrza... Taką ją zapamiętał, z twarzą skąpaną w niespokojnych światłach laserów, z rysami zredukowanymi do kodu: policzki lśniące szkarłatem pożaru w Zamku Czarnoksiężnika, czoło zalane lazurem, gdy Monachium padało pod natarciem czołgów, usta muśnięte złotem iskier, jakie szybujący kursor krzesał ze ściany kanionu drapaczy chmur. Szedł wtedy ostro; klocek ketaminy Wage’a ruszył w drogę do Jokohamy, a pieniądze miał już w kieszeni. Wszedł tam, by skryć się przed deszczem spływającym po chodniku Ninsei. Zobaczył tylko ją, wśród dziesiątków twarzy nad konsolami, pochłoniętą rozgrywką. Taki sam wyraz miała jej twarz kilka godzin później, gdy spała w skrzyni niedaleko portu. Górna warga przypominała linię, jaką rysują dzieci, by przedstawić ptaka w locie.

Przeszedł między automatami i stanął obok niej, wciąż rozemocjonowany załatwionym niedawno interesem. Podniosła głowę. Dostrzegł szare oczy obramowane rozmazaną czarną kredką. Oczy małego zwierzątka, pochwyconego światłami nadjeżdżającego pojazdu.

Ich wspólna noc przeciągnęła się do świtu, do biletów w porcie poduszkowców i jego pierwszej wycieczki przez zatokę. Deszcz nie ustawał, padając przy Harajuku, osiadając kroplami na jej plastikowej kurtce. Dzieci Tokio w białych chodakach i foliowych pelerynach spacerowały obok słynnych butików. Wreszcie stanęli wśród nocnego gwaru salonu pachinko. Trzymała go za rękę jak mała dziewczynka.

Prawie miesiąc trwało, nim mieszanka narkotyków i napięcia, która była jego naturalnym środowiskiem, zmieniła te wiecznie zdumione oczy w studnie wzajemnej potrzeby. Obserwował, jak rozpada się jej osobowość, pęka jak góra lodowa, jak odpływają kry, by wreszcie zobaczyć nagie pragnienie, wygłodniałą strukturę uwarunkowania. Patrzył, jak śledzi kolejnego jelenia. Koncentracja przywodziła mu na myśl modliszki, sprzedawane na straganach przy Shiga, gdzie stały akwaria ze zmutowanymi, błękitnymi karpiami i świerszcze w bambusowych klatkach.

Wpatrywał się w czarny krąg fusów na dnie pustej filiżanki. Wibrował od prochów. Brązowy laminat blatu pokrywała mętna patyna maleńkich rys. Deksedryna wzbierała wzdłuż kręgosłupa, a Case widział niezliczone losowe uderzenia, niezbędne dla stworzenia takiej powierzchni. Herbaciarnia była urządzona w staromodnym, bezimiennym stylu zeszłego wieku, nieudolnie łączącym japońską tradycję z jasnymi, mediolańskimi plastikami. Wydawało się jednak, że wszystko pokrywa cienka błona, jakby zszargane nerwy tysięcy klientów zużyły jakoś lustra i błyszczące kiedyś tworzywa, pozostawiając powierzchnie zasnute czymś, czego już nigdy nie da się usunąć.

– Case, chłopie...

Uniósł głowę i spojrzał w szare oczy obramowane czarną kredką. Miała na sobie wytarty francuski dres orbitalny i nowe, białe tenisówki.

– Nie można cię znaleźć, człowieku. – Usiadła naprzeciw i oparła łokcie o stół. Rękawy niebieskiej bluzy zostały oderwane u ramion. Automatycznie sprawdził jej ręce, szukając śladów igieł i plastrów. – Chcesz papierosa?

Wyciągnęła z kieszeni na kostce zmiętą paczkę yeheyuanów. Wziął jednego. Zaczekał, aż poda mu ogień czerwoną plastikową rurką.

– Dobrze sypiasz, Case? Wyglądasz na zmęczonego.

Akcent sugerował, że pochodzi z południa Ciągu, gdzieś w pobliżu Atlanty. Miała worki pod oczami, lecz ciało gładkie i jędrne. Dwadzieścia lat. Świeże linie bólu zaczynały odbijać się już na stałe w kącikach ust. Ciemne włosy związała z tyłu kawałkiem barwnego jedwabiu. Wzór na tkaninie mógł przedstawiać obwody drukowane albo plan miasta.

– Jeśli nie zapomnę zażyć tabletek – odparł, uderzony niemal fizyczną falą tęsknoty, pożądania i samotności, atakujących na częstotliwości amfetaminy. Pamiętał zapach jej skóry w przegrzanej skrzyni niedaleko portu, dotyk palców splecionych na szyi.

To tylko mięso, pomyślał. I potrzeby mięsa.

– Wage – oświadczyła, mrużąc oczy – chciałby cię widzieć z dziurą w twarzy.

Zapaliła papierosa.

– Kto powiedział? Ratz? Mówiłaś z Ratzem?

– Nie. Mona. Jej nowy chłoptaś pracuje dla Wage’a.

– Nie jestem mu winien aż tyle. – Wzruszył ramionami. – Straci forsę, jeśli mnie załatwi.

– Zbyt wielu ludzi jest mu coś winnych, Case. Może masz posłużyć za przykład. Lepiej uważaj.

– Jasne. Co u ciebie, Linda? Masz gdzie spać?

– Spać... – Potrząsnęła głową. – Pewnie, Case.

Zadrżała i pochyliła się nad stołem. Twarz lśniła warstewką potu.

– Trzymaj – mruknął, wsunął palce w kieszeń wiatrówki i wyciągnął zmiętą pięćdziesiątkę. Odruchowo wygładził ją pod stołem, złożył na cztery i podał Lindzie.

– Są ci potrzebne, skarbie. Daj je lepiej Wage’owi.

W szarych oczach było coś, czego nie potrafił rozpoznać; czego nigdy przedtem nie widział.

– Mam mu oddać dużo więcej. Weź. Niedługo dostanę większą forsę – skłamał, patrząc, jak jego nowe jeny znikają w zapinanej na zamek kieszeni.

– Jak dostaniesz, poszukaj Wage’a, Case. Szybko.

– Na razie, Linda – rzucił, wstając.

– Cześć.

Pod jej źrenicami prześwitywał milimetrowy pasek bieli. Sanpaku.

– I uważaj, co masz za plecami.

Skinął głową i wyszedł.

Spojrzał za siebie ponad plastikowymi drzwiami. Jej oczy odbijały się w klatce czerwonego neonu.

***

Piątkowa noc na Ninsei.

Minął stragany yakitori, salony masażu i koncesjonowaną kawiarnię „Piękna dziewczyna”, potem elektroniczny grom salonu gier. Ustąpił z drogi sararimanowi w ciemnym garniturze. Dostrzegł logo Mitsubischi-Genetech wytatuowane na grzbiecie prawej dłoni mężczyzny.

Autentyczne? Jeśli tak, pomyślał, facet sam szuka kłopotów. Jeśli nie, dobrze mu tak. Pracownicy M-G, powyżej pewnego szczebla, mieli implantowane zaawansowane mikroprocesory, kontrolujące poziom mutagenów we krwi. Kto pokazywał się z takim wyposażeniem w Mieście Nocy, kończył szybko – w zbiornikach czarnej kliniki.

Sarariman był Japończykiem, ale na Ninsei kłębił się tłum gaijin. Grupy marynarzy z portu, podnieceni samotni turyści szukający rozkoszy niewymienianych w przewodnikach, ważniacy z Ciągu, obnoszący swoje wszczepy i implanty, a także tuzin różnych gatunków popychaczy. Wszyscy kroczyli ulicą w skomplikowanym tańcu żądz i interesów.

Istniało mnóstwo teorii tłumaczących, dlaczego Chiba City tolerowało enklawę Ninsei. Case przychylał się do idei, że yakuza chroni to miejsce jako rodzaj muzeum, przypomnienie własnych, skromnych początków. Dostrzegał jednak również pewien sens w tłumaczeniu, że pączkujące technologie wymagają stref leżących poza prawem, że Miasto Nocy trwało nie ze względu na swych mieszkańców, ale jako świadomie pozostawione bez nadzoru pole gry technologii jako takiej.

Czy Linda ma rację, zastanawiał się, patrząc na kolorowe światła. Czy Wage zechce go zabić dla przykładu? To nie miało sensu, ale Wage zajmował się głównie zakazanymi elementami biologicznymi; mówiło się, że trzeba do tego być szaleńcem.

Linda jednak twierdziła, że Wage chce go zlikwidować. Podstawową tezą Case’a dotyczącą dynamiki ulicznych interesów było to, że ani sprzedawca, ani kupujący wcale go nie potrzebują. Zadanie pośrednika polegało na uczynieniu siebie złem koniecznym. Niepewna nisza, jaką znalazł w przestępczej ekologii Miasta Nocy, była podcięta kłamstwami, każdej nocy przerastana zdradą. Czując, że jej ściany zaczynają się kruszyć, znalazł się na skraju niezwykłej euforii.

Tydzień temu opóźnił transfer syntetycznego ekstraktu gruczołów i sprzedał go z szerszym niż zwykle marginesem. Wiedział, że Wage’owi się to nie podobało. Wage był jego głównym dostawcą, od dziewięciu lat działał w Chibie i jako jeden z nielicznych handlarzy gaijin znalazł powiązania ze sztywno rozwarstwionym światem przestępczym poza granicami Miasta Nocy. Materiał genetyczny i hormony ściekały na Ninsei krętą ścieżką pełną ślepych zaułków. Wage’owi udało się prześledzić trasę jakiegoś towaru i teraz miał stałe kontakty w dziesiątkach miast.

Case stanął przed wystawą. Sklep oferował drobne, błyszczące przedmioty dla marynarzy: zegarki, scyzoryki, zapalniczki, kieszonkowe magnetowidy, symstymowe deki, obciążone łańcuchy manriki i shuriken. Shuriken zawsze go fascynowały – stalowe gwiazdy z ostrymi jak noże promieniami. Jedne były chromowane, inne czarne, jeszcze inne tęczowe jak benzyna na wodzie. Interesowały go te chromowane, umieszczone na szkarłatnym ultraskaju, przytrzymywane prawie niewidzialnymi pętlami rybackiej żyłki, ozdobione symbolami smoków lub yin-yang. Chwytały i załamywały blask neonów, a Case pomyślał, że za takimi właśnie gwiazdami podąża, że jego przeznaczenie jest wypisane w konstelacjach taniego chromu.

– Julie – powiedział gwiazdom. – Pora się spotkać ze starym Julie.

***

Julius Deane miał sto trzydzieści pięć lat, a jego metabolizm był pracowicie wypaczany przez fortunę, którą co tydzień wydawał na serum i hormony. Podstawową obroną przed starzeniem była doroczna pielgrzymka do Tokio, gdzie chirurdzy genetyczni na nowo układali kody DNA. W Chibie nie wykonywano takich zabiegów. Później leciał do Hongkongu i zamawiał roczną porcję garniturów i koszul. Bezpłciowy i nieludzko cierpliwy, czerpał zadowolenie chyba jedynie z wyrafinowanych form czci dla kunsztu krawieckiego. Case nie widział go nigdy dwa razy w tym samym garniturze, choć garderoba Deane’a składała się prawie wyłącznie ze starannych rekonstrukcji zeszłowiecznej odzieży. Nosił szkła korekcyjne w cienkich złotych oprawkach, wyszlifowane z cienkich płytek syntetycznego różowego kwarcu i umieszczone ukośnie, jak lustra w wiktoriańskim domu dla lalek.

Biura Deane’a mieściły się w magazynie za Ninsei. Część budynku lata temu urządzono dość oszczędnie, wstawiając przypadkowo dobrane europejskie meble – jak gdyby właściciel zamierzał kiedyś tu zamieszkać. Neoazteckie biblioteczki gromadziły kurz pod ścianą w pokoju, gdzie czekał Case. Para pękatych disneyowskich lamp zachowywała chwiejną równowagę na niskim stoliczku w stylu Kandinsky’ego, z lakierowanej na czerwono stali. Zegar Dali zwisał między biblioteczkami, a nierówna tarcza krzywiła się do nagiej betonowej podłogi. Wskazówki były hologramami, zmieniającymi długość w zależności od kształtu fragmentu tarczy, nad którym się znajdowały. Wszędzie stały białe moduły transportowe z włókna szklanego. Pachniały lekko konserwowanym imbirem.

– Jesteś chyba czysty, synu – rozległ się bezcielesny głos Deane’a. – Wejdź, proszę.

Magnetyczne sztaby wysunęły się z framugi masywnych drzwi z imitacji palisandru, po lewej stronie biblioteczek. Wielkie samoprzylepne litery głosiły: JULIUS DEANE IMPORT EKSPORT. O ile meble ustawione w zastępczej poczekalni wskazywały na koniec zeszłego wieku, sam gabinet pochodził z jego początków.

Gładka, różowa twarz Deane’a była zwrócona w stronę Case’a, oświetlona starożytną mosiężną lampą z prostokątnym abażurem z zielonego szkła. Importer siedział za wielkim biurkiem z malowanej stali, mając po obu stronach wysokie, pełne szuflad szafki z jakiegoś jasnego drewna. Case przypuszczał, że kiedyś używano ich do przechowywania danych na papierowym nośniku. Na biurku poniewierały się kasety, zwoje pożółkłych wydruków i części czegoś w rodzaju mechanicznej maszyny do pisania, której Deane’owi jakoś nie udawało się poskładać.

– Cóż cię sprowadza, mój chłopcze? – Deane podsunął Case’owi podłużnego cukierka, owiniętego papierkiem w biało-niebieską kratkę. – Spróbuj. Ting Ting Djahe, najlepsze.

Case odmówił, usiadł w szerokim, drewnianym fotelu na biegunach i przesunął kciuk wzdłuż wytartego szwu nogawki czarnych dżinsów.

– Julie, słyszałem, że Wage chce mnie zabić.

– Och. No cóż... A gdzie słyszałeś, jeśli wolno spytać?

– Od ludzi.

– Od ludzi – powtórzył Deane, ssąc imbirowego cukierka. – Jakich ludzi? Przyjaciół?

Case przytaknął.

– Nie zawsze można rozpoznać prawdziwych przyjaciół.

– Jestem mu winien trochę forsy, Julie. Nic ci nie mówił?

– Nie kontaktował się ze mną ostatnio. – Deane westchnął. – Oczywiście, nawet gdybym wiedział, być może nie mógłbym ci powiedzieć. Wiesz jak stoją sprawy.

– Sprawy?

– On jest ważnym ogniwem, Case.

– Rozumiem. Czy on chce mnie zabić, Julie?

– W każdym razie ja nic o tym nie wiem. – Wzruszył ramionami. Równie dobrze mogli dyskutować o cenach imbiru. – Jeśli okaże się to zwykłą plotką, synu, wpadnij za tydzień. Dam ci zarobić na pewnym drobiazgu z Singapuru.

– Z hotelu Nan Hai przy Bencoolen?

– Jesteś niedyskretny, synu. – Deane uśmiechnął się. Stalowe biurko kryło całą fortunę w sprzęcie przeciwpodsłuchowym.

– To na razie, Julie. Pozdrowię od ciebie Wage’a.

Deane uniósł dłoń, a jego palce musnęły nieskazitelny węzeł krawata.

***

Nie odszedł daleko, gdy poczuł uderzenie – nagła, komórkowa świadomość, że ktoś za nim idzie. I to blisko.

Case traktował kultywację pewnego rodzaju spokojnej paranoi jak kwestię zupełnie oczywistą. Problem polegał na utrzymaniu kontroli. Nie było to proste zza stosu różowych ośmiokątów. Opanował napływ adrenaliny i nadał wąskiej twarzy wyraz znudzonej obojętności, udając, że pozwala tłumowi nieść się wzdłuż ulicy. Dostrzegł ciemną wystawę i zdołał się przy niej zatrzymać. Za szybą był chirurgiczny butik, zamknięty z powodu remontu. Z rękami w kieszeniach kurtki patrzył na płaski romb hodowlanego ciała, umieszczony na rzeźbionym postumencie ze sztucznego nefrytu. Barwa skóry przywodziła na myśl dziwki Zone’a; ozdabiał ją tatuaż z cyfrowym wyświetlaczem, podłączonym do wszczepionego chipa. Po co się męczyć operacją, pomyślał, kiedy można to wszystko zwyczajnie nosić w kieszeni?

Nie poruszając głową, uniósł wzrok i przestudiował odbicie mijających go przechodniów.

Tam.

Za marynarzami w oliwkowych koszulach z krótkimi rękawami. Czarne włosy, lustrzane okulary, ciemne ubranie, szczupły...

Zniknął.

Case ruszył biegiem, przygarbiony, manewrując w tłumie.

***

– Możesz mi pożyczyć spluwę, Shin?

– Dwie godziny. – Chłopak się uśmiechnął. Stali w obłoku zapachów świeżych ryb, na tyłach straganu z sushi przy Shiga. – Ty wrócić za dwie godziny.

– Potrzebuję już, chłopie. Nie masz czegoś na miejscu?

Shin pogrzebał za prostymi dwulitrowymi puszkami, kiedyś zawierającymi sproszkowany chrzan. Wreszcie znalazł wąski pakunek w szarej folii.

– Taser. Jedna godzina, dwadzieścia nowych jenów. Depozyt trzydzieści.

– Cholera, nie chcę tego. Potrzebuję pistoletu. Gdybym akurat chciał kogoś zastrzelić, jasne?

Kelner wzruszył ramionami i schował taser za puszkami po chrzanie.

– Dwie godziny.

* * *

Wszedł do sklepu, nie spojrzawszy nawet na rząd shuriken. W życiu czymś takim nie rzucał.

Kupił dwie paczki yeheyuanów, płacąc chipem Banku Mitsubishi, według którego nazywał się Charles Derek May. To lepiej niż Truman Starr, jak w paszporcie.

Japonka za ladą wyglądała na kilka lat starszą od starego Deane’a, przy czym ani razu nie korzystała z dobrodziejstw nauki. Wyjął z kieszeni cienki zwitek nowych jenów.

– Chcę kupić broń.

Skinęła w stronę szafki wypełnionej nożami.

– Nie – odparł. – Nie lubię noży.

Wyjęła spod lady wąskie, podłużne pudło. Na pokrywie z żółtej tektury wyrysowano tandetnie kobrę z rozpostartym kapturem. Wewnątrz leżało osiem identycznych, owiniętych bibułką cylindrów. Patrzył, jak plamiste palce zdzierają papier. Uniosła obiekt, by mógł się przyjrzeć – matowa stalowa rurka z rzemienną pętlą na jednym końcu i niewielką brązową piramidką na drugim. Ścisnęła rurkę, obejmując kciukiem i palcem wskazującym koniec przy piramidce. Szarpnęła za rzemień. Trzy lśniące teleskopowe fragmenty zwiniętej ciasno sprężyny wysunęły się i zablokowały.

– Kobra – powiedziała.

***

Za migotaniem neonów niebo nad Ninsei miało posępny szary kolor. Powietrze było coraz gorsze, a tego wieczoru wyrosły mu chyba zęby i co drugi człowiek nosił maskę filtracyjną. Case spędził dziesięć minut nad pisuarem, usiłując znaleźć wygodny sposób noszenia kobry. W końcu wcisnął uchwyt za pasek dżinsów; piramidkowe ostrze mieściło się pomiędzy żebrami a podszewką wiatrówki. Miał wrażenie, że przy pierwszym kroku całe urządzenie wypadnie na chodnik, ale czuł się pewniej.

W „Chat” zwykle nie prowadziło się interesów, choć w ciągu tygodnia pojawiali się tu różni klienci. W piątki i soboty sytuacja zmieniała się diametralnie. Stali goście byli na miejscu, jak zwykle, lecz ginęli w tłumie marynarzy i specjalistów z marynarzy żyjących. Otwierając drzwi, Case szukał wzrokiem Ratza, ale barmana nie było. Lonny Zone, rezydujący tu alfons, obserwował z ojcowską dumą, jak któraś z jego dziewcząt pracuje nad młodym marynarzem. Zone brał pewną odmianę hipnotyku, zwanego przez Japończyków Tancerzem Chmur. Case dał mu znak, wskazując ręką kontuar. Zone przepłynął wolno wśród tłumu. Twarz miał obwisłą i bez wyrazu.

– Widziałeś dziś Wage’a, Lonny?

Zone przyglądał mu się ze zwykłą obojętnością. Pokręcił głową.

– Jesteś pewien?

– Może w Namban. Może ze dwie godziny temu.

– Miał ze sobą jakichś pajaców? Jeden chudy, ciemne włosy, może w czarnej kurtce?

– Nie – stwierdził po chwili Zone, marszcząc gładkie czoło, by wykazać, ile wysiłku kosztuje go przypominanie sobie tylu nieistotnych szczegółów. – Wielkie chłopy. Hodowlani.

W oczach Zone’a było bardzo niewiele białkówki i jeszcze mniej tęczówek; pod obwisłymi powiekami lśniły powiększone, ogromne źrenice. Długo patrzył na Case’a, potem spuścił wzrok i dostrzegł wybrzuszenie stalowego pejcza.

– Kobra. – Uniósł brew. – Chcesz kogoś przepieprzyć?

– Na razie, Lonny – rzucił Case i wyszedł.

***

Ogon pojawił się znowu. Był tego pewien. Poczuł napływ euforii. Ośmiokąty i adrenalina mieszały się z czymś jeszcze. Bawi cię to, pomyślał. Zupełnie zwariowałeś.

W jakiś niewytłumaczalny sposób wszystko to przypominało mu trasę w matrycy. Wystarczyło trochę przemęczenia, jakieś rozpaczliwe, ale właściwie całkiem dowolne kłopoty, a mógł patrzeć na Ninsei jak na pola danych. Matryca też kiedyś przypominała mu proteiny, powiązane w różny sposób dla specyfikacji komórek. Potem można rzucić się w przyśpieszony dryf z poślizgiem, z absolutnym zaangażowaniem, ale też obojętnie, a wszystko wokół szalało w tańcu biznesu, interakcji informacyjnej, danych ucieleśnionych w labiryntach czarnego rynku...

Do roboty, Case, pomyślał. Bierz się za nich. To ostatnia rzecz, jakiej oczekują.

Znalazł się niedaleko salonu gier, gdzie po raz pierwszy spotkał Lindę Lee.

Pobiegł przez Ninsei, rozpychając grupę marynarzy. Któryś z nich wrzasnął za nim coś po hiszpańsku. Ale wtedy minął już wejście, a hałas ogarnął go jak fala. Infradźwięki wibrowały w żołądku. Ktoś trafił dziesięcioma megatonami w Wojnie Czołgów i jaskrawy hologram grzybokształtnej chmury wykwitł nad głowami graczy, gdy symulowany wybuch zalał salon strumieniem białego szumu. Case skręcił na prawo i wbiegł na niemalowane drewniane schody. Był tu kiedyś z Wage’em; omawiali przerzut zakazanych zestawów hormonalnych z człowiekiem o imieniu Matsuga. Pamiętał korytarz, poplamione chodniki, rząd identycznych drzwi prowadzących do maleńkich gabinetów. Jedne były otwarte; młoda Japonka w czarnej koszulce bez rękawów spojrzała znad białego terminalu. Nad głową miała plakat reklamujący uroki Grecji: egejski błękit z plamami zaokrąglonych ideogramów.

– Wezwij tu ochronę – rzucił Case.

Potem pognał korytarzem, znikając jej z oczu. Dwoje ostatnich drzwi zamknięto, pewnie na klucz. Z półobrotu walnął podeszwą nylonowego buta w pokrytą niebieskim lakierem sklejkę. Drzwi odskoczyły, tani hardware wypadł z popękanej futryny. Wewnątrz ciemność, z jasną plamą obudowy terminalu. Case stał już przy drzwiach naprzeciwko, z całej siły napierając na plastikową, przezroczystą gałkę klamki. Coś trzasnęło i był w środku. Tu właśnie on i Wage spotkali Matsugę, ale biuro, które ten ostatni oficjalnie prowadził, zniknęło już dawno. Żadnego terminalu, nic. Światło z alei sączyło się przez brudny plastik. Dostrzegł tylko wężową pętlę światłowodu zwisającą ze ściennego gniazdka, stos pustych puszek, opakowań i pozbawioną łopatek kolumnę elektrycznego wentylatora.

Okno było pojedynczą płytą taniego plastiku. Case zrzucił kurtkę, owinął nią prawe ramię i pchnął. Szyba pękła. Uderzył jeszcze dwa razy, by oczyścić ramę. Ponad stłumionym szumem gier rozległ się sygnał alarmu, uruchomionego albo wyłamaniem okna, albo przez tę dziewczynę na końcu korytarza.

Case odwrócił się, wciągnął kurtkę i wysunął kobrę na pełną długość.

Zamknął drzwi, więc miał nadzieję, że ogon uwierzy w jego ucieczkę przez te drugie, które prawie wyrwał z zawiasów. Lśniący ostrosłup kobry kołysał się lekko, stalowa sprężyna wzmacniała puls.

Nic się nie stało. Słyszał tylko wycie alarmu, szum gier, walenie własnego serca. Napłynął strach, jak na wpół zapomniany przyjaciel. Nie chłodny, nieubłagany mechanizm amfetaminowej paranoi, lecz zwykły, zwierzęcy strach. Od tak dawna żył na krawędzi emocjonalnego załamania, że prawie nie pamiętał, na czym polega zwyczajne przerażenie.

Ten pokoik był jednym z miejsc, w których ginęli ludzie. On też może tu zginąć. Jeśli będą mieli pistolety...

Trzask w drugim końcu korytarza. Męski głos wołający coś po japońsku. Krzyk, wrzask grozy. Następny trzask.

Kroki. Spokojne, coraz bliższe kroki.

Minęły jego zamknięte drzwi. Zatrzymały się na czas trzech szybkich uderzeń serca. I zawróciły. Jeden, drugi, trzeci... Obcas zaczepił o chodnik.

Resztki indukowanej ośmiokątem brawury zniknęły. Wsunął kobrę w uchwyt i ślepy ze strachu podkradł się do okna. Nerwy wyły przeraźliwie. Wspiął się, przetoczył, spadał, zanim świadomość pojęła, co właściwie robi. Uderzenie o ziemię wbiło w uda tępe igły bólu.

Wąski klin światła z półotwartej klapy do piwnicy obejmował stos zużytych światłowodów i obudowę wyrzuconej konsoli. Case padł twarzą na wilgotną tekturę, przetoczył się w cień konsoli. Okno pokoiku stało się prostokątem mętnego blasku. Alarm ciągle wibrował; w tym miejscu był głośniejszy, gdyż ściana budynku tłumiła wycie gier.

W ramie okna pojawiła się głowa, podświetlona jarzeniówkami korytarza. Zniknęła i wysunęła się znowu. Nie widział rysów twarzy, jedynie srebrzysty błysk wokół oczu.

– Szlag... – zaklął ktoś. Kobieta. Z akcentem północnego Ciągu.

Głowa zniknęła. Case leżał pod konsolą przez długą chwilę i liczył wolno do dwudziestu. Potem wstał. Wciąż trzymał w dłoni kobrę i nie od razu sobie uświadomił, co to właściwie jest. Pokuśtykał alejką, oszczędzając lewą kostkę.

***

Pistolet Shina był pięćdziesięcioletnią wietnamską imitacją południowoamerykańskiej kopii automatycznego walthera PPK, z potężnym kopnięciem. Komorę przystosowano do długiej amunicji karabinowej kalibru .22. Case wolałby pociski rozrywające w ołowianym płaszczu, od prostych, z wydrążonymi stożkami, chińskiej produkcji, które sprzedał mu Shin. Mimo wszystko miał broń i dziewięć kul. Ściskał kolbę, idąc od straganu z sushi wzdłuż Shiga. Uchwyt był z jaskrawego czerwonego plastiku, ozdobiony wizerunkiem atakującego smoka – coś, co w ciemności można było gładzić kciukiem. Wcisnął kobrę do pojemnika na śmieci przy Ninsei i przełknął na sucho kolejny ośmiokąt.

Tabletka ożywiła mu obwody. Wchodząc w Baiitsu, uznał, że ogon zniknął. I bardzo dobrze. Musiał załatwić parę telefonów, ubić kilka interesów. Nie mógł czekać. Niedaleko stąd, w kierunku portu, przy Baiitsu, stał zwykły dziesięciopiętrowy biurowiec z brzydkiej, żółtej cegły. O tej porze w oknach było ciemno, ale odchylając głowę, można było dostrzec delikatne lśnienie nad dachem. Zepsuty neon przy głównym wejściu głosił TANI HOTEL. Wyżej wymalowano plątaninę ideogramów. Case nie wiedział, czy to miejsce ma jakąś inną nazwę. Zawsze określano je jako Tani Hotel. Wchodziło się z przecznicy Baiitsu, gdzie u stóp przejrzystego szybu czekała winda. Jak cały ten budynek, powstała bez planu, mocowana do ściany bambusem i epoksydami. Case wszedł do plastikowej klatki i użył klucza: kawałka sztywnej taśmy magnetycznej bez żadnych znaków.

Od kiedy przybył do Chiby, wynajmował tu skrzynię. Płacił co tydzień, ale nigdy tu nie spał. Sypiał w tańszych lokalach.

Winda pachniała perfumami i papierosowym dymem. Ścianki kabiny były porysowane i brudne. Na wysokości piątego piętra zobaczył światła Ninsei. Bębnił palcami w kolbę pistoletu, gdy winda hamowała z narastającym sykiem. Zatrzymała się ze zwykłym szarpnięciem, lecz był na to przygotowany. Wszedł do sali służącej jako kombinacja hallu i podwórza.

Na samym środku kwadratu zielonej plastikowej murawy nastoletni Japończyk siedział za półkolistą konsolą, czytając jakąś książkę. Białe skrzynki z włókna szklanego stały na ramie z budowlanego rusztowania: sześć rzędów po dziesięć sztuk w każdym. Case skinął chłopcu głową i ruszył po sztucznej trawie ku najbliższej drabinie. Dach był tu z taniego laminatu; trzaskał przy wietrznej pogodzie i przeciekał, gdy padało. Za to skrzynie miały stosunkowo dobre zamki.

Ażurowy pomost wibrował pod jego ciężarem, gdy Case szedł ostrożnie wzdłuż trzeciego rzędu, do numeru 92. Skrzynie miały trzy metry długości, owalne luki były szerokie na metr i wysokie na trochę więcej niż półtora. Wsunął klucz w szczelinę i czekał, aż domowy komputer dokona weryfikacji. Magnetyczne sworznie zgrzytnęły uspokajająco i z trzaskiem sprężyn luk się otworzył. Zamigotały jarzeniówki. Case wsunął się do środka, zamknął klapę i uderzył w panel aktywizujący ręczną blokadę.

Numer 92 był pusty. Wewnątrz stał tylko standardowy kieszonkowy komputer Hitachi i niewielka biała styropianowa skrzynka. Zawierała resztki trzech dziesięciokilowych brył suchego lodu, starannie owiniętych w papier, by zahamować parowanie, oraz zakręcaną, aluminiową kolbę laboratoryjną. Case przykucnął na brunatnej gąbce, służącej za łóżko i podłogę, wyjął z kieszeni .22 Shina i ułożył na pokrywie. Potem zdjął kurtkę. Terminal skrzyni wbudowano we wklęsłą ścianę, naprzeciw tablicy z regulaminem hotelu w siedmiu językach. Zdjął z widełek różową słuchawkę i z pamięci wybrał numer w Hongkongu. Po pięciu sygnałach rozłączył się. Klient z Hitachi, zainteresowany trzema megabajtami gorącego RAM-u, nie odbierał telefonów.

Wystukał tokijski numer w Shinjuku.

Usłyszał kobiecy głos. Odpowiedziała coś po japońsku.

– Jest Grzechotnik?

– Miło cię usłyszeć – odezwał się Grzechotnik, słuchający pewnie z drugiego aparatu. – Oczekiwałem twojego telefonu.

– Mam to nagranie, o które ci chodziło. – Case spojrzał na styropianowe pudło.

– Bardzo się cieszę. Mamy pewne problemy z transferem gotówki. Możesz odczekać?

– Chłopie, naprawdę potrzebuję szmalu...

Grzechotnik przerwał połączenie.

– Ty sukinsynu – burknął Case do buczącej cicho słuchawki. Patrzył na swój tani, mały pistolecik.

– Niepewny – stwierdził. – Wszystko dzisiaj jest raczej niepewne.

***

Case wkroczył do „Chat” godzinę przed wschodem słońca. Ręce trzymał w kieszeniach. W jednej ściskał wypożyczony pistolet, w drugiej aluminiową kolbę.

Ratz siedział przy stoliku pod ścianą i pił z kufla wodę Apollonaris. Krzesło trzeszczało pod stu dwudziestoma kilogramami tłustego cielska. Brazylijski chłopak imieniem Kurt stał za barem, obsługując skromną grupkę na ogół milczących pijaczków. Plastikowe ramię Ratza brzęczało, gdy unosił kufel do ust. Łysina lśniła od potu.

– Marnie wyglądasz, przyjacielu artysto – zauważył, błyskając ruiną uzębienia.

– Świetnie mi idzie. – Case wyszczerzył zęby jak czaszka. – Superświetnie.

Nie wyjmując rąk z kieszeni, opadł na krzesło po drugiej stronie stołu.

– I spacerujesz sobie tam i z powrotem w tym swoim przenośnym schronie z wódy i prochów. Jasne. Odporny na uczucia wyższe.

– Może byś zlazł ze mnie, Ratz? Widziałeś Wage’a?

– Odporny na strach i samotność – mówił dalej barman. – Wsłuchaj się w strach. Może to on jest twoim przyjacielem.

– Słyszałeś może coś o bójce w salonie gier? Ktoś oberwał?

– Wariat pociął faceta z ochrony. – Barman wzruszył ramionami. – Podobno dziewczyna.

– Ratz, muszę pogadać z Wage’em.

– Aha... – Wargi mężczyzny zacisnęły się w linię. Ponad ramieniem Case’a spojrzał ku drzwiom. – Chyba ci się uda.

Case miał wrażenie, że znów widzi okno wystawowe i rząd shuriken. Metamfetamina śpiewała szaleńczo pod czaszką. Rękojeść broni stała się śliska od potu.

– Herr Wage. – Ratz wstał i wolno wyciągnął swój różowy manipulator, jakby oczekiwał uścisku dłoni. – Jakże mi miło. Tak rzadko pan nas zaszczyca.

Case odwrócił się i spojrzał w twarz Wage’a – trudną do zapamiętania opaloną maskę z hodowlanymi transplantami nikona barwy morskiej zieleni zamiast oczu. Wage miał na sobie ciemnoszary garnitur, a na obu nadgarstkach proste platynowe bransolety. Za nim szli jego pajace, niemal identyczni młodzi ludzie z rękawami opiętymi na sztucznie powiększonych muskułach.

– Jak leci, Case?

– Panowie. – Ratz chwycił w różowe szpony przepełnioną popielniczkę. – Nie chcę tu żadnych kłopotów.

Popielniczka z reklamą piwa Tsingtao była zrobiona z utwardzanego plastiku. Ratz zgniótł ją bez wysiłku. Niedopałki i odpryski zielonego tworzywa spłynęły kaskadą na blat stołu.

– Rozumiemy się?

– Skarbie – wtrącił jeden z pajaców. – Może spróbujesz tej sztuczki ze mną?

– Nie trać czasu na celowanie w nogi, Kurt – powiedział konwersacyjnym tonem Ratz.

Case spojrzał na chłopaka. Brazylijczyk stał za barem, mierząc w trójkę przybyłych ze śrutówki Smith & Wesson. W wylot lufy, zrobionej z cienkiego jak papier stopu owiniętego kilometrem szklanego włókna, można by chyba wepchnąć pięść. Ażurowy magazynek ukazywał pięć grubych pomarańczowych ładunków, poddźwiękowych pocisków rozrywających.

– Formalnie nie są śmiertelne – wyjaśnił Ratz.

– Jestem ci winien drinka – mruknął Case.

– Nic mi nie jesteś winien. – Grubas wzruszył ramionami. – Ci trzej – skinął na Wage’a i jego pajaców – powinni wiedzieć, że w „Chatsubo” nikogo się nie załatwia.

Wage chrząknął.

– A kto mówił o załatwianiu kogokolwiek? Chcemy tylko pogadać o interesach. Case i ja pracujemy razem.

Case wyjął .22 i wymierzył Wage’owi w krocze.

– Słyszałem, że chcesz mnie wykończyć.

Różowy chwytnik Ratza objął lufę pistoletu i Case rozluźnił mięśnie.

– Case, może mi wytłumaczysz, co się z tobą wyrabia? Odbija ci czy co? Co to za bełkot, że mam zamiar cię skasować? – Wage spojrzał na chłopaka stojącego za jego lewym ramieniem. – Wracajcie obaj do Namban. Tam czekajcie.

Ruszyli do wyjścia. Lokal był całkiem pusty, jeśli nie liczyć Kurta i pijanego marynarza śpiącego u stóp barowego stołka. Lufa smith & wessona podążała za parą pajaców do drzwi, potem cofnęła się i wymierzyła w Wage’a. Magazynek pistoletu Case’a uderzył o blat. Ratz przytrzymał broń w manipulatorze i wyrzucił nabój z komory.

– Kto powiedział, że chcę cię skasować? – spytał Wage.

Linda.

– No kto, człowieku? Ktoś chciał cię wystawić?

Marynarz jęknął i zwymiotował.

– Wywal go! – zawołał Ratz do Kurta, który siedział na barze, trzymając smith & wessona na kolanach, i zapalał papierosa.

Case czuł, jak przygniata go ciężar nocy, niby worek mokrego piasku opadający na powieki. Podał Wage’owi aluminiową kolbę.

– To wszystko, co mam. Przysadki. Warte pięć stów, jeśli pchniesz je szybko. Resztę rachunku miałem w RAM-ie, ale to już przeszłość.

– Dobrze się czujesz, Case? – Kolba zniknęła już pod ciemnoszarą klapą. – Zgadza się, to na pewien czas wyrównuje rachunki, ale wyglądasz nędznie. Jak rozdeptane gówno. Lepiej połóż się gdzieś i prześpij.

– Tak. – Wstał, czując, jak „Chat” wiruje wokół niego. Zachichotał. – Wiesz, miałem jeszcze pięćdziesiątkę, ale dałem komuś.

Wziął magazynek i jeden luźny nabój, wrzucił do kieszeni, schował pistolet do drugiej.

– Idę do Shina. Muszę odebrać zastaw.

– Wracaj do domu. – Ratz poruszył się na trzeszczącym stołku z czymś w rodzaju zakłopotania. – Słyszysz, artysto? Do domu.

Czuł na plecach ich spojrzenia, gdy szedł przez salę i ramieniem otwierał plastikowe drzwi.

***

– Dziwka – rzekł do różowego blasku nad Shiga. Hologramy wzdłuż Ninsei znikały jak duchy, a większość neonów była już martwa i zimna. Sączył z piankowego naparstka gęstą, czarną kawę kupioną w ulicznej budce i patrzył, jak wschodzi słońce.

– Leć, skarbie. To miasto jest dla ludzi, którzy lubią rynsztoki.

Nie o to chodziło i coraz trudniej było mu zachować poczucie krzywdy z powodu zdrady. Ona chciała tylko biletu do domu, a RAM w jego hitachi wystarczał, by za ten bilet zapłacić. Pod warunkiem, że trafi do odpowiedniego pasera. I jeszcze ta pięćdziesiątka: prawie odmówiła, wiedząc, że wkrótce obrobi go z całej reszty majątku.

Kiedy wysiadł z windy, przy biurku siedział ten sam chłopak. Z inną książką.

– Dobra robota! – krzyknął Case przez plastikowy trawnik. – Nie musisz mi mówić. Sam wiem. Piękna kobieta przyszła mnie odwiedzić. Powiedziała, że ma klucz. Zarobiłeś drobny napiwek, powiedzmy: pięćdziesiąt Nowych.

Chłopak odłożył książkę.

– Kobieta. – Case przeciągnął kciukiem po czole. – Jedwab.

Uśmiechnął się szeroko. Chłopiec odpowiedział uśmiechem i kiwnął głową.

– Dzięki, durniu – mruknął Case.

Męczył się przez chwilę z zamkiem. Musiała coś popsuć, kiedy przy nim grzebała, pomyślał. Amatorka. Wiedział, gdzie wypożyczyć czarną skrzynkę, która otworzy wszystko w Tanim Hotelu. Jarzeniówki błysnęły, gdy wsuwał się do środka.

– Zamknij luk powoli i spokojnie, przyjacielu. Wciąż masz przy sobie tę specjalność lokalu, którą dostałeś od kelnera?

Siedziała plecami do ściany po drugiej stronie skrzyni. Opierała przedramiona o podciągnięte kolana. Spomiędzy palców sterczał dziurkowany wylot strzałkowego pistoletu.

– To byłaś ty? Wtedy, przy automatach? – Zatrzasnął klapę. – Gdzie Linda?

– Wciśnij przełącznik rygla.

Usłuchał.

– To twoja dziewczyna? Linda?

Przytaknął.

– Poszła sobie. Zabrała hitachi. Nerwowy dzieciak. Co z twoją spluwą?

Nosiła lustrzane okulary. Miała czarne ubranie, a obcasy czarnych butów wbijały się głęboko w piankę podłogi.

– Oddałem Shinowi. Odebrałem zastaw. Naboje sprzedałem mu z powrotem, za pół ceny. Chcesz pieniędzy?

– Nie.

– Może trochę suchego lodu? W tej chwili nie mam nic więcej.

– Co w ciebie wstąpiło wieczorem? Po co odegrałeś tę scenę w salonie? Musiałam narobić bałaganu, kiedy przypętał się ten najemny glina z nunczako.

– Linda powiedziała, że chcesz mnie zabić.

– Linda tak powiedziała? W życiu jej nie widziałam. Dopiero tutaj.

– Nie pracujesz dla Wage’a?

Pokręciła głową. Zauważył, że jej okulary były chirurgicznie wszczepione i okrywały oczodoły. Srebrzyste szkła wyrastały z gładkiej bladej skóry ponad kośćmi policzkowymi, obramowane czarnymi, nierówno przyciętymi włosami. Szczupłe białe palce, zaciśnięte wokół strzałkowca, miały paznokcie barwy burgunda. Chyba sztuczne.

– Wszystko spieprzyłeś, Case. Ledwo się zjawiłam, od razu wpakowałeś mnie w swoją wersję rzeczywistości.

– Więc czego chcesz? – Oparł się o klapę luku.

– Ciebie. Jedno żywe ciało ze sprawnym, w miarę, mózgiem. Molly, Case. Mam na imię Molly. Zabieram cię do człowieka, dla którego pracuję. Chce tylko pogadać. Nic więcej. Nikt ci nie zrobi krzywdy.

– To dobrze.

– Tyle że ja czasem krzywdzę ludzi. Chyba tak już jestem poskręcana.

Miała obcisłe czarne skórzane spodnie i luźną czarną kurtkę z jakiegoś matowego tworzywa, które wyglądało, jakby pochłaniało światło.

– Będziesz grzeczny, Case, jeśli schowam ten strzałkowiec? Wyglądasz na faceta, który lubi głupio ryzykować.

– Nie ma sprawy. Jestem spokojny. Jak dziecko, żadnych problemów.

– Doskonale. – Pistolet zniknął pod czarną kurtką. – Bo gdybyś postanowił spróbować, byłaby to najgłupsza decyzja w twoim życiu.

Wyciągnęła ręce, rozszerzyła lekko palce. Z ledwie słyszalnym szczękiem spod burgundowych paznokci wyskoczyło dziesięć obosiecznych czterocentymetrowych skalpeli.

Patrzyła na nie z uśmiechem. Ostrza skryły się wolno.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...