Sukcesy filmów typu „Blair Witch Project” czy „Paranormal Activity” coraz częściej budują odwagę domorosłych twórców filmowych, którzy szkalują gatunek horroru swoimi nieudolnymi próbami stworzenia kasowego hiciora. Jedną z takich prób byli „Tropiciele mogił” (przez wiele lat znani bardziej jako „Grave Encounters” przez brak polskiej dystrybucji). Zastanawia mnie, czemu The Vicious Brothers postanowili nie podpisywać się swoimi prawdziwymi imionami i nazwiskami. Może od razu wiedzieli, że robią tak zły film, iż lepiej się pod nim nie podpisywać? Jednak przecież później powstali nie tylko „Tropiciele mogił 2”, ale także trzeci film braci – „Extraterrestrial”. A twórcy i tak pojawiają się na zdjęciach z tworzenia filmu.
Tytułowi „Tropiciele mogił” to w rzeczywistości filmu telewizyjne reality show o łowcach duchów, które prowadzi Lance Preston wraz z ekipą techniczną oraz okazjonalnym medium. W każdym odcinku tropiciele odwiedzają miejsca uznawane za nawiedzone. Zamykają się w nich na noc ze specjalistycznym sprzętem, aby rejestrować i badać niewyjaśnione zjawiska. Wszystko idzie dobrze, ponieważ dzięki talentowi Lance’a, nawet jeżeli miejsce nie jest nawiedzone, odcinki zostają podrasowane o kilka specjalnych efektów, opłacone opowieści "świadków" czy sfałszowane medium, w które po prostu wciela się zatrudniony aktor. W swoim szóstym odcinku ekipa postanawia zbadać opuszczony szpital psychiatryczny w Collingwood, gdzie swego czasu na pacjentach przeprowadzano nieludzkie eksperymenty.
Przed seansem zażartowałam, że będzie to pewnie jeden z tych filmów, gdzie przez pierwszą nudną połowę oglądamy próby marnej ekspozycji, a w drugiej atakuje nas screamer za screamerem. Nawet sobie wtedy nie zdawałam sprawy, jak blisko prawdy byłam. Może poza tym, że na początku nawet nie starano się przywiązać nas do bohaterów. To po prostu kolejna banda dzieciaków czy raczej młodych dorosłych, próbująca dorobić sobie na kontrowersyjnym temacie. Jakiś koleś z przerostem ego, jakaś mroczna laska, jakiś czarny (który nawet nie ginie jako pierwszy, sorry za spoiler), jakiś miałki koleś, który ma na głowie całą techniczną stronę przedsięwzięcia, oraz jakiś podstarzały, z lekka obleśny typ, który ma grać medium. Nic oryginalnego, a ich imiona zapamiętacie tylko dlatego, że będą je później przez pół filmu wywrzaskiwać. No, może tylko mroczna laska nie jest tak odpychająca, jak bywają zazwyczaj.
Pierwsze minuty filmu były naprawdę irytujące. Chociaż starano się imitować „amatorski” styl, było to kompletnie nieadekwatne do posiadanego sprzętu i rozmiaru programu. Lepiej posługiwaliby się nim pewnie gimnazjaliści niż ludzie z dość poważnego reality show. Nie chodzi tutaj już nawet o brak stabilności obrazu czy kiepskie ujęcia, ale o ciągłe przybliżanie i oddalanie, przybliżanie, oddalanie, trochę przybliżenia, duże oddalenie, aaa… jeszcze troszkę przybliżenia. W pierwszych ujęciach, kiedy większość z nich powinno być stabilnymi kadrami z jedną opowiadającą osobą, to było naprawdę irytujące i męczące. Przez komiczność tego byłam skłonna myśleć, że film ma być właściwie parodią wszystkich kiczowatych programów o łowcach duchów.
Ulga i stabilizacja ekranu przychodzi, gdy ekipa zaczyna poruszać się po budynku, montować kamery i kręcić wstępne wywiady. Muszę co prawda przyznać, że chodzenie ciemnymi korytarzami z pojedynczym światłem latarki jest przyjemnie niepokojące, ale poza poznawaniem budynku nie dzieje się tu zupełnie nic. I chociaż w kontekście późniejszych wydarzeń jest ono dość ważne, to i tak ja nie zapamiętałam prawie nic. Było to równie mało istotne jak backstory bohaterów.
Niemniej w samej fabule tkwi spory potencjał. Chociaż jest do bólu wtórna, było wiele momentów, które aż prosiły się o wywołanie delikatnego dreszczu. Same kamery noktowizyjne od razu wprowadzają niepokojący klimat. A środek filmu był naprawdę świetny – kiedy fabuła zawisła pomiędzy całkowitym pojawieniem się duchów, a ich nieobecnością. Właśnie wtedy najbardziej miałam nadzieję, że mała kanadyjska produkcja okaże się zaskakująco dobrym horrorem, który wie, jak nastraszyć widza. Tym bardziej szkoda, że twórcy zdecydowali się pójść drogą kiepskich efektów specjalnych, których robienia moglibyśmy się nauczyć z pierwszego lepszego tutorialu na YouTube. Ich kiepskiej jakości nie zakrywała nawet kamera z noktowizją.
Na koniec powracając do tematu kamer, często ich praca może wywołać więcej strachu niż nawet najlepsze kostiumy i efekty specjalne. Wiecie – postaci przemykające po krawędzi pola widzenia, delikatny ruch, postać odwrócona tyłem na końcu korytarza. Byłoby to porównywalne do kunsztu np. Lovecrafta. Niestety praca kamery w „Tropicielach mogił” jest jak uderzanie kamieniem w kamień, aby coś się stało. Chociaż kamery co i raz odkładano niby niedbale, wciąż były skierowane prosto w centrum wydarzeń. A byłoby dużo ciekawiej, gdyby właśnie cokolwiek działo się na peryferiach kadru albo wręcz poza nim, docierając do widza jedynie dźwiękiem, a resztę pozostawiając wyobraźni. No i oczywiście wiele opiera się na schemacie: „Patrzcie, odwracam się, bo na pewno nic ciekawego nie będzie się działo w tym ciemnym pustym korytarzu za moimi plecami.”
Kiedyś myślałam, że nie znajdę gorszego paradokumentalnego horroru niż „Paranormal Activity 2” i jego kolejne odsłony. Ten próg udało się przebić właśnie „Tropicielom mogił”, którzy są tak samo kiczowato złym filmem jak ich polski tytuł. Produkcja się nie klei, a scenariusz The Vicious Brothers pisali chyba w przerwie swojej prawdziwej pracy. Jeżeli mimo wszystko chcecie obejrzeć ten film, zbierzcie do tego ekipę dobrych przyjaciół. W większym gronie szyderców zapewni moc niezamierzonych atrakcji.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz