Fragment książki

55 minut czytania

1

Trawa!

Miliony mil kwadratowych; nieogarnione, chłostane wiatrem trawiaste tsunami, tysiąc ukojonych słońcem trawiastych wysp, setka falujących oceanów, każda zmarszczka lśniąca szkarłatem bądź bursztynem, szmaragdem lub turkusem, wielobarwne jak tęcze, których kolorowe pasy i plamy drżą ponad preriami; trawy – niektóre wysokie, inne niskie, niektóre pierzaste, inne proste – które, rosnąc, tworzą własną geografię. Trawiaste wzgórza, gdzie masy potężnych ździebeł sterczą na wysokość dziesięciu rosłych ludzi; trawiaste doliny, gdzie darń jest miękka jak mech, gdzie niewiasty składają głowy, myśląc o swoich ukochanych, gdzie mężowie kładą się i myślą o swoich kochankach; trawiaste gaje, gdzie starcy i staruszki przesiadują w ciszy wieczorami, marząc o tym, co kiedyś mogłoby się wydarzyć, a może się wydarzyło. Oczywiście tylko prości ludzie. Żaden arystokrata nie usiadłby na dzikiej trawie, żeby pomarzyć. Arystokraci mają od tego ogrody, jeśli w ogóle o czymś marzą.

Trawa. Rubinowe granie, krwiste pogórza, polany w kolorze wina. Szafirowe morza traw z ciemnymi trawiastymi wyspami, na których rosną olbrzymie pierzaste drzewa, również z trawy. Bezkresne łąki srebrnego siana, którymi potężni trawożercy wędrują po skosie jak kosiarki, pozostawiając po sobie rżysko, na którym ponownie wyrosną dzikie bezdroża falującego srebra.

Pomarańczowe pogórza płonące w blasku zachodzącego słońca. Morelowe pastwiska lśniące o świcie. Ziarniaki migoczące jak gwiazdy z cekinów. Okwiat jak delikatne koronki, które staruszki wyjmują z kufrów i pokazują swoim wnuczkom.

– Koronki, dawno temu wytwarzane przez zakonnice.

– Co to są zakonnice, babciu?

Tu i ówdzie, rozsiane po niekończących się wyżynach, stoją wioski, otoczone murami, które mają chronić przed trawą, z niewielkimi domami o grubych ścianach, mocnych drzwiach i solidnych okiennicach. Malutkie pola i sady są pełne pospolitych plonów oraz znajomych owoców, podczas gdy poza murami trawa unosi się jak ogromny ptak zajmujący całą planetę, gotowy do pokonania muru i pożarcia wszystkiego, każdego jabłka, każdej rzepy i każdej staruszki przy studni, razem z ich wnukami.

– To pasternak, dziecko. Z dawnych czasów.

– Kiedy były dawne czasy, babciu?

Tu i ówdzie, równie szeroko rozsiane jak wioski, wznoszą się posiadłości arystokratów: majątki bon Damfelsów, bon Maukerdenów oraz pozostałych, wysokie domy kryte strzechą, stojące w trawiastych ogrodach pośród trawiastych fontann i dziedzińców, otoczone wysokimi murami, w których zieją dziury bram przeznaczonych dla wyjeżdżających oraz powracających myśliwych. Tych, którym uda się powrócić.

Tu i ówdzie, węsząc pośród korzeni traw, nadbiegną ogary ze zmarszczonymi pyskami i dyndającymi uszami, powoli stawiając łapę za łapą w poszukiwaniu tego co nieuniknione, nocnej grozy, pożeracza młodych. A tuż za nimi, na wysokich wierzchowcach, nadciągną jeźdźcy w czerwonych płaszczach, pognają po trawie cisi jak cienie: nadzorca sfory ze swym rogiem, pomocnicy łowczego z batami, myśliwi, niektórzy w czerwonych, inni w czarnych płaszczach, z okrągłymi kapeluszami mocno wciśniętymi na głowy i wzrokiem skierowanym ku ogarom – dalej, dalej.

Dzisiaj pośród nich znajdzie się Diamante bon Damfels – młoda Dimity – z mocno zaciśniętymi powiekami, żeby nie widzieć gończych ogarów, z bladymi dłońmi kurczowo zaciśniętymi na wodzach, szyją kruchą jak łodyga kwiatu, okrytą wysokim białym cylindrem myśliwskiego krawata, w czarnych butach wypolerowanych do połysku, dokładnie wyszczotkowanym czarnym płaszczu i czarnym kapeluszu mocno zatkniętym na małej głowie; po raz pierwszy w życiu zapoluje z ogarami – dalej, dalej.

A gdzieś tam, u celu ich pogoni, być może wysoko na drzewie, gdyż na rozległych preriach tu i ówdzie rosną zagajniki, znajdzie się lis. Potężny i nieugięty. Lis, który wie, że się zbliżają.

2

Wśród bon Damfelsów powiadano, że za każdym razem, gdy ich posiadłość urządza Polowanie, można liczyć na idealną pogodę. Rodzina uznawała to za swoją zasługę, chociaż równie dobrze można to przypisać harmonogramowi Polowań, za którego sprawą bon Damfelsowie zawsze organizują łowy wczesną jesienią. O tej porze roku pogoda zazwyczaj bywa wyśmienita. Podobnie jak wczesną wiosną, gdy ponownie przychodzi kolej na bon Damfelsów.

Stavenger, Obermun bon Damfelsów, kiedyś został poinformowany przez dygnitarza z Semlinga – tego, który uważał się za eksperta w wielu nieistotnych kwestiach – że historycznie rzecz biorąc, Polowanie z ogarami to zimowy sport.

Odpowiedź Stavengera była typowa dla niego, jak również dla całej arystokracji Trawy.

– Tutaj, na Trawie – odparł – robimy to tak jak należy. Wiosną i jesienią.

Gość miał na tyle rozsądku, że powstrzymał się od dalszych komentarzy odnośnie do miejscowych zwyczajów dotyczących tej dyscypliny. Jednakże sporządził obszerne notatki i po powrocie na Semlinga napisał naukową monografię, w której porównał historyczne zasady uprawiania krwawych sportów z zasadami panującymi na Trawie. Z tuzina wydrukowanych egzemplarzy przetrwał tylko jeden, zagrzebany w archiwach Wydziału Antropologii Porównawczej na Uniwersytecie Semlińskim na Semlingu Prime.

To było dawno temu. Autor monografii obecnie już niemal zapomniał o tej sprawie, a Stavenger bon Damfels nigdy więcej nie wracał do niej myślą. Dla niego zachowania i słowa cudzoziemców były niezrozumiałe oraz godne pogardy, dlatego nikt nie powinien był wpuścić tego jegomościa na Polowanie. Taka była opinia bon Damfelsa.

Majątek bon Damfelsów nazywano Klive, ku czci jednego z ich szanowanych przodków po stronie matki. Wśród bon Damfelsów powiadano, że ogrody zostały uznane za jeden z siedemdziesięciu cudów wszechświata. Napisał tak Snipopean – wielki Snipopean – a jego książka znajdowała się w bibliotece posiadłości, rozległej i wysokiej sali, wypełnionej wonią skóry i papieru oraz środków chemicznych, których bibliotekarze używali, by zapobiegać rozpadaniu się tomów. Nikt ze współczesnych bon Damfelsów nie czytał tej relacji ani nie byłby w stanie odnaleźć właściwej książki pośród takiej masy woluminów, przeważnie nieotwieranych od czasu dostarczenia. Po co mieliby czytać o trawiastych ogrodach Klive, skoro mieli je wokół siebie?

Właśnie w tej części trawiastych ogrodów, znanej jako pierwsza powierzchnia, zawsze urządzano Polowanie. Jako gospodarz, Stavenger bon Damfels pełnił rolę łowczego. Przed swoimi pierwszymi łowami w sezonie jesiennym – jak zawsze przed pierwszymi łowami, zarówno wiosną, jak i jesienią – wybrał trzech członków swojej wielkiej i rozgałęzionej rodziny, mianując ich nadzorcą sfory oraz pierwszym i drugim pomocnikiem łowczego. Nadzorcy powierzył róg bon Damfelsów, ozdobnie zakrzywiony i rzeźbiony instrument, który wydawał tylko stłumione, chociaż srebrzyste dźwięki. Pomocnikom wręczył baty – drobne, delikatne przedmioty, z którymi trzeba było się ostrożnie obchodzić, żeby ich nie połamać, zwykłe ozdoby, jak medale za odwagę, pozbawione praktycznego zastosowania. Nikt nie odważyłby się potraktować batem ogara ani wierzchowca, podobnie jak nikomu nie przyszłoby do głowy, żeby użyć rogu blisko ucha wierzchowca czy chociażby w zasięgu jego słuchu, nie licząc rytualnych wezwań oraz sygnału zakończenia Polowania. Nikt nie pytał, jak to robiono gdzie indziej, dawno temu, czy nawet ostatnio. Prawdę mówiąc, żaden z bonów nie dbał o to, jakie zwyczaje panowały w innych miejscach. Uważali, że inne miejsca przestały istnieć, gdy opuścili je ich przodkowie.

Pierwszego dnia łowów Diamante bon Damfels, najmłodsza córka Stavengera, stanęła pośród tych, którzy gromadzili się na pierwszej powierzchni, szemrząc i przecierając zaspane oczy, jakby całą noc przeleżeli rozbudzeni, nasłuchując jakiegoś odgłosu, który się nie pojawił. Pośród nieruchomych sylwetek myśliwych przemykały służki z pobliskiej wioski, ubrane w długie białe dzwony spódnic, spod których nie widać było nóg, z włosami ukrytymi pod złożonymi fałdami jaskrawo wyszywanych stroików. Nosiły jasne tace zastawione kieliszkami nie większymi od naparstków.

Emeraude i Amethyste (przez rodzinę nazywane Emmy i Amy, a przez wszystkich innych „pannami bon Damfels”) wspólnymi siłami doprowadzały Dimity do perfekcji. Dziewczyna miała na sobie nieskazitelny myśliwski strój i bolała ją głowa od mocno ściągniętych włosów, które musiały się zmieścić pod okrągłą czarną czapeczką. Płaszcze starszych dziewcząt miały czerwone klapy, co świadczyło o tym, że brały udział w Polowaniach od tak dawna, że zostały ich pełnoprawnymi uczestniczkami. Kołnierz Dimity był czarny jak cienie kryjące się w jej oczach, cienie, które jej siostry doskonale widziały, ale świadomie ignorowały. Nie można sobie dogadzać. Nie można dopuszczać symulanctwa ani tchórzostwa, zarówno u siebie, jak i u innych członków rodziny.

– Nie przejmuj się – rzekła przeciągle Emeraude, udzielając najlepszej rady, na jaką było ją stać. – Wkrótce zdobędziesz swoje myśliwskie barwy. Tylko pamiętaj, co powiedział łowczy. – Malutki mięsień w kąciku jej ust podskakiwał jak spętana żaba.

Cienie wykrzywiły się, gdy Dimity zadrżała, nie chcąc tego mówić, a zarazem nie mogąc się powstrzymać.

– Emmy, mamusia powiedziała, że nie muszę...

Amethyste się roześmiała – drobny niewesoły dreszcz, bezduszny niczym szkło.

– Oczywiście, że nie musisz, głuptasie. Nikt z nas nie musiał. Nawet Sylvan i Shevlok nie musieli.

Sylvan bon Damfels, słysząc swoje imię, obejrzał się na siostry, a jego twarz wyraźnie spochmurniała, gdy zobaczył Dimity ze starszymi dziewczętami. Przeprosił swoich towarzyszy, odwrócił się i pośpiesznie przeciął krąg bladoszarej darni, omijając kępę szkarłatnych i bursztynowych traw na środku.

– Co tutaj robisz? – spytał ostro, wbijając wzrok w dziewczynę.

– Łowczy powiedział mamusi...

– Nie jesteś gotowa. Ani trochę! – Tym razem odezwał się Sylvan, który zawsze mówił to, co myśli, nawet gdy nie podobało się to innym – niektórzy twierdzili, że właśnie dlatego to robił – zadowolony, że zwrócił na siebie uwagę, chociaż z pewnością by się tego wyparł. Dla Sylvana prawda była prawdą, a cała reszta stanowiła herezję, chociaż czasami po ludzku miewał trudności z oceną, co jest czym.

– Och, Sylvanie – odparła Amethyste, ładnie wydymając usta, które podobno były dojrzałe jak owoce. – Nie bądź taki surowy. Gdyby to od ciebie zależało, nikt oprócz ciebie nie wziąłby udziału w Polowaniu.

– Amy, gdyby to ode mnie zależało, ja także nie wziąłbym w nim udziału – warknął. – Co matka sobie myśli?

– Raczej tatuś – odpowiedziała Dimity. – Uznał, że byłoby miło, gdybym wkrótce zdobyła myśliwskie barwy. Amy i Emmy były młodsze, kiedy to zrobiły. – Zerknęła na Stavengera, który obserwował ją ponuro, stojąc pośród starszych myśliwych, smukły, kościsty i nieruchomy, z potężnym haczykowatym nosem wiszącym nad bezwargimi ustami.

Sylvan położył jej dłoń na ramieniu.

– Na niebiosa, Dim, dlaczego po prostu nie powiesz mu, że nie jesteś gotowa?

– Nie mogę tego zrobić, Syl. Tatuś spytał łowczego, a ten zapewnił go, że nigdy nie będę bardziej gotowa.

– Nie chodziło mu o....

– Wiem, o co mu chodziło, na niebiosa. Nie jestem głupia. Chciał powiedzieć, że nie jestem zbyt dobra i nigdy nie będę lepsza.

– Nie jesteś aż taka słaba – pocieszyła ją Emeraude. – Ja byłam dużo gorsza.

– Byłaś znacznie gorsza jako dziecko – zgodził się Sylvan. – Ale w wieku Dim radziłaś sobie dużo lepiej. Tak samo jak my wszyscy. Ale to nie znaczy, że Dim musi...

– Czy możecie wszyscy przestać mówić mi, że nie muszę tego robić?! – krzyknęła Dimity, a łzy spłynęły jej po policzkach. – Jedna połowa rodziny twierdzi, że nie muszę, a druga, że jestem gotowa.

Sylvan umilkł w połowie krzyku, znieruchomiał i nagle złagodniał. Kochał tą malutką. To on pierwszy nazwał ją Dimity, brał ją na ręce, gdy miała kolkę, nosił na rękach i głaskał, spacerując korytarzami Klive, trzynastoletni chłopak z troską tulący niemowlę. Teraz miał dwadzieścia osiem lat i równie mocno troszczył się o tę piętnastolatkę, w której wciąż widział dziecko.

– A czego ty chcesz? – spytał czule, dotykając jej wilgotnego czoła pod krawędzią czarnej czapki. Z mocno ściągniętymi włosami wyglądała jak mały wystraszony chłopiec. – Co chcesz zrobić, Dim?

– Jestem głodna, spragniona i zmęczona. Chcę wrócić do domu, zjeść śniadanie i przerobić swoją lekcję języka na ten tydzień – załkała przez zaciśnięte zęby. – Chcę iść na letni bal i flirtować z Jasonem bon Haunserem. Chcę wziąć gorącą kąpiel, a potem usiąść na dziedzińcu różanych traw i patrzeć na ptaki.

– W takim razie... – zaczął, ale jego słowa przerwał dźwięk rogu nadzorcy sfory dobiegający zza Bramy Sfory. Tu-ru, tu-ru, bardzo cicho, żeby powiadomić myśliwych, ale nie rozdrażnić ogarów. – Ogary – wyszeptał, odwracając się od Dimity. – Boże, Dim, za długo czekałaś.

Nagle umilkł i oddalił się od nich chwiejnym krokiem. Wszędzie wokół urywały się rozmowy i zapadała cisza. Twarze stawały się puste i pozbawione wyrazu. Oczy nieruchomiały. Dimity rozejrzała się po pozostałych uczestnikach, gotowych pognać za ogarami, i zadrżała. Niewidzące spojrzenie ojca przesunęło się po niej jak lodowaty wiatr. Nawet Emmy i Amy stały się nieobecne i nietykalne. Wydawało się, że tylko Sylvan, który wpatrywał się w nią, stojąc pośród swoich towarzyszy, widzi ją i żałuje jej tak jak wielokrotnie w przeszłości.

Teraz jeźdźcy ustawili się na pierwszej powierzchni w subtelnym porządku, doświadczeni po zachodniej, a młodzi po wschodniej stronie kręgu. Służki oddaliły się na dźwięk rogu, jak białe kwiaty niesione wiatrem po szarej trawie. Dimity została sama na wschodnim krańcu darni, skąd patrzyła na ścieżkę prowadzącą do miejsca, w którym przez mur posiadłości przebijała się potężna brama.

– Patrz na Bramę Sfory – zganiła się niepotrzebnie. – Patrz na Bramę Sfory.

Wszyscy obserwowali bramę, gdy ta powoli się otworzyła, wypuszczając kolejne pary ogarów ze zwisającymi uszami, językami kołyszącymi się pomiędzy zębami w kolorze kości słoniowej i prostymi ogonami. Zwierzęta ruszyły Drogą Ogarów, szeroką ścieżką porośniętą niską, wzorzystą aksamitną trawą. Ścieżka otaczała plac, a następnie biegła na zachód przez Bramę Myśliwską w przeciwległym murze, aż do ogrodów. Docierając do pierwszej powierzchni, każda para się rozdzielała i jeden z ogarów biegł w prawo, a drugi w lewo, okrążając myśliwych, patrząc na nich badawczo czerwonymi ślepiami jak rozpalone węgle, by po chwili ponownie połączyć się w pary przy Bramie Myśliwskiej.

Dimity poczuła żar ich oczu jak uderzenie. Spuściła wzrok na swoje kurczowo splecione dłonie o zbielałych knykciach, próbując o niczym nie myśleć.

Kiedy ostatnia para się połączyła, a myśliwi ruszyli w ślad za ogarami, Sylvan opuścił swoje miejsce, podbiegł do Dimity i wyszeptał jej do ucha:

– Możesz tutaj zostać, Dim. Nikt się nawet nie obejrzy. Na razie nikt się nie zorientuje. Po prostu tutaj zostań.

Dimity pokręciła głową. Miała bardzo bladą twarz, a oczy ogromne, ciemne i pełne lęku, do którego dopiero teraz się przed sobą przyznawała, ale nie miała zamiaru zostać. Kręcąc głową, Sylvan biegiem wrócił na swoje miejsce. Powoli, niechętnie, Dimity podążyła za nim, śladem myśliwych, których ogary poprowadziły przez Bramę Myśliwską. Zza muru dobiegł odgłos kopyt na darni. Wierzchowce czekały.

***

Z balkonu za oknem sypialni, Rowena, Obermum bon Damfelsów, niespokojnie spoglądała na tył głowy swojej najmłodszej córki. Ponad wysokim białym kręgiem jej myśliwskiego krawata sterczała chuda i bezbronna szyja. Dimity jest jak pączek kwiatu, pomyślała Rowena, przypominając sobie pochylające się kwiatki na ilustracjach w książeczkach z bajkami, które czytała w dzieciństwie.

– Przebiśniegi – wyrecytowała. – Tulipany. Hiacynty. Oraz peonie. – Kiedyś miała całą książkę o cudownych i straszliwych wróżkach, które mieszkają w kwiatach. Zastanawiała się, gdzie ta książka się podziała. Pewnie zaginęła. To był jeden z tych „zagranicznych” przedmiotów, na które stale pomstował Stavenger. Jakby kilka bajek mogło komuś zaszkodzić.

– Dimity sprawia wrażenie takiej drobniutkiej – rzekła służąca Salla. – Drobniutkiej i młodej. Ledwie nadąża za wszystkimi... – Salla opiekowała się wszystkimi dziećmi, gdy były jeszcze niemowlętami. Dimity, jako najmłodsza, pozostała niemowlęciem dłużej niż inni.

– Ma tyle samo lat co Amethyste, gdy wzięła udział w swoich pierwszych łowach. Jest starsza niż Emmy podczas pierwszego Polowania. – Chociaż się starała, Rowena nie potrafiła wyzbyć się usprawiedliwiającego tonu. – Nie jest aż taka młoda. Oczywiście ona to rozumie. – Rowena musiała to potwierdzić i w to uwierzyć. Właśnie po to było całe szkolenie, żeby upewnić się, że młodzi uczestnicy Polowania rozumieją. Nad wszystkim dało się zapanować, jeżeli tylko odbyło się odpowiedni trening. – Ona rozumie – uparcie powtarzała Rowena, sadowiąc się przed lustrem i poprawiając grube, ciemne włosy. Spoglądały na nią oskarżycielsko jej własne szare oczy, a usta zaciskały się w brzydką kreskę.

– Wcale nie – odparła Salla równie uparcie, szybko się odwracając, żeby uniknąć uderzenia dłonią w twarz, które w przeciwnym razie mogłoby jej grozić ze strony Roweny. – Ona jest taka jak pani. Nie jest do tego stworzona.

Rowena zmęczyła się patrzeniem na swoje odbicie i postanowiła zmienić taktykę.

– Jej ojciec twierdzi, że to konieczne!

Salla nie zaprzeczyła. Nie widziała w tym sensu.

– Nie jest do tego stworzona, podobnie jak pani. A przecież pani nie zmusza.

Ależ owszem, pomyślała Rowena, przypominając sobie ból. Zmuszał mnie wielokrotnie do tego, czego nie chciałam. Zgadza się, pozwolił mi zrezygnować z łowów, ale dopiero, kiedy nakłonił mnie, abym urodziła mu siódemkę dzieci, chociaż pragnęłam tylko jednego albo dwojga. Kazał mi polować, dopóki się nie zestarzałam i moich oczu nie otoczyły zmarszczki. Zmuszał mnie do zabierania dzieci na łowy, chociaż nie miałam na to ochoty. Wszystkie upodobnił do siebie – oprócz Sylvana. Niezależnie od tego, co zrobi Stavenger, Sylvan zawsze pozostaje sobą. Co prawda, Syl nie zdradza swoich prawdziwych myśli. Zawsze tylko wrzeszczy. Sprytny Syl ukrywa swoje przekonania pośród hałasu. A Dimity – biedna Dimity – oczywiście również pozostaje sobą, ponieważ nie potrafi niczego ukryć. Czy tego ranka zdoła zamaskować swoje uczucia?

Rowena wróciła na balkon i wyciągnęła szyję, spoglądając ponad szczytem muru. Widziała ruchy oczekujących wierzchowców, które zarzucały łbami i wymachiwały ogonami. Słyszała stuk kopyt i sapanie towarzyszące gwałtownemu wypuszczaniu powietrza. Było zbyt spokojnie. Zawsze tak się działo, gdy jeźdźcy dosiadali wierzchowców. Miała wrażenie, że ludzie powinni rozmawiać, nawoływać się nawzajem, witać. Coś powinno się dziać. Coś poza tą ciszą.

***

Za Bramą Myśliwską ogary czekały, niecierpliwie przestępując z łapy na łapę, chłoszcząc się ogonami, wyciągając szyje i drapiąc ziemię, a wszystko to w ciszy, jak we śnie, podczas którego obiekty się poruszają, ale nie wydają żadnych dźwięków. Wierzchowiec Stavengera ruszył jako pierwszy, zgodnie ze zwyczajem, a za nim podążyły kolejne, jeden po drugim, zbliżając się do nadzorcy sfory i pomocników łowczego, a następnie do myśliwych, poczynając od najstarszych. Dimity stała za Emeraude i Amethyste; lekko zadrżała, gdy jej siostry wskoczyły na grzbiety czekających wierzchowców. Wkrótce tylko ona pozostała na ziemi. Kiedy już uznała, że nie przygotowano dla niej żadnego wierzchowca i będzie mogła prześlizgnąć się z powrotem przez bramę, zwierzę stanęło przed nią, w zasięgu jej dłoni.

Wbiło w nią wzrok, wyciągając przednią nogę i lekko przysiadając, dzięki czemu mogła postawić stopę na brązowej, cętkowanej nodze, chwycić wodze i jednym susem dźwignąć się do góry, co wielokrotnie ćwiczyła w symulatorze, z tą różnicą, że tym razem docierała do niej woń wierzchowca, a między nogami czuła ciężki oddech poruszający pokaźnymi żebrami, które rozszerzały się bardziej niż do tego była zdolna maszyna. Palcami u nóg rozpaczliwie szukała zagłębień pomiędzy trzecim a czwartym żebrem, aż w końcu je znalazła, znacznie bardziej z przodu niż się spodziewała. Wsunęła spiczaste czubki butów w otwory, zaczepiając się. Potem pozostało już tylko trzymać się wodzy, wbić ostrogi i zacisnąć nogi, podczas gdy potężna istota pod nią skręciła wysoko na tylnych nogach, żeby podążyć za poprzednimi wierzchowcami na zachód. Dimity spędziła wiele godzin na symulatorze ubrana w wyściełane bryczesy, były więc odpowiednio dopasowane. Niczego nie piła od poprzedniego wieczoru i niczego nie jadła od poprzedniego południa. Przez chwilę żałowała, że Sylvan nie jedzie obok niej, ale znajdował się daleko z przodu. Emeraude i Amethyste zgubiły się w tłumie. Widziała czerwony płaszcz Stavengera, który plecy miał wyprostowane jak łodyga trawy. Już nie było odwrotu. Niemal czuła ulgę, wiedząc, że nie może zrobić niczego innego, dopóki nie wrócą z Polowania. W końcu tętent kopyt wypełnił całą przestrzeń, jak rezonujący grzmot dobiegający spod ziemi.

***

Na balkonie ponad nimi Rowena również usłyszała ten dźwięk i zasłaniała uszy dłońmi, póki nie zapadła cisza. Stopniowo powróciły słabe odgłosy owadów, ptaków i polnych rzekotek, uciszonych przez przybycie ogarów.

– Jest za młoda – rzekła ponuro Salla. – Och, pani.

Rowena nie uderzyła swojej służki, lecz odwróciła się w jej stronę ze łzami w oczach.

– Wiem – rzekła, po czym popatrzyła na rząd jeźdźców oddalających się zachodnim ogrodowym szlakiem.

Ruszają na łowy, powiedziała do siebie. Wyjeżdżają na łowy i powrócą.

Powrócą. Powtarzała to raz za razem jak litanię. Powrócą.

– Ona wróci – odezwała się Salla. – Wróci i będzie potrzebowała przyjemnej gorącej kąpieli. – Obie zapatrzyły się na zachód, nie dostrzegając tam niczego poza trawą.

***

Przy tym samym szerokim korytarzu, za apartamentami Roweny, w niemal nieużywanej bibliotece Klive, grupa niepolujących członków arystokracji zgromadziła się, żeby omówić kwestię, która nie przestawała ich irytować. Drugim przywódcą w Klive był młodszy brat Stavengera, Figor. Kilka lat wcześniej, po jednym z licznych wypadków podczas Polowania, jakie zdarzały się w każdym sezonie, Figor przestał brać udział w łowach. Dzięki temu miał czas wziąć na siebie liczne obowiązki w posiadłości, gdy Stavenger był zajęty. Tego dnia Figor spotkał się Erikiem bon Haunserem, Geroldem bon Laupmonem i Gustave’em bon Smaerlokiem. Gustave nosił tytuł Obermuna bon Smaerloków i wciąż stał na czele tego rodu, pomimo swojej niepełnosprawności, jednakże zarówno Erik bon Haunser, jak i Gerold bon Laupmon byli młodszymi braćmi przywódców rodów biorących udział w Polowaniu.

Cała czwórka zasiadła wokół dużego kwadratowego stołu w kącie słabo oświetlonego pomieszczenia i przekazywała sobie tekst stanowiący powód ich spotkania. Był to krótki dokument, na którego szczycie widniały zapisane ozdobną kursywą imiona i atrybuty Świętości, opatrzony pieczęciami oraz wstęgami i podpisany przez samego Hierarchę. Ta sama grupa arystokratów odpowiadała na podobne dokumenty zarówno w dalekiej, jak i niedalekiej przeszłości, a Gustave bon Smaerlok zdradzał wyraźne zniecierpliwienie faktem, że musi to robić ponownie.

– Ci ze Świętości stają się natrętni – zauważył Obermun z wózka, który zajmował od dwudziestu lat. – Tak twierdzi Dimoth bon Maukerden. Kiedy go o to zapytałem, wpadł we wściekłość. Podobnie jak Yalph bon Bindersen. Jego także pytałem. Jeszcze nie miałem okazji dostać się do posiadłości bon Tanligów, ale Dimoth, Yalph i ja zgadzamy się, że czegokolwiek chce Świętość, nie ma to nic wspólnego z nami i nie zamierzamy tutaj tolerować ich przeklętych fragierskich zwyczajów. Nasi ludzie przybyli na Trawę, żeby uciec od Świętości, więc niech teraz Świętość trzyma się od nas z daleka. Wystarczy, że pozwalamy im na dalsze rozkopywanie miasta Arbaiów, a Zieloni Bracia na północy stawiają babki z piasku. Niech inne miejsca pozostaną innymi miejscami, a Trawa pozostanie Trawą. Co do tego wszyscy jesteśmy zgodni. Oznajmijmy im to raz na zawsze. W końcu mamy sezon Polowań, na niebiosa. Nie mamy czasu na takie bzdury. – Chociaż Gustave już nie uczestniczył w łowach, bacznie je śledził z cichego balonu śmigłowego, gdy tylko pozwalała mu na to pogoda.

– Spokojnie, Gustave – szepnął Figor, palcami prawej dłoni masując lewe ramię w miejscu, w którym łączyło się z protezą. Czuł pod opuszkami pulsujący ból, stale mu towarzyszący, mimo upływu dwóch lat. Chociaż Figor czuł irytację, pilnował się, żeby tego nie okazywać, wiedział bowiem, że ból ma źródło w ciele, a nie umyśle. – Nie musimy tego zmieniać w otwarty bunt. Nie ma sensu rozdrażniać Świętości.

– Bunt! – ryknął starszy z mężczyzn. – A od kiedy ta fragierska Świętość rządzi na Trawie? – Chociaż słowo „fragierski” znaczyło po prostu „zagraniczny”, na Trawie zazwyczaj używano go jako największej zniewagi.

– Ciii. – Figor wziął poprawkę na stan Gustave’a. Gustave cierpiał i niewątpliwie stąd brała się jego irytacja. – Dobrze wiesz, że nie miałem na myśli takiego buntu. Chociaż nie obowiązuje nas religijna wierność Świętości, udzielamy jej nieszczerego poparcia z innych względów. Główną siedzibą Świętości jest Terra, którą uznajemy za centrum kontaktów dyplomatycznych. Obrońcę naszego kulturowego dziedzictwa. Kolebkę ludzkości. Bla bla bla. – Westchnął, ponownie masując rękę. Gustave parsknął, ale nie przerywał. – Wielu poważnie traktuje naszą historię, Gustave. Nawet my całkowicie jej nie ignorujemy. Korzystamy z dawnej mowy podczas konferencji; uczymy nasze dzieci terrańskiego. Nie wszyscy używamy tego samego języka w naszych posiadłościach, ale uważamy, że, mówiąc między sobą po terrańsku, dajemy wyraz naszemu obyciu, czyż nie? Nadal obliczamy swój wiek w latach Świętości. Większość naszych jadalnych upraw to terrańskie rośliny z czasów naszych przodków. Po co mielibyśmy się poróżnić ze Świętością – i wszystkimi tymi, którzy mogą wściekle ruszyć jej z odsieczą – skoro nie jest nam to potrzebne?

– Chcesz, żeby kręcili się tutaj ich przeklęci jak-im-tam? Żeby ich paskudni badacze wszędzie wtykali nos i wszystko psuli?

Przez chwilę panowała cisza, gdy zgromadzeni rozmyślali o tym, co może zostać popsute. O tej porze roku popsuć da się tylko Polowanie, gdyż to jedyne ważne wydarzenie. Zimą oczywiście nikt nigdzie nie jeździ, a podczas letnich miesięcy jest tak gorąco, że można podróżować jedynie nocą, gdy organizuje się letnie bale. Jednak słowo „badania” brzmiało nieprzyjemnie. Ludzie zadający pytania. Ludzie domagający się odpowiedzi.

– Nie musimy pozwalać, żeby oni cokolwiek psuli – rzekł niepewnie Figor.

– Powiedzieli nam, po co chcą przybyć. Wybuchła jakaś zaraza i Świętość otwiera swoje misje, szukając lekarstwa. – Ponownie pomasował się po ręku, krzywiąc usta.

– Ale dlaczego tutaj? – spytał Gerold bon Laupmon.

– A dlaczego nie? Świętość wie niewiele albo nic o Trawie i chwyta się każdej możliwości.

Zastanowili się nad tym. To prawda, że Świętość wiedziała niewiele albo nic o Trawie, nie licząc tego, czego mogła się dowiedzieć od Zielonych Braci. Zagraniczni przybysze pojawiali się w Mieście Ludu, gdzie mogli zostać tylko do czasu odlotu kolejnego statku. Nie wpuszczano ich do trawiastej krainy. Semling usiłował założyć ambasadę na Trawie, ale bez powodzenia. Obecnie nie utrzymywano dyplomatycznych kontaktów z „innymi miejscami”. Chociaż tym mianem często określano Świętość lub Terrę, używano go także w bardziej ogólnym znaczeniu. Trawa była Trawą; wszystko poza nią to inne miejsca.

Eric przerwał ciszę.

– Ostatnim razem Świętość twierdziła, że ktoś przybył tutaj z chorobą, a wyjechał zdrowy. – Wstał niezdarnie na sztucznych nogach, żałując, że sam nie może tak łatwo odzyskać sprawności.

– Głupota – warknął Gustave. – Nie potrafili nam powiedzieć, kto to był ani kiedy to się stało. Twierdzili, że chodziło o członka załogi jakiegoś statku. Nie wiedzieli jakiego. To były tylko plotki. Może ta zaraza wcale nie istnieje! – ryknął. – Może to wszystko wymówka, żeby zacząć nas nawracać, dźgać swoimi przebijakami i pobierać próbki tkanek do swoich przeklętych banków. – Chociaż bon Smaerlokowie przybyli na Trawę już dawno temu, w historii ich rodu nie brakowało relacji o religijnej tyranii, przed którą uciekli.

– Nie – odparł Figor. – Uważam, że zaraza istnieje. Słyszeliśmy o niej z innych źródeł. Są nią zaniepokojeni, co jest zrozumiałe. Na razie miotają się bez celu. Ale znajdą lekarstwo, jeśli będą mieli dość czasu. Jedno można im przyznać: Świętość w końcu znajduje odpowiedzi. No to może pozwólmy im poszukać odpowiedzi gdzie indziej, nie odmawiając i nie wywołując konfliktów? Powiemy Hierarsze, że nie lubimy, gdy się nas bada, bla bla bla, w końcu mamy prawo do kulturowej prywatności – będzie musiał to zaakceptować, gdyż jest to jedna z klauzul, na które Świętość przystała podczas rozproszenia, ale dodamy, że jesteśmy rozsądnymi ludźmi i możemy o tym porozmawiać, niech więc przyślą swojego ambasadora. – Figor wykonał obszerny gest. – Potem będziemy dyskutować przez kilka lat, aż cała kwestia stanie się nieaktualna.

– Aż wszyscy poumierają? – spytał Gerold bon Laupmon, mając na myśli, jak przypuszczał Figor, wszystkich o ludzkim pochodzeniu żyjących poza Trawą.

Gustave parsknął.

– Muszę to przyznać Świętości, Geroldzie. Są sprytni. – Powiedział to tonem człowieka, który nie ma sprytu w dużym poważaniu.

Przez chwilę się zastanawiali, aż w końcu Eric bon Haunser zachęcił pozostałych:

– W ten sposób przynajmniej wyjdziemy na całkowicie rozsądnych.

Gustave ponownie parsknął.

– Przed kim? Kto nas ocenia? Kto ma takie prawo? – Uderzył w poręcz fotela, skrzywił się i poczerwieniał na twarzy. Od czasu wypadku, który przerwał jego myśliwską karierę, Gustave bywał drażliwy i trudny, a Figor starał się go uspokajać.

– Każdy może to robić, Gustave, niezależnie od tego, czy ma do tego prawo. Każdy może patrzeć. Każdy może mieć opinię, czy nam się to podoba, czy nie. A jeżeli kiedyś będziemy czegoś chcieli od Świętości, po prostu poprosimy o odwzajemnienie przysługi.

Eric pokiwał głową, widząc, że Gustave zamierza się sprzeciwić.

– Może nigdy nie będziemy niczego od nich chcieli, Gustave. Prawdopodobnie nie. Ale jeśli przypadkiem tak się stanie, znajdziemy się w dobrej sytuacji. Czy to nie ty zawsze powtarzasz nam, żebyśmy w miarę możliwości nie rezygnowali z żadnych atutów?

Starszy z mężczyzn kipiał ze złości.

– Zatem będziemy musieli być grzeczni wobec każdego, kogo poślą – kłaniać się, szurać nogami, udawać, że jest nam równy, jakiś głupiec, jakiś przybysz spoza planety, jakiś cudzoziemiec.

– Owszem. Skoro ambasador będzie pochodził ze Świętości, zapewne będzie to Terranin, Gustave. Z pewnością możemy przez jakiś czas go znieść. Jak już wspominałem, większość z nas zna się na dyplomacji.

– A ten fragier pewnie przywiezie żonę idiotkę oraz tuzin bachorów. Oprócz tego służących, sekretarzy i asystentów. Wszyscy będą mieli pytania.

– Umieścimy ich na odludziu, gdzie nie będą mieli komu ich zadawać. Na przykład w Opalowym Wzgórzu. – Eric z przyjemnością wymienił lokalizację byłej ambasady Semlinga, po czym powtórzył: – W Opalowym Wzgórzu.

– Opalowe Wzgórze, ha! Dalej już się nie da. Na północnym zachodzie, po drugiej stronie bagiennego lasu. Właśnie dlatego odlecieli ludzie z Semlinga. W Opalowym Wzgórzu bywa samotnie.

– Więc człowiek ze Świętości poczuje się samotny i także odleci. Ale to będzie jego wina, a nie nasza. Zgoda? Tak?

Najwyraźniej doszli do porozumienia. Figor chwilę odczekał, żeby się upewnić, czy nikt nie ma wątpliwości albo czy Gustave znów nie wybuchnie gniewem, a następnie zadzwonił po wino i sprowadził swoich gości do trawiastych ogrodów. Wczesną jesienią ogrody były w pełnej krasie, pierzaste kłosy poruszały się jak tancerze w rytm powiewów południowego wiatru. Nawet Gustave złagodniałby po godzinie spędzonej w takim miejscu. Prawdę mówiąc, w Opalowym Wzgórzu również były bardzo ładne ogrody, młode, ale dobrze zaprojektowane. Uświęceni grzesznicy, którzy pokutują za swoje winy na Trawie, wykopując ruiny i projektując ogrody – ci, którzy nazywają się Zielonymi Braćmi – z dużą troską zajęli się Opalowym Wzgórzem. Nic nie zakłócało spokoju tamtejszych ogrodów, odkąd wyprowadzili się przybysze z Semlinga. Może ten nowy ambasador zainteresuje się ogrodnictwem. Albo jego żona, jeśli jest żonaty. Albo tuzin bachorów.

***

Daleko od Klive, głęboko pośród traw, Dimity bon Damfels usiłowała wypędzić ból ze swoich nóg i pleców. Mimo wielu godzin spędzonych na symulatorze i towarzyszącego im bólu, teraz czuła się zupełnie inaczej. Ten ból był natarczywy, nienawistny, intymny.

„Kiedy będziesz miała wrażenie, że bólu nie da się znieść” – pouczał ją instruktor – „możesz w myślach prześledzić trasę Polowania. Odwróć swoją uwagę. Przede wszystkim nie myśl o samym bólu”.

Zatem odwracała swoją uwagę, przypominając sobie przebytą drogę. Przejechali wzdłuż Szlaku Zieleni i Błękitów, gdzie wzorzysta darń obok ścieżki przechodziła od indygo, przez wszystkie odcienie turkusu i szafiru, aż po ciemną leśną zieleń i jasny szmaragd, następnie w górę zbocza, gdzie nieustannie falowały wysokie grzebienie wodnej trawy w kolorze akwamaryny. Dalej wodna trawa wypełniała płytki basen usiany wysepkami trawy piaskowej, co tworzyło tak cudownie realistyczny morski krajobraz, że miejsce to nazywano Ogrodem Oceanicznym. Dimity kiedyś widziała zdjęcie prawdziwego oceanu, gdy wybrała się z Roweną do Miasta Ludu, żeby kupić importowane tkaniny. Zdjęcie wisiało na ścianie w zakładzie kupca handlującego materiałami i przedstawiało morze na Świętości. Wtedy powiedziała, że morski przestwór kojarzy się jej z trawą. Ktoś roześmiał się z tych słów, twierdząc, że to trawa przypomina wodę. Skąd ktokolwiek miałby wiedzieć, które z nich wygląda jak drugie? Oba wyglądają podobnie i są podobne, z tą różnicą, że w wodzie można się utopić.

Rozmyślając o tym, Dimity z zaskoczeniem doszła do wniosku, że w trawie również niemal można utonąć. Można tego chcieć. Jej lewe kolano przeszywał ból. Cieniutkie szlaki ognia pełzły od kolana ku pachwinie. Skup uwagę na czymś innym, powtarzała w myślach. Rozprosz się.

Na końcu Szlaku Zieleni i Błękitów ogary bezszelestnie wbiegły do Lasu Trzydziestu Cieni. Olbrzymie czarne źdźbła, grube jak ciało Dimity, kołysane słabym wiatrem, zderzały się wysoko w górze przy wtórze głuchego cmokania. Aksamitną darń zasadzono w przypominających mech skupiskach wokół kopczyków kamiennej trawy. Ogary podjęły trop, wspinając się ku Rubinowemu Pogórzu.

Na Pogórzu dominowały barwy bursztynu i brzoskwini, moreli i róży, z żyłkami najgłębszej czerwieni, która przeplatała bledsze kolory, by następnie wybuchnąć pod niebo kępami krwistej trawy. Tutaj szlak odbijał od ogrodów i zagłębiał się w rosnące dziko trawy okolicznych wyżyn. Nie było na nich widać niczego poza wysokimi źdźbłami, przez które brnął jej wierzchowiec, nie rozlegały się żadne dźwięki poza szelestem pierzastych kłosów i nie trzeba było się skupiać na niczym poza obroną przed uderzeniami ździebeł. Dimity pochylała głowę, by ich ciosy spadały na jej wyściełaną czapkę, a nie na twarz.

Po pozycji słońca widziała, że jadą na północ, i na tym się koncentrowała. Siedem pozostałych posiadłości było od siebie oddalonych o przynajmniej godzinę lotu, ale zajmowały one tylko niewielką część powierzchni Trawy. Co Dimity wiedziała o terenach położonych na północ od domu bon Damfelsów? Nie było tam już żadnej posiadłości. Najbliżej znajdowała się rezydencja bon Laupmonów, położona daleko na południowym wschodzie. Dokładnie na wschód znajdowała się posiadłość bon Haunserów. Klasztor Zielonych Braci wznosił się na północy, ale nieco na wschód od posiadłości bon Damfelsów. Na północy nie było żadnych innych posiadłości ani wiosek, tylko preria oraz długa, wąska dolina z licznymi zagajnikami. W zagajnikach mieszkają lisy, przypomniała sobie Dimity. Niewątpliwie jechali w stronę tej doliny.

Ból nagle znów dał o sobie znać, przechodząc na drugą nogę. „Jeszcze lepiej niż odwrócenie uwagi” – uczył mistrz jeździecki – „sprawdza się wpadnięcie w rytm jazdy i niemyślenie o niczym”. Próbowała nie walczyć z bólem, nie rozpraszać się, tylko trwać. „Przede wszystkim nie niepokój wierzchowca ani nie zwracaj na siebie uwagi ogarów”. Nie zamierzała zwracać ich uwagi. Chciała się rozluźnić i o niczym nie myśleć.

Podczas ćwiczeń na symulatorze nigdy jej się to nie udało, więc z zaskoczeniem odkryła, że znacznie łatwiej jej to przychodzi podczas łowów. Zupełnie jakby coś pracowało w jej umyśle i go czyściło. Jakaś gumka. Szur, szur, szur. Poirytowana, zaczęła potrząsać głową, niezadowolona z tego uczucia, w ostatniej chwili przypominając sobie, że w żadnym wypadku nie wolno jej się poruszać. To wtargnięcie do jej umysłu nie dawało jej spokoju. Postanowiła ponownie skupić się na czymś innym i przypomniała sobie swoją najnowszą balową suknię, w myślach przeglądając każdą falbanę oraz każdy haftowany liść i kwiat, a po jakimś czasie bolesne uczucie w jej głowie odeszło.

– Jedź – powiedziała cicho do siebie. – Jedź, jedź, jedź.

Powtarzane słowo zajęło miejsce pustki, wypychając suknię balową, a Dimity po prostu trzymała wodze i poruszała się razem z wierzchowcem. Niczego nie widziała spod zaciśniętych powiek. Kręgosłup stał się kolumną cierpienia. Zaschło jej w gardle. Rozpaczliwie pragnęła krzyczeć, a powstrzymywanie krzyku pochłaniało wszystkie siły.

Nagle długi górski grzebień się skończył. Dziewczyna gwałtownie otworzyła oczy, niemal wbrew swojej woli, i popatrzyła w głąb rozciągającej się pod nią doliny. Ta przypominała Oceaniczny Ogród, tylko że tutaj na wietrze falowały wysokie trawy w bursztynowych i burych odcieniach, wyspami zaś były drzewa, całe zagajniki złożone z jedynych gatunków, jakie pojawiają się na Trawie. Drzewa bagienne, które rosną wszędzie tam, gdzie na powierzchnię wydostają się strumienie. Lisie drzewa, które zapewniają schronienie zębatym diabłom. Tam one mieszkają. Tam się kryją, kiedy akurat nie przemykają pośród traw, zabijając źrebaki.

„Nigdy nie mów o źrebakach, gdy wierzchowce cię słyszą” – napominał mistrz. – „To nasze słowo. Po prostu zakładamy, że są jakieś źrebaki, chociaż ich nigdy nie widzieliśmy, więc o nich nie wspominaj. Tak naprawdę nigdy nie mów niczego w zasięgu słuchu wierzchowców”.

Dlatego teraz milczała, tak jak wszyscy jeźdźcy, którzy zachowywali swoje spekulacje dla siebie. Dimity widziała ich twarze, blade od skupienia, i to nie na sobie. Nigdy by nie uwierzyła, że Emeraude może być tak cicha, gdyby nie zobaczyła tego na własne oczy. Mamusia pewnie także nie dałaby temu wiary. A Shevlok! Prawie zawsze widywała go z importowanym cygarem w ustach – Shevlok uznawał tylko najlepszy tytoń pochodzący ze Wstydu – albo w trakcie snucia jakiejś opowieści. Oczywiście, nie licząc chwil, gdy w pobliżu był ojciec. W obecności Stavengera Shevlok zazwyczaj przesiadywał w kącie i nie zwracał na siebie uwagi, chyba że zdolnością do dyskrecji.

Polowanie wyróżniało się ciszą. Było jak zamarznięte latryny zimą, gdy nikt się w nich nie pojawiał. Dimity skupiała się na spokojnym oddychaniu. Ponownie miała wrażenie, że coś wymazuje zawartość jej głowy, i walczyła z tym uczuciem, rozmyślając, co zje na kolację po zakończeniu Polowania. Trawiastą kurę usmażoną na oleju i posypaną importowanymi przyprawami. Sałatkę owocową. Nie. Za wcześnie na świeże owoce. Ciasto z suszonymi owocami. A potem ruszyli w głąb doliny ku jednemu z mrocznych zagajników, a Dimity przypomniała sobie słowa mistrza. „Drzewa są niezwykłe. Trudno będzie się nie zachłysnąć albo nie krzyknąć. Oczywiście nie wolno ci tego zrobić. Będziesz miała zamknięte usta. Nie będziesz wyciągała szyi, rozglądała się ani zmieniała położenia ciała”. Poza tym przez tysiące godzin obserwowała je na ekranach symulatorów.

Dlatego miała zamknięte usta i nieruchome spojrzenie, gdy wjechała między górujące nad nią czarne wieże, których liściaste brzemię przesłaniało niebo. Świat nagle wypełniły odgłosy wody oraz poruszających się w niej kopyt, ślizgających się i chlupoczących, a do jej nozdrzy wdarła się woń bardzo różna od zapachu deszczu. To nie był zwykły smród wilgoci, ale odór czegoś rozmokłego, zatęchłego i żyznego. Dimity bardzo cicho otworzyła usta i zaczęła przez nie oddychać, przyzwyczajając się do zapachu, od którego miała ochotę kichać, kaszleć i gwałtownie wciągać powietrze. Poczuła sygnał dany ogarom, ale go nie zrozumiała, dopóki zwierzęta nie skoczyły naprzód, rozpraszając się na wszystkie strony z nosami przy ziemi. Odgłosy ich bezładnego szurania stopniowo ucichły. Towarzyszyły temu historyczne słowa, które przekazał jej mistrz. „Do zagajnika” – powtórzyła w myślach. – „Do zagajnika, pieski”. Jakby ktoś rzeczywiście odważył się zawołać „pieski” do ogarów!

Gdzieś, raz za razem, odzywał się przenikliwy głos polnej rzekotki, arytmiczne pulsowanie w głębi gaju, które powtarzało się, dopóki nie nabrało pozorów schematyczności, następnie ucichło, by powrócić, gdy Dimity już myślała, że umilkło na dobre. Dostrzegła rzekotkę kątem oka, białą i zwinną, wijącą się pośród korzeni trawy.

Kiedy rozległo się donośne i przeciągłe wycie ogara, serce jej zamarło. Po chwili dołączył drugi ogar, pół tonu wyżej, a ich wspólne wycie raniło jej uszy jak nóż. Potem odezwało się całe stado, a ich pojedyncze głosy zagubiły się pośród potężnej kakofonii – auu-auu – niemelodyjnej i dysonansowej. Wierzchowce odpowiedziały wrzaskiem i zanurzyły się głębiej w las. Znaleźli lisa, wypłoszyli go i podjęli pościg. Dimity zamknęła oczy i ponownie przytrzymała się wodzy, przygryzając język, przygryzając policzki, byle tylko zachować świadomość i prostą postawę. Wtedy coś jej przyszło do głowy.

To Zagajnik Darenfeldów, odezwał się jej umysł. Kiedyś znajdował się w granicach posiadłości Darenfeldów. Polujesz w Zagajniku Darenfeldów, gdzie zginęła twoja przyjaciółka, Janetta bon Maukerden. Dimity otworzyła usta, jakby chciała krzyknąć, ale jej umysł ponownie nakazał zamknięcie się wargom. „Nie będziesz o tym wspominać” – pouczyła sama siebie. Nikt nie powiedział, że Janetta tutaj zginęła. Nikt tego nie powiedział. Słyszała tylko jej imię i wyszeptaną nazwę „Zagajnik Darenfeldów”. A gdy o to spytała, odpowiedzieli: „Cicho, cicho, nic nie mów, o nic nie pytaj”.

„Wiedzą więcej od ciebie” – uznała. – „Nie możesz im powiedzieć niczego, czego by już nie wiedzieli”.

Ogary wyły i biegły, a wierzchowiec, na którym siedziała, mknął ich śladem. Trzymała się na jego grzbiecie, znów zaciskając powieki. Nic więcej nie mogła zrobić. Tylko pozostać na miejscu. Nie spaść. Milczeć. Znosić ból. Trwać na Polowaniu.

Polowanie także trwa. Czas mija. Lis ucieka całymi godzinami. Myśliwi godzinami go ścigają. Dimity zapomina, kim jest i gdzie jest. Nie ma wczoraj ani jutro. Jest tylko niekończące się teraz, pełne tętentu kopyt na darni, szelestu traw, przez które się przebijają, wrzasku lisa przed nimi, wycia ogarów. Mijają godziny. Może dni. Być może jadą od wielu dni. Dimity tego nie wie.

Nie ma jak śledzić upływu czasu. Pragnienie. Głód. Znużenie. Ból. Wszystkie one towarzyszą im już od wczesnego ranka: palące pragnienie, dojmujący głód, ból w kościach, tkwiący głęboko jak choroba. Usta nie mogą być bardziej suche, a żołądek bardziej pusty. Ból nie może się stać silniejszy. Dimity w końcu przestaje z nim walczyć. Będzie trwał wiecznie. Coś w jej głowie wymazuje wszelką troskę. Nic nie odmierza czasu. Nie ma żadnego wcześniej. Nie ma żadnego później. Tylko nicość. Aż w końcu wierzchowiec pod nią zwalnia i zatrzymuje się, a ona niechętnie wyrywa się z bolesnego otępienia i otwiera oczy.

Stoją na skraju kolejnego zagajnika i powoli zaczynają do niego wchodzić, w głąb gaju, w katedralny cień drzew. Wysoko nad nimi korony rozchylają się, wpuszczając długie świetliste włócznie, jakimi słońce przebija mrok. Jedna z nich oświetla Stavengera, który stoi na swoim wierzchowcu z harpunem w dłoniach, gotowy do rzutu. Spomiędzy gałęzi w górze dobiega wściekły wrzask, a potem ręka Stavengera gwałtownie się porusza i za harpunem rozciąga się linka, jak nić z najczystszego złota. Ponownie rozlega się straszliwy wrzask, tym razem wywołany cierpieniem.

Jeden z ogarów wysoko skacze i chwyta linkę zębami. Pozostałe idą w jego ślady. Złapały. Ściągają lisa z drzewa, a ten cały czas wyje i wrzeszczy, nawet na chwilę nie milknąc. Coś ogromnego i mrocznego o lśniących oczach i potężnych kłach spada pomiędzy ogary, a wtedy słychać już tylko wrzask pomieszany z odgłosem kłapania zębów.

Dimity ponownie zamyka oczy, za późno, żeby przegapić fontanny ciemnej krwi pośród walczących zwierząt, i czuje... czuje przypływ rozkoszy tak niezwykle intymnej, że rumieni się i wstrzymuje oddech; jej nogi drżą, zaciskając się na bokach wierzchowca, a całym ciałem wstrząsa skurcz ekstazy.

Wszyscy wokół również drżą z zamkniętymi oczami. Oprócz Sylvana. On siedzi wyprostowany, wpatrzony w krwawy chaos, z zębami obnażonymi w milczącej wściekłości sprzeciwu i twarzą pozbawioną wyrazu. Ze swojego miejsca widzi, jak Dimity miota się z zamkniętymi oczami. Odwraca się, żeby na to nie patrzeć.

***

Dimity otworzyła oczy dopiero, gdy wrócili do Klive i wyjechali z Mrocznego Lasu na Szlak Zieleni i Błękitów. Tam ból stał się zbyt dotkliwy, żeby go znosić w milczeniu, i dziewczyna bezwiednie jęknęła. Jeden z ogarów obejrzał się na nią, olbrzym w fioletowe cętki, o ślepiach jak płomienie. Cały był pokryty krwią, własną albo lisa. Wtedy Dimity zdała sobie sprawę, że te same ślepia zerkały na nią podczas Polowania, nawet wtedy, gdy lis spadł z drzewa w sam środek stada, a ona poczuła... to coś.

Spuściła wzrok na swoje dłonie kurczowo zaciśnięte na wodzach i już więcej nie podnosiła głowy.

Kiedy dotarli do Bramy Myśliwskiej, nie potrafiła sama zsiąść z wierzchowca. Sylvan musiał jej pomóc. Znalazł się u jej boku tak szybko, że nikt nie zauważył jej słabości. Nikt poza ogarem o czerwonych ślepiach lśniących w zapadającym zmroku. Potem zwierzę odeszło, tak samo jak pozostałe ogary i wierzchowce, a nadzorca sfory cicho zadął w róg przy bramie i zawołał:

– Polowanie skończone. Wróciliśmy. Wpuśćcie nas!

Ze swojego balkonu Rowena usłyszała przytłumiony zew rogu. Oznaczał, że zwierzęta odeszły, a zostali ludzie, którymi trzeba się zająć. Wychyliła się przez balustradę, zaciskając jedną dłoń na drugiej, z otwartymi ustami przyglądając się, jak służący otwiera od wewnątrz Bramę Sfory, a zmęczeni myśliwi z trudem przez nią przechodzą: Łowczy i uczestnicy Polowania ubrani w czerwone płaszcze, kobiety w czerni, podobne do żab w swoich szerokich wyściełanych bryczesach. Białe bryczesy były poplamione potem, a nieskazitelną czystość myśliwskich krawatów skalały pył oraz plewy wysokich traw. Służący czekali z pucharami z wodą oraz kawałkami smażonego mięsa na szpikulcach. Podgrzewane wanny z parującą wodą już od wielu godzin czekały na myśliwych, którzy rozeszli się do swoich komnat, niosąc mięso i napoje. Wstrzymując oddech, gotowa krzyczeć pod wpływem strachu, z którym walczyła podczas tego długiego dnia, Rowena wypatrywała pośród jeźdźców wątłej sylwetki Diamante. Gdy ją ujrzała, wspartą na ramieniu Sylvana, z jej oczu popłynęły łzy i z trudem odnalazła głos, który niemal straciła, przekonana, że Dimity nie wróci.

– Dimity. – Rowena wychyliła się za balustradę, nie chcąc, żeby usłyszał ją Stavenger lub któryś ze starych strażników-arystokratów. Kiedy dziewczyna podniosła wzrok, Rowena przywołała ją gestem, a Sylvan skinął głową w stronę bocznych drzwi. Kilka minut później Dimity znalazła się w komnacie matki, a Salla powitała ją z okrzykiem obrzydzenia.

– Co za brud! Jesteś cała zapaskudzona, dziewczyno. Jak jakiś migerer. Od stóp do głów. Zdejmij płaszcz i krawat. Przyniosę ci szlafrok, a ty pozbądź się reszty tych brudnych ubrań.

– Jestem brudna, ale cała i zdrowa, Sallo – odrzekła dziewczyna, blada jak księżyc, słabo odpychając niestrudzone dłonie Salli.

– Dimity?

– Matko.

– Oddaj Salli swoje ubrania, kochanie. Pomogę ci zdjąć buty. – Przez chwilę stękały, zmagając się z wysokimi czarnymi butami. – Możesz się tutaj wykąpać i opowiedzieć mi o Polowaniu. – Przeszła przez luksusową sypialnię, przyzywając córkę i otwierając drzwi prowadzące do wanny wyłożonej mozaiką kafelków, gdzie już parowała woda podgrzewana nad paleniskami. – Możesz skorzystać z mojego olejku do kąpieli. Zawsze go lubiłaś, kiedy byłaś mała. Jesteś obolała?

Dimity próbowała odpowiedzieć uśmiechem, ale jej się nie udało. Z trudem powstrzymała drżenie dłoni, zdejmując bieliznę i rzucając ją na podłogę łazienki. Dopiero kiedy zanurzyła się po szyję w parującej wodzie, Rowena ponownie ją zagadnęła.

– Opowiedz mi, jak było.

– Nie wiem – szepnęła dziewczyna. – Nic się nie wydarzyło. – Woda wypłukiwała ból. Dimity cierpiała przy każdym ruchu, ale w kojącym cieple wody ból kryjący się głęboko w kościach stawał się niemal rozkoszą. – Nic się nie wydarzyło.

Rowena bardzo cicho tupnęła, a w jej oczach zalśniły łzy.

– Bez trudu dosiadłaś wierzchowca?

– Raczej tak.

– Czy... czy już wcześniej go widziałaś?

Dimity otworzyła oczy, spoglądając na matkę w nagłym przypływie świadomości.

– Wierzchowca? Wydaje mi się, że widziałam go, kiedy się pasł niedaleko pola niskiej trawy, gdzie kiedyś bawiliśmy się z Sylem.

Może to coś oznaczało. Przyglądała się pytająco twarzy matki, ale Rowena tylko pokiwała głową. Kiedy ona po raz pierwszy uczestniczyła w Polowaniu, również dosiadała wierzchowca, który obserwował ją, gdy była dzieckiem.

– Dokąd pojechaliście?

– Chyba do Zagajnika Darenfeldów... w dolinie.

Rowena ponownie przytaknęła, przypominając sobie górujące mroczne drzewa przesłaniające niebo, ziemię pokrytą drobnymi kępkami kwitnącego mchu, odgłos płynącej wody pod mchem i korzeniami. Przypomniała sobie przyjaciółkę Dimity, kochankę Shevloka, Janettę...

– Wypłoszyliście lisa?

– Tak. – Dimity zamknęła oczy, nie zamierzając mówić nic więcej. Nie miała ochoty o tym rozmawiać. Chciała zapomnieć. Następnym razem natychmiast podda się bólowi. Następnym razem nie będzie z nim walczyć. Przez przymknięte powieki widziała pytającą twarz Roweny, która wciąż czegoś się od niej domagała, czegoś pragnęła. Dimity westchnęła. – Ogary zagłębiły się w zagajniku. Wkrótce wszystkie zaczęły wyć, a my pomknęliśmy za nimi. Pamiętam, że kilka razy traciły trop, ale zawsze na nowo go podejmowały. Chociaż może tylko mi się wydawało. On uciekał bez końca. Aż w końcu ogary osaczyły go na drzewie gdzieś na północy.

– Zabiliście go?

– Stavenger to zrobił. Tatuś. To znaczy Łowczy. Wystarczył jeden rzut. Nie widziałam, gdzie trafił harpun, ale ściągnęli lisa z drzewa i ogary go dopadły. – Zaczerwieniła się mocno, gdy krew napłynęła jej do twarzy na wspomnienie tego, co wydarzyło się potem.

Rowena dostrzegła rumieniec, właściwie go zinterpretowała i odwróciła się, żeby nie musieć się mierzyć z tym, co oznaczał. Wstydem. Zażenowaniem. Paraliżującym skrępowaniem. Rowena zastanawiała się, co innego może powiedzieć. Jej również się to przytrafiało. Za każdym razem. Nikomu o tym nie wspominała. Do tej chwili nie wiedziała, czy to jej własny wstydliwy sekret, czy wspólna tajemnica.

– A więc nie widziałaś lisa?

– Tylko plamę na drzewie. Potem ślepia, zęby i zaraz wszystko się skończyło.

– Ach. – Rowena westchnęła, zalana łzami, śmiejąc się z siebie i swoich obaw, zażenowana wstydem Dimity, ale jednocześnie uspokojona.

– Matko! Nic mi nie jest. Wszystko dobrze.

Rowena pokiwała głową, ocierając oczy. Nie wydarzyła się żadna ze złych rzeczy, które groziły Dimity. Dziewczyna dosiadła wierzchowca, jechała na jego grzbiecie, nie spadła, nie zaatakował jej lis, nie zaniepokoiła ogarów.

– Matko – odezwała się cicho Dimity, poruszona łzami Roweny, chcąc jej coś przekazać.

– Tak, Dimity...

– Jeden z ogarów wciąż mnie obserwował, kiedy wracaliśmy. Taki fioletowy i cętkowany. Nie przestawał na mnie patrzeć. Widziałam go za każdym razem, kiedy opuszczałam wzrok.

– Chyba się mu nie przyglądałaś!

– Oczywiście, że nie. Wiem, że nie wolno tego robić. Nie zorientował się, że coś zauważyłam. Po prostu uznałam, że to dziwne.

Rowena biła się z myślami. Powiedzieć za mało? Powiedzieć za dużo? Niczego nie powiedzieć?

– Ogary już takie są. Czasami nas obserwują. Czasami na nas nie patrzą. Czasami zachowują się, jakbyśmy je bawili. No wiesz.

– Nie bardzo.

– One nas potrzebują, Dimity. Nie potrafią się wspinać, więc nie mogą zabić lisa, dopóki go nie ściągniemy.

– Potrzebują do tego tylko jednego człowieka, który jest na tyle silny, żeby rzucić harpunem.

– Myślę, że to nie wszystko. Najwyraźniej podoba im się Polowanie. Towarzyszący mu rytuał.

– Kiedy wracaliśmy, zastanawiałam się, jak się to wszystko zaczęło. Wiem, że urządzano polowania z ogarami na Terrze, jeszcze przed Świętością, zanim odlecieliśmy. Czytałam o tym w swojej książce do historii, widziałam ilustracje z końmi, psami i małym futerkowym zwierzakiem, który w ogóle nie przypominał naszego lisa. Nie rozumiałam, po co w ogóle próbowali go zabić. Z naszymi lisami nie da się postąpić inaczej. Ale dlaczego robimy to właśnie w taki sposób?

– Jeden z pierwszych osadników zaprzyjaźnił się z młodym wierzchowcem i nauczył się go dosiadać, to wszystko – odpowiedziała Rowena. – Potem nauczył tego swoich przyjaciół, a młody wierzchowiec sprowadził więcej osobników swojego gatunku, aż w końcu znów mogliśmy urządzić Polowanie.

– A ogary?

– Nie wiem. Mój dziadek kiedyś mi powiedział, że pewnego dnia po prostu się pojawiły. Jakby wiedziały, że ich potrzebujemy, żeby zorganizować prawdziwe Polowanie. Zawsze zjawiają się właściwego dnia we właściwym miejscu, tak samo jak wierzchowce...

– Skoro nazywamy je ogarami, chociaż nimi nie są, to dlaczego wierzchowców nie nazywamy końmi? – spytała Dimity i położyła się w wannie, na wpół zanurzając głowę, zadowolona, że nie musi dużo mówić. Może potem matka umyje jej plecy.

Rowena wyglądała na zaskoczoną.

– Och, mam wrażenie, że Hippae nie byłyby tym zachwycone.

– Ale nie przeszkadza im, że nazywamy je wierzchowcami?

– Ależ moja droga, nigdy ich tak nie nazywamy, kiedy mogą nas usłyszeć. Przecież o tym wiesz. Nigdy nie używamy wobec nich żadnych nazw, jeśli są w zasięgu słuchu.

– Dzieje się coś dziwnego w głowie, prawda? – odezwała się Dimity.

– Słucham? – Rowena nagle wstała. – O czym ty mówisz?

– Podczas Polowania. Nie czujesz, że wtedy dzieje się coś dziwnego w głowie?

– Rzeczywiście, Polowanie potrafi zahipnotyzować – odparła Rowena, zamyślona. – W przeciwnym razie byłoby raczej nudne. – Położyła złożony ręcznik w zasięgu ręki córki, a następnie wyszła, zamykając za sobą drzwi, żeby ciepła para nie uciekała z pomieszczenia.

Jeden z ogarów obserwował Dimity? Przygryzła wargę, zmarszczyła czoło i nagle na jej twarzy zagościła udręka. Będzie musiała o tym porozmawiać z Sylvanem. Teraz razem z Figorem jest zajęty problemami ze Świętością, ale może coś zauważył. Nikt poza nim na pewno nie mógł zwrócić na to uwagi. A może to wszystko tylko przywidziało się Dimity? Zmęczenie i wielogodzinny ból mogą mieć takie działanie.

Jednakże byłoby to dziwaczne złudzenie. Ogary zabiły ofiarę, powinny więc być w dobrym nastroju. Nie było żadnego powodu, dla którego któryś z nich miałby obserwować Dimity. Nawet nie było powodu, żeby dziewczyna miała sobie coś takiego wyobrazić. Z pewnością nikt nigdy nie mówił jej o Janetcie... o tej stronie medalu.

Porozmawia o tym z Sylvanem. Najszybciej jak się da. Kiedy tylko ustalą coś w sprawie tej idiotycznej naukowej misji i wszyscy będą mogli się skupić na czymś innym.

***

Trawa.

Miliony mil kwadratowych prerii, z wioskami i posiadłościami, z myśliwymi i ofiarami, gdzie wieje wiatr, a blask gwiazd oświetla łodygi oraz kłosy i gdzie oślizgłe rzekotki nawołują cały dzień i noc, poza chwilami, gdy coś odzywa się głęboko w rozgwieżdżonym mroku i wszędzie zapada oszałamiająca, niepokojąca cisza.

Na północy, niemal na skraju krainy porośniętej niską trawą, znajdują się ruiny miasta Arbaiów, podobnego do innych ich miast, które można znaleźć na zasiedlonych światach, z tą różnicą, że na Trawie jego mieszkańcy zostali zabici. Pośród ruin niestrudzenie pracują Zieloni Bracia, kopiąc rowy, spisując artefakty, kopiując tomy z biblioteki Arbaiów. Mówi się, że Bracia są pokutnikami, chociaż nikt na Trawie nie wie ani nie dba o to, za co pokutują.

Nieco na północ od wykopalisk, w rozległym, sklepionym klasztorze, inni Zieloni Bracia zajmują się swoimi ogrodami, świniami i kurami, podniebnymi wspinaczkami oraz wędrowaniem pośród traw, być może w celu nawracania Hippae albo lisów, kto wie? Oni także są pokutnikami, wyrzuconymi ze Świętości w to dalekie, samotne miejsce. Przebywali tutaj, niechętnie, kiedy zjawili się arystokraci. Niektórzy z nich ubolewają, że nadal tutaj będą, równie niechętnie, gdy arystokraci odejdą.

Wreszcie mamy Miasto Ludu, wybudowane w jedynym miejscu na planecie, gdzie prawie nie ma trawy, na wysokim kamiennym zboczu otoczonym bagiennym lasem – długą, smukłą elipsę o obszarze mniej więcej stu mil, gdzie królują transport, magazyny i gospodarstwa hydroponiczne, kamieniołomy, łąki i kopalnie, a także inne źródła nieporządku i kakofonii związanych z życiem i działalnością ludzi. Miasto Ludu, do którego obcy mogą przybywać, nikogo nie niepokojąc, gdzie cudzoziemcy mogą się oddawać swoim niezrozumiałym zwyczajom oraz, jak mawiają bon Damfelsowie, godnym pogardy interesom.

Jest także port, gdzie pękate statki osiadają na ognistych ogonach, przybywając ze Wstydu i Semlinga, a także z planety, którą większość nazywa Świętością, dopóki sobie nie przypomni, że jej prawdziwa nazwa to Terra, pierwszy dom ludzi. Mężczyźni i kobiety na Trawie noszą wiele przebrań: włóczęgów, kupców, rzemieślników, członków załóg statków i kaznodziejów, którzy potrzebują hoteli, magazynów, sklepów, burdeli i kościołów. Są też malcy na placach zabaw i nauczyciele w szkołach. Od czasu do czasu niewielka grupa śmiałych dzieci lub znudzonych włóczęgów porzuca port albo miasto i schodzi kilka mil po długim zboczu do miejsca, w którym teren się spłaszcza, tworząc bagnistą łąkę. Tamtejszy mech jest sprężysty i uporczywie wilgotny, ale wkrótce, jeśli się nie zatrzymujemy, staje się rozmokły jak po kilkudniowym deszczu. Wędrowcy mogą przejść jeszcze kawałek po takim podłożu, czując, jak ich stopy zapadają się z chlupotem, ale większość się wycofuje, w obawie, że ziemia się rozstąpi, co rzeczywiście się dzieje już kawałek dalej, a uparci odkrywcy muszą przeskakiwać z kępy na kępę ponad plątaniną strumyków lśniących w oleistym świetle. Na bagnach rosną olbrzymie drzewa o niebieskich liściach, kwitną kwiaty jak blade świece, latają ćmy o skrzydłach pokrytych pyłkiem, duże i barwne jak papugi, pachnące kadzidłem, a także mieszkają wielkie pospolite rzekotki, których przodkowie przybyli dawno temu razem z pierwszymi osadnikami.

Tyle można zobaczyć podczas spokojnego spaceru z Miasta Ludu – tyle, ale nie więcej, ponieważ tuż za drzewami bagno staje się głębsze, a kępki trawy zmieniają się w gęste wysepki rozdzielone krętymi ciemnymi rzekami pełnymi poskręcanych korzeni i istot, które wiją się i wpadają w szlam ze złowieszczym chlupotem. Tam drzewa mają bardziej niebieskie liście i stają się coraz wyższe, przesłaniając światło. Żeby dotrzeć dalej w głąb lasu, potrzebna byłaby łódź, płytki skif albo łódź płaskodenna z długą żerdzią do odpychania od mrocznych głębin bądź wiosłem, które można by cicho zanurzyć w gładkiej ciemnej wodzie, by poruszać się w tym labiryncie liściastych korytarzy.

Oczywiście już tego próbowano. Niektórzy śmiałkowie budowali lepsze bądź gorsze pływające jednostki, żeby kontynuować wędrówkę; lekkomyślni prostaczkowie, wśród których było także kilka dziewcząt, sporządzali łodzie, którymi mieli się prześlizgnąć między potężnymi wieżami pni oraz zwieszającymi się mackami pnączy i zanurzyć w połyskujące cienie bagiennego lasu. Nieliczni. Być może było ich więcej, ale spośród tych, którzy wyruszyli, duża część nie wróciła. Próbowali także dorośli ludzie spoza planety, mężni i silni, ale ginęli tak samo jak dziewczęta i chłopcy.

A co z tymi, którzy wrócili? Cóż mogli powiedzieć, poza tym, że było tam mokro i ciemno, wszędzie coś się wiło, a im dalej wędrowali, tym więcej napotykali wilgoci, mroku i wijących się istot. Prawdę mówiąc, niewiele mówili. Zupełnie jakby nie pamiętali, co widzieli w mokrych otchłaniach bagiennego lasu. Jakby weszli i wyszli przez przypadek, śpiąc, niczego nie widząc ani nie słysząc.

Zresztą, kogo to obchodzi? Po co w ogóle się tam zapuszczać? Nic groźnego dla ludzi nie wyłania się z grzęzawiska porośniętego drzewami i pnączami, jak również nie widziano tam niczego, co by się komukolwiek przydało. Z góry potężne drzewa wyglądają jak niespokojne grzywacze na szarozielonym szerokim morzu. Z daleka przypominają mur odgradzający Miasto Ludu, powstrzymujący erupcję niespożytej energii tamtejszych kupców i rzemieślników. Od wewnątrz stanowią ochronę przed nieustępliwą trawą. Północ, południe, wschód i zachód, wszystkie strony miasta zamyka bagienny las. Nie prowadzi do niego ani z niego żadna droga, głębiny lasu, jego drzewa i wody, pozostają nieprzeniknione i niepoznane, chociaż są tak szerokie i złożone, że – mimo iż nikt nigdy nie widział niczego podobnego – każdy w Mieście Ludu wierzy, że pewnego dnia wyłoni się stamtąd coś, co ich wszystkich oszołomi.

3

Ulice Świętej Magdaleny jak zwykle pokrywało głębokie błoto. Marjorie Westriding Yrarier musiała zostawić ślizgacz przy bramie osady, obok tabliczki z wypisaną liczbą mieszkańców, i dalej ruszyć pieszo przez grzęzawisko, w którym zapadała się niemal po kostki, obok kaplicy i garkuchni, do chałupy, którą przydzielono Bellalou Benice i jej dzieciom. Teraz już jednemu dziecku: Lily Anne. Dwoje legalnych dzieci wyrzekło się matki miesiąc temu, więc się stąd wyniosły. To określenie brzydko brzmiało i Marjorie się zaczerwieniła, zła na siebie za to, że gniewa się na dwójkę niemal dorosłych Benice’ów. „Wyniosły się” dobrze opisywało sytuację, a sama Bellalou zapewne zachęcała swoje potomstwo, żeby po osiągnięciu wymaganego wieku jak najszybciej dopełniło tej poniżającej ceremonii. Na Terrze zarówno rząd planetarny, jak i większość prowincjonalnych władz utożsamiały się z judeochrześcijańskim dziedzictwem, ale zasada „szanuj ojca swego i matkę swoją” nie miała żadnego znaczenia dla nielegalnych ani ich rodziców.

Po dotarciu do chatki Marjorie postawiła swój plecak na werandzie i oskrobała buty o krawędź stopnia, rzucając kleiste bryły w bagno. Nie było dla tego żadnego usprawiedliwienia. Mniej kosztowałoby wybrukowanie ulic niż rozkładanie tymczasowych chodników podczas cokwartalnych wizytacji, ale Marjorie była głosem mniejszości w Radzie Zarządców, która nie pozwalała sobie na żadne dobroczynne ekstrawagancje. Większość członków rady podejmowała decyzje dotyczące Hodowli, nawet nie oglądając tego miejsca ani jego mieszkańców. Jednocześnie rozpływali się nad Marjorie i trzęśli nad jej „oddaniem” oraz „odwagą”. Kiedyś sprawiało jej to satysfakcję. Dawno temu. Kiedy jeszcze nie wiedziała tego, co teraz.

Drzwi chatki się uchyliły, ukazując opuchniętą twarz Bellalou. Ktoś znów ją pobił. Nie jej domniemany mąż. Jego zastrzelono w zeszłym roku za nielegalną prokreację.

– To pani – odezwała się Bellalou.

– Dzień dobry. Bellalou. – Marjorie posłała jej powitalny uśmiech, ostrożny, nie protekcjonalny. – Jak się czuje Lily?

– Dobrze – odpowiedziała kobieta. – Nic jej nie jest.

Lily Anne oczywiście nie czuła się dobrze. Kiedy Marjorie weszła do niechlujnego pokoju, nielegalna zwróciła ku niej ponurą twarz, równie posiniaczoną jak oblicze matki.

– Znowu mnie pani sprawdza.

– Chcę zadbać, żebyś dożyła odlotu statku, Lily.

– A może wolałabym umrzeć, nie przyszło to pani do głowy?

Marjorie roztropnie pokiwała głową. Owszem. Pomyślała o tym. Może Lily wolałaby umrzeć. Może większość nielegalnych wolałaby nie żyć niż dać się zabrać na Pokutę, gdzie dwie trzecie z nich i tak nie dożyje trzydziestki. Chociaż Marjorie podjęła tę pracę, kierując się religijnym przeświadczeniem, że warto żyć za wszelką cenę, było to zanim obejrzała niektóre filmy dokumentalne i przeczytała niektóre demaskujące materiały. Nawet ona już nie była pewna, że Pokuta jest lepsza od śmierci.

– Nie mówisz tego poważnie, Lily – zaoponowała.

– Jak cholera.

Marjorie zainterweniowała, próbując przekonać nie tylko dziewczynę, ale także siebie.

– Popatrz na to od tej strony, Lily. Na Pokucie możesz mieć tyle dzieci, ile zechcesz. – To przynajmniej była prawda. Na Pokucie potrzebowano wzrostu populacji, tak jak na Terrze starano się go powstrzymać. Dzieci urodzone na Pokucie stawały się obywatelami tej planety.

– Nie chcę mieć tam dzieci. Chcę dziecka, które pani zabrała.

To była najnowsza skarga Lily, od czasu aborcji, którą zorganizowała Marjorie, ryzykując wolność i narażając na szwank swoje małżeństwo. Ani Rigo, ani miejscowe władze nie spojrzałyby przychylnym okiem na ten akt miłosierdzia. Spowiednik Marjorie, ksiądz Sandoval, również nie byłby zachwycony, gdyby się dowiedział. Wykonała kolejny krok na drodze, z której kiedyś miała nadzieję zawrócić, i mu nie powiedziała.

– Pani Westriding nie zabrała twojego dziecka, Lily. Dobrze wiesz, że gdybyś się nie poddała aborcji, ludzie by cię zastrzelili, gdy tylko zobaczyliby, że jesteś w ciąży. – Bellalou błagalnie popatrzyła na córkę. – Nielegalnym tego nie wolno. – Tak naprawdę tylko trzecie i kolejne żywe dzieci były nielegalne. Chociaż sama Bellalou nie była nielegalna, jej status nie miał większego znaczenia. Jako rodzic takiej osoby została pozbawiona praw obywatelskich. Kontynuowała, jakby chciała zapewnić córce radosną przyszłość. – Na Pokucie będzie lepiej.

– Nie chcę Pokuty. Wolę, żeby mnie zastrzelili! – wykrzyknęła dziewczyna.

Ani Marjorie, ani Bellalou nie zaprzeczyły. Marjorie zastanawiała się, dlaczego po prostu na to nie pozwoliła. Biedne zwierzątko. Nieświadome jak kurczę. Straciła już połowę zębów, a nawet nie potrafiła czytać ani pisać. Nikomu nie wolno było uczyć nielegalnych ani zapewniać im opieki medycznej. W dniu szesnastych urodzin Lily zostanie zabrana do portu, gdzie dołączy do tłumu innych młodych nielegalnych skazanych na życie i śmierć w planetarnej kolonii, a gdyby nie niedawna aborcja oraz wszczepienie wyjątkowo nielegalnego pięcioletniego implantu antykoncepcyjnego, to biedne cielątko nie dotrwałoby do deportacji. Zgodnie z planetarnym prawem, każdą ciężarną nielegalną czekało rozstrzelanie, razem z nielegalnym albo pozbawionym praw mężczyzną, którego wskazała jako współodpowiedzialnego – jeśli w ogóle to robiła, co zdarzało się zaskakująco często. Jednakże takie oskarżenia wysuwane wobec szanowanych osób doprowadziły do zmian w prawie. Obecnie tylko kobiety były strażniczkami w Hodowli. Tylko kobiety wchodziły w skład komisji wizytacyjnej.

– Wam wolno mieć dzieci! – zawodziła Lily. – Wam, bogaczom!

– Dwoje dzieci – odparła Marjorie. – Tylko dwoje. Gdybym urodziła trzecie, byłoby nielegalne, tak jak ty. Odebrano by mi prawa, tak samo jak twojej matce. Zmuszono by moje starsze dzieci, by się mnie wyparły, tak jak twoi brat i siostra postąpili wobec Bellalou. – Powtarzała to wszystko znużonym tonem, nie wierząc w to, co mówi. Bogacze nie wpadali w takie tarapaty. Nigdy. Tylko biedota łapała się w sidła ignorancji, religii, świętoszkowatych praw ustanawianych przez ludzi, którzy bezkarnie je łamali. Marjorie również miała implant, importowany z Enklawy Humanistycznej na wybrzeżu. O tym również nie wspomniała księdzu Sandovalowi. Nie powiedziała także Rigowi, ale z pewnością podejrzewał. Zapewne jego kochanka też taki miała.

Wstała, wygładzając fałdy na spodniach.

– Przyniosłam ci trochę ubrań, które będziesz mogła nosić na statku – powiedziała dziewczynie. – A także kilka przedmiotów, które przydadzą ci się na Pokucie. – Wręczyła paczkę Bellalou. – Lily będzie ich potrzebowała, Bellalou. Proszę, nie pozwól, żeby je wymieniła na eufy. – Pomimo wielu prób ich wyplenienia, sprzedawcy euforiaków wciąż świetnie prosperowali w Świętej Magdalenie.

– Daj – zajęczała Lily, wyciągając ręce po paczkę.

– Później – odpowiedziała matka. – Później, kochanie. Dam ci ją później.

Skończywszy z Bellalou, Marjorie wyszła na lepkie powietrze i błoto, zadowolona, że wizyta dobiegła kresu, ale niezbyt chętna do zaplanowanych odwiedzin w kolejnym półtuzinie chatek. Tak niewiele mogła zrobić. Jedzenie dla głodnych dzieci. Trochę środków odkażających i przeciwbólowych, które nie były uznawane za prawdziwe lekarstwa. W tej prowincji mieszkali głównie Uświęceni, co oznaczało prawny zakaz antykoncepcji i aborcji. A jeśli połączy się to z planetarnym prawem zezwalającym na posiadanie zaledwie dwójki dzieci, to co się otrzyma? Świętą Magdalenę. Hodowlę. Charytatywną fundację założoną przez bogatych starokatolików, żeby chronić pechowych i nieroztropnych, którzy postanowili podążać za swoimi pragnieniami lub religią. Jako przewodnicząca Komisji Wizytacyjnej Marjorie znała to miejsce lepiej niż większość ludzi. Wygładzając dłońmi potargane włosy, poprawiła się w myślach: znała je lepiej niż ktokolwiek. Chętnie podziwiali jej oddanie, ale nie palili się, żeby ją naśladować.

To wszystko tylko zwiększało jej wątpliwości. Poprzednie przewodniczące były nimi tylko z nazwy albo wynajmowały ludzi, którzy zastępowali je podczas wizytacji, chociaż były równie mało majętne jak Marjorie. Dlaczego ona koniecznie chciała to robić sama?

„Postrzegasz siebie jako świętą” – kpił Rigo. – „Nie wystarczy ci, że zdobyłaś złoty medal na igrzyskach olimpijskich? Nie wystarczy ci, że jesteś moją żoną? Musisz być także świętą Marjorie, która poświęca się dla ubogich?”.

To ją zabolało, chociaż nie było prawdą. Złoty medal zdobyła dawno temu, zanim się pobrali. Owszem, młoda Marjorie Westriding była medalistką, ale o przyznaniu medali w dużej mierze decydowała subiektywna opinia sędziów i działaczy: można odczuwać dumę, nawet nie będąc pewnym swoich zasług, a przynajmniej tak Marjorie tłumaczyła nieprzychylnemu Rigo, który zanosił się śmiechem i udawał, że jej nie wierzy, nawet gdy namiętnie ją obejmował. Szczera odpowiedź na jego pytanie brzmiała: nie, złoty medal nie wystarczy. Poza tym to było dawno temu. Chciała dorównać tamtemu sukcesowi, osiągnąć coś wyłącznie swojego, coś idealnego. Kiedyś myślała, że tę funkcję spełnią rodzina i dzieci, ale najwyraźniej tak się nie stało.

Dlatego spróbowała swojej obecnej roli, ale również bezskutecznie. Zaciskając zęby, zeszła w błoto i ruszyła w stronę następnej chatki. Kiedy po kilku godzinach wróciła do ślizgacza, była zmęczona, brudna i bardzo przygnębiona. Jedna z „jej” dziewcząt w tym tygodniu została stracona przez patrol populacyjny. Dwójka dzieci w jednej z rodzin umierała, najwyraźniej na jakąś zakaźną chorobę, której można było uniknąć, gdyby zezwolono na szczepienia nielegalnych. Tysiąc lat temu mieszkańców Hodowli można by było wywieźć do Australii. Sto lat temu można byłoby im pozwolić wyemigrować do kolonii na dzikich planetach. Jednakże odkąd wmieszała się Świętość, która stanowczo sprzeciwiała się migracjom, kolonizacja ustała, więc nie było dokąd odsyłać nadplanowych ludzi. Pozostała tylko Pokuta, lecz nie każdy dożywał podróży.

Pokuta jednak naprawdę mogła być gorsza od śmierci. Kiedy Marjorie doszła do tego wniosku, ta praca wydała jej się bezcelowa. Dopóki rządziła Świętość, nie było możliwości zrobienia niczego znaczącego. Każdego tygodnia kolejna dziewczyna będzie zachodziła w ciążę. Nawet jeśli Marjorie poświęci wszystkie swoje pieniądze i siły, niczego trwale nie zmieni. Jakie ma znaczenie to, czy któraś z nich ucieknie z Terry? Lily? Bets w zeszłym miesiącu? Dephine miesiąc wcześniej? Jeżeli jedna nie dotrze do celu, inna zajmie jej miejsce. Jakie życie czeka te, które tam się znajdą? Ignorancja i żal, zapewne wczesna śmierć...

Marjorie zacisnęła zęby, powstrzymując się przed płaczem. Oczywiście mogła zrezygnować. Mogła przedstawić radzie tuzin przekonujących wymówek. Ale podjęła się tego zadania i wycofanie się z pewnością byłoby grzechem...

Gwałtownie pokręciła głową, aż ślizgacz nieprzyjemnie się zakołysał. Ostrzegawczy wrzask syreny z tablicy rozdzielczej przywrócił ją do rzeczywistości. Lepiej pomyśleć o czymś innym. O dzieciach: aspiracjach Tony’ego i napadach złości Stelli. Wolała myśleć o czymkolwiek innym, nawet o Rigu i jego kochance. Kochankach. Licznych. Kolejnych.

Pojazd prześlizgnął się nad granicą dzielącą posiadłość od drogi, a Marjorie uniesieniem dłoni przywitała się ze stajennym, w duchu licząc na to, że Riga nie ma w domu, gdyż nie miała ochoty kłócić się o to, gdzie była i co robiła. Była zbyt zmęczona i przygnębiona. Pragnęła dokonać czegoś istotnego, wykonać jakiś szlachetny gest, ale po prostu zawiodła. To nie było niegodne pragnienie, więc Rigo nie powinien go kwestionować, stale pytając: po co, po co, po co. Zwłaszcza teraz, gdy sama nie była pewna.

Być może od początku miał rację. Może rzeczywiście chciała zostać świętą. A jeżeli to prawda?

Ogarnął ją gorzki śmiech; łzy popłynęły z oczu, gdy zaparkowała ślizgacz i opadła na siedzenie, zastanawiając się, jak obecnie można zostać świętym. Zaczęła ocierać twarz i spróbowała się uspokoić, ale natychmiast sobie przypomniała, że nie musi udawać spokoju, nie musi udawać pewności, niczego nie musi udawać. Przynajmniej tym razem nie będzie zmuszona tłumaczyć się przed Rigiem, gdyż ten wróci do domu dopiero wieczorem. Tego dnia Roderigo Yrarier, wierny starokatolik i oddany syn Kościoła, zrobił coś niewyobrażalnego. Odpowiedział na wezwanie ze Świętości.

***

Setka złotych aniołów stoi na iglicach wież Świętości z szeroko rozpostartymi skrzydłami i uniesionymi trąbami, rozświetlona przez wewnętrzne płomienie, od których lśnią jak stulecie słońc. Masywne kryształowe wieże Świętości wspierają się o siebie nawzajem jak wzniosłe, zapierające dech w piersi ognisko połyskujących powierzchni na tle mrocznego pustego nieba. Zarówno w dzień, jak i w nocy stanowią latarnię morską, drogowskaz – jak twierdzi Świętość – dla wielkiej ludzkiej diaspory ścieśnionej na najbliższych możliwych światach w ciemnych oceanach kosmosu.

Są także znakiem nawigacyjnym dla rojów wycieczkowych statków, które wiszą w wymaganej odległości pięćdziesięciu kilometrów z tłumami gapiów w punktach obserwacyjnych. Statkom nie wolno bardziej się zbliżać z obawy przed jakąś niesprecyzowaną katastrofą.

Mogą zbliżyć się jedynie na tyle, by turyści dostrzegli olbrzymie anioły na szczytach wież i odczytali połączone słowa wypisane za pomocą luster i świateł na najwyższych murach.

Świętość. Jedność. Nieśmiertelność.

Chociaż z tej odległości nie da się zobaczyć gołym okiem żadnych szczegółów, Świętości nigdy nie ogląda się z bliska. Dla wszystkich światów Świętość na zawsze pozostaje na horyzoncie Terry, dostrzegalna, ale daleka, święta i nieosiągalna, w pełni dostępna tylko dla swoich wybrańców: Hierofantów, sług, akolitów. Jeżeli jakiś mężczyzna z zewnątrz musi się dostać do środka (kobiet w ogóle się nie wpuszcza), najpierw powinien zdobyć właściwe dokumenty. Następnie musi ich użyć, po udowodnieniu, że rzeczywiście jest mężczyzną, żeby uzyskać dostęp do pilnie strzeżonej stacji daleko na wsi, gdzie strażnicy – jeśli uznają, że spełnia wymogi – pozwolą mu wsiąść do pojazdu, który zawiezie go cichymi tunelami do recepcji, odpowiednio oddalonej od strzeżonego serca Świętości.

Tym sercem są podziemne kwatery samego Hierarchy, położone nisko pod aniołami na wieżach, chronione przez pół mili ziemi i kamienia. Wysocy rangą Hierofanci zajmują okoliczne mieszkania. Powyżej znajdują się maszyny, dalej kaplice, a dopiero potem stacja i recepcja. W najniższych komnatach wież mieszczą się apartamenty sług i kleru średniego stopnia. Im wyżej ktoś mieszka, tym niżej się znajduje w hierarchii instytucji, a przynajmniej tak wszyscy uważają. Im wyżej, tym dłużej trzeba schodzić do kaplic i tuneli, w których Świętość odprawia rytuały. Im wyżej ktoś mieszka, tym mniejszą ma wartość. Na samym szczycie, w towarzystwie chmur, rozlokowani są pełni zapału nawróceni, którym brak rozumu nie pozwala na pełnienie innych ról, starcy, których imiona odchodzą w niepamięć, a także zaprzysiężeni akolici, którzy odbywają niedobrowolną służbę.

Właśnie tutaj, na najwyższym piętrze najwyższej wieży, Rillibee Chimes trawi kolejne godziny, siedząc pogrążony w rzekomej medytacji, w ciszy otoczonej obłokami, przeglądając dokumenty, spędzając bezżenne noce na swoim wąskim łóżku, nieskalany szczęśliwymi snami. To tutaj rankiem wstaje i się myje, tutaj wdziewa miękkie kapcie oraz czystą bezbarwną szatę z ciasnym, anonimowym kapturem i nakłada puder na twarz, żeby usunąć niewłaściwy kolor. Kiedy to robi, obserwuje ptaki, które przelatują w długich kluczach w kształcie litery V, kierując się na południe ku ciepłym krainom, ku domowi Rillibee’ego. Świętość znajduje się na skraju pustkowia, zarówno po to, żeby oddzielić się od monotonii codziennych spraw świata, jak również, by nie zajmować przestrzeni, której natura potrzebuje do innych celów. Za lśniącymi wieżami rozciągają się arktyczna tundra, lód i zimno, którego nikt nie zakłócał od wielu wieków.

Jednakże zimno nie ma żadnego znaczenia w Świętości. Wewnątrz wież temperatura nigdy się nie zmienia. Nie pada deszcz, a śnieg nie zakłóca spokoju w cichych korytarzach. Nic nie rośnie. Według doniesień, nic nie umiera. Gdyby Rillibee poważnie zachorował, zostałby zabrany, a inny akolita zająłby jego pokój, wykonywałby jego pracę i uczestniczył w jego nabożeństwach. Nikogo by nie obchodziło, że jeden uczeń zastąpił drugiego. Być może powiadomiono by jego rodziców lub opiekunów, jeśli takich miał, ale to wszystko. Chociaż, zgodnie z doktryną, nieśmiertelność osoby jest jedynym powodem istnienia Świętości, podczas służby nie dopuszcza się indywidualności – przynajmniej nie na poziomie Rillibee’ego. W Świętości są znane zaledwie nieliczne nazwiska: Hierarcha, Carlos Yrarier; szef wydziału misyjnego, Sender O’Neil; Hierarcha Elekt. Nazwisko Rillibee’ego nigdy do nich nie dołączy.

Czasami raz za razem cicho powtarza swoje imię, przypominając sobie, kim jest, kurczowo trzymając się samego siebie, osobowości, którą znał, wspomnień, przeszłości i ludzi, których kiedyś kochał. Czasami wpatruje się w sąsiednią wieżę, próbując dostrzec kogoś pod połyskującą powierzchnią, kogoś, kto też nosi imię, tłumiąc krzyki wzbierające w jego zesztywniałej krtani.

– Jestem Rillibee Chime – szepcze do siebie. – Urodzony pośród kaktusów pustyni. Towarzysz ptaków i jaszczurek. – Przywołuje wspomnienie ptaków, jaszczurek, sznurów kaczek na niebie, płaskich kukurydzianych placków smażonych na gorącej blasze, smaku pikantnej fasoli, Miriam, Joshuy, Songbird, takich, jakimi byli dawno temu. – Jeszcze dwa lata – szepcze do siebie. – Jeszcze dwa lata.

Jeszcze dwa lata jego służby. Co prawda, nie został zaprzysiężony przez swoich rodziców tak jak synowie Uświęconych. Nie został przyobiecany po to, by jego matka mogła urodzić syna. Tylko wśród Uświęconych kobiety muszą oddawać swoich synów na kilkuletnią służbę w Świętości, a rodzina Rillibee’ego nie została Uświęcona. Nie, Rillibee został zabrany, przyjęty, adoptowany, przydzielony do służby, ponieważ nie było nikogo innego, kto mógłby kontrolować pazernych sługusów Świętości.

Jeszcze dwa lata, powtarzał Rillibee, jeśli uda mu się tak długo wytrzymać. A jeżeli nie? Czasami zadaje sobie to pytanie, bojąc się odpowiedzi. Co się dzieje z tymi, którzy nie są w stanie odbyć całej służby? Co z tymi, którzy nie potrafią stłumić wrzasków, bełkoczą, krzyczą albo bluźnią, tak jak on ma ochotę bluźnić...?

„Psiakrew” – powiedziała papuga dawno temu, rozbawiając Miriam. – „Psiakrew. Cholera”.

– Psiakrew – szepcze Rillibee.

„Pozwólcie mi umrzeć” – powiedziała papuga. Nikt się wtedy nie roześmiał.

– Pozwólcie mi umrzeć – zgadza się Rillibee, wyciągając dłonie w stronę lśniących sześcioskrzydłych serafinów na wieżach.

Nic się nie dzieje. Anioły, chociaż bezustannie nagabywane, nie zabijają go.

Każdego dnia idzie ze swojego boksu do zsuwni i przez chwilę na nią patrzy, zastanawiając się, czy wystarczy mu odwagi, żeby wskoczyć. Kiedy przybył do Świętości, był tam wpychany, raz za razem, czując, że spada bez końca. Ciarki przechodziły mu po plecach, a żołądek próbował wydostać się przez nos. Minęło dziesięć lat, a on wciąż krzyczy w myślach za każdym razem, gdy myśli o wpadnięciu do zsuwni. Znalazł inne wyjście, które jest w stanie zaakceptować. W bezdennej studni znajdują się grube metalowe szczeble w kształcie klamer, przeznaczone dla ludzi, którzy muszą czyścić lub naprawiać zsuwnie. Tysiąc stóp w dół. Tysiąc stóp do góry. Rillibee wspina się po nich dwa razy dziennie, wstając na tyle wcześnie, żeby na pewno zdążyć.

Po chwili wspinaczki dociera do kantyny. Pojawia się tutaj od dekady, odkąd skończył dwanaście lat, ale wciąż powstrzymuje kaszel, gdy czuje woń śniadania. Kantyna. Pełna wiecznego smrodu paskudnych potraw.

Nie zostaje na posiłek. Ponownie schodzi do sali służbowej i wyszukuje swój numer pośród tysiąca innych na podświetlonej tablicy. RC-15-18809. Praca urzędowa dla Hierarchy. Wymagany urzędopis. Oprowadzanie. Poziom minus trzy, pokój 409, godzina 10.00.

Hierarcha. Dziwne, że do jego obsługi wyznaczyli kogoś tak młodego i niezdecydowanego jak Rillibee. A może wcale nie dziwne. W Świętości jest tylko drobną częścią, którą można łatwo wymienić. Oprowadzanie gościa czy obsługa urzędopisu nie wymagają oddania.

Jego ciało będzie potrzebne dopiero za dwie godziny. Najwyższy czas coś zrobić. Czas udać się do Zaopatrzenia i pobrać urzędopis. Czas wspiąć się do sklepu i kupić coś, co smakuje jak prawdziwe jedzenie. Czas pójść do biblioteki i wybrać coś dla zabicia czasu. Boi się wejść między ludzi. Okrzyki samotności i frustracji kłębią się u podstawy jego języka. Przełyka ślinę, próbując je odpędzić, ale pozostają, szorstkie i tłuste grudki nieprzełkniętego, notorycznego smutku.

Lepiej pójść tam, dokąd nikt nie chodzi. Ponownie zejść na poziom kaplic i powoli przejść korytarzem, mijając kolejne kaplice, słuchając komarzego brzęczenia głośników wiszących nad każdym z ołtarzy. Rillibee wybiera kaplicę na oślep, wchodzi i siada, zakładając słuchawki, które spowalniają komarze brzęczenie do zrozumiałej prędkości. Ciężki basowy głos skanduje: „Artemus Jones. Favorella Biskop. Janice Pittorney”. Rillibee zsuwa słuchawki i patrzy na ołtarz.

Każdego dnia jeden ze starszych siada za ołtarzem i czeka, aż anonimowy akolita przekaże mu listę nowych członków. Starszy kiwa głową, a akolita zaczyna: „Na Semlingu dziecko płci żeńskiej urodzone w rodzinie Marthy i Henry’ego Spike’ów, któremu nadano imię Alevia Spike. Na Zwycięstwie chłopiec urodzony w rodzinie Kruchego Brązu i Zaginionego Błękitu, nazwany Złamanym Dźwiękiem. Na Pokucie chłopiec w rodzinie Domala i Susan Crasmere’ów, któremu nadano imię Domal Vincente II”.

Po każdej takiej informacji starszy nisko się kłania, intonując słowa, które od zbyt częstego powtarzania straciły sens i których nikt w wieżach już nie słyszy. „Świętość. Jedność. Nieśmiertelność”. Ich znaczenie się nie liczy. Wypowiedzenie tych słów otwiera święte wrota. Sylabiczny pomruk wprowadza nowe imię do rejestru ludzkości. Po wybrzmieniu słów odziany w szatę akolita przez chwilę trzyma formularze i próbki tkanek w kłębach świętego dymu, a następnie wrzuca je do otworów, za którymi zjeżdżają po wypolerowanych kamiennych pochyłościach do miejsca, którego akolita, podobnie jak inni tymczasowi akolici, nigdy nie zobaczy. Tam imię jest wprowadzane do akt, a próbka trafia do banku tkanek, dzięki czemu w świętej historii otwiera się miejsce dla małej, czerwonej, pomarszczonej Alevii, krzyczącego Złamanego Dźwięku, sennego Doma.

Rillibee kilka razy przebywał w tych stukających otchłaniach, gdy pełnił służbę w archiwum. Znajdują się tam maszyny genealogiczne, które przy wtórze pomrukiwań przydzielają numery i zapisują genetyczne informacje zawarte w próbkach komórek, mogących w razie potrzeby posłużyć do wskrzeszenia ciała Alevii, Złamanego Dźwięku czy Doma albo dowolnej innej osoby kiedykolwiek żyjącej, która może się wyłonić z maszyn klonujących, wyjątkowa i odmienna od pozostałych ludzkich braci, żywych czy martwych. Oczywiście tylko pod względem ciała. Nikt jeszcze nie znalazł sposobu na zapisanie wspomnień ani osobowości. Ale lepsze ciało niż nic, stwierdzają Uświęceni, gdy zostawiają próbki. Jeżeli ciało ożyje, będzie zbierało wspomnienia, a w końcu stanie się nowym stworzeniem podobnym do poprzednika. Kto wie, czy nowa Alevia w pewnych okolicznościach, doświadczając poczucia déjà vu, nie będzie na nowo przeżywać swojego poprzedniego życia? Kto wie, czy Dom, patrząc w lustro, nie zobaczy w nim ducha swojego poprzedniego istnienia?

W otchłaniach Świętości znajdują się imiona wszystkich mężczyzn i kobiet, którzy żyli w historii ludzkości. Ci, o których nie zachowały się żadne pisemne wzmianki, zostali opisani na drodze ekstrapolacji przez szumiące maszyny, sięgające czasów sprzed pojawienia się ludzkości. W maszynach znajdują się także dane ludzi, których nikt nie znał, a których imiona wypowiadano w językach używanych u zarania dziejów. To nieistotne, że nikt dzisiaj nie posługuje się mową homo habilis; maszyny ją znają, podobnie jak imiona tych, którzy się nią porozumiewali. Na liście znajdują się Adam, który dopiero co zszedł z drzewa, oraz Ewa, drapiąca się po tyłku dłonią o rozcapierzonym kciuku. Ich genotypy również tam są, zaprojektowane przez maszyny i połączone z odpowiednimi sekwencjami DNA. Wszyscy ludzie, którzy kiedykolwiek żyli, znajdują się w Świętości/Jedności/Nieśmiertelności.

A to wszystko, każda maszyna, wpis i próbka, jest pilnie strzeżone. Wszędzie są strażnicy, obserwujący, powiadamiający, składający raporty. Wypatrują tych, którzy nie uznają ideałów Ś/J/N. Wypatrują akolitów, którzy popadają w bełkotliwe szaleństwo. Wypatrują członków Pleśni, sekty, która zmęczyła się kłopotliwym życiem i pragnie tylko końca, ostatecznego zniszczenia Świętości, Terry, setki światów, samego życia – końca wszystkich mężczyzn i kobiet na wiecznej liście.

Każdego dnia, w każdej z tysiąca kaplic maszyny odczytują na głos części listy, od świtu do zmierzchu i od zmierzchu do świtu. Kiedy lista zostaje odczytana w całości, maszyny zaczynają od początku. Komarzy jęk towarzyszący czytaniu nigdy się nie kończy, raz za razem przedstawiając całą ludzkość od ojca Adama po małego Doma.

Gdy to się dzieje, Rillibee siedzi, wpatrując się w starszego, jednym uchem słuchając imion podawanych przez akolitę, a do drugiego ponownie przykładając słuchawkę, w której trwa recytacja: „Violet Wilberforce. Nick En Ching. Herbard Guston”. Każdy, kto kiedykolwiek żył, ale nie Rillibee Chime. Mechaniczny głos nigdy nie wypowiedział jego imienia. Może nie zostanie zwerbowany, dopóki nie ukończy dwunastu laty służby i nie odejdzie. Słuchawki lepią się od kurzu. Dawno nikt tutaj nie przychodził, dawno nikt nie interesował się litanią.

Wkrótce zabierze urzędopis i zgłosi się do pokoju 409 na poziomie minus trzy. Za chwilę. Na razie posiedzi tutaj w ciszy, dławiąc się swoją samotnością, sam powtarzając swoje imię, wsłuchując się w jego brzmienie, w ludzki głos w pustym piekle, gdzie nikt go nie wywołuje.

***

Kiedy Rigo Yrarier wysiadł z kapsuły transportowej w podziemnej recepcji, nie był zaskoczony, że cierpnie mu skóra pod wpływem przesądnego obrzydzenia. Nie chciał się tutaj pojawić. Wujek Carlos wysłał mu wiadomość, błagając o przybycie. Wujek Carlos, rodzinny skandalista. Carlos, szkielet w konfesjonale. Apostata Carlos, który dawno temu porzucił starokatolicką religię, w której go wychowano, po czym został Hierarchą tego... wszystkiego. Rigo rozglądał się, usiłując jakoś to zdefiniować. Tego ula. Tego nieświętego mrowiska. Poza przeszklonym pomieszczeniem, w którym stał, identycznie ubrane i upudrowane postacie krzątały się pośpiesznie niczym anonimowe owady.

Rigo nie chciał przyjechać, nawet z misją miłosierdzia, jak to określił wujek Carlos w swojej wiadomości. Misje miłosierdzia to domena Marjorie, a nie Riga, a on nie sympatyzował z jej pracą. To wszystko na nic. Nie da się ocalić ludzi, którzy są zbyt głupi, żeby samemu się uratować, a według Riga to samo dotyczyło Świętości. Jednakże potem, ku zaskoczeniu Riga, ksiądz Sandoval zachęcił go, żeby odpowiedział na prośbę. Niewątpliwie ksiądz miał własne powody. Zapewne będzie chciał usłyszeć raport; dowiedzieć się wszystkiego o Świętości, jak ona wygląda, co się tam dzieje. Starokatolicki kler mógł zwiedzać Świętość mniej więcej tak często, jak często sam pozwalał diabłu służyć do mszy.

Przesądna odraza, jaką czuł Rigo, była tylko jednym z elementów składających się na jego niechęć. Kłębiły się w nim także wściekłość i wrogość, które rozpoznawał i próbował ukryć, rozglądając się za kimś, kto mu wskaże drogę. Widmowy wizerunek ubranej w szatę i upudrowanej nieistoty, przechodzącej przez syczące drzwi i składającej ukłon powitalny, nie uwolnił Riga od poczucia, że coś po nim pełza. Podobnie jak długa wędrówka rozwidlającymi się korytarzami w ślad za przewodnikiem, obok kolejnych kaplic, bez wyjątku pustych i gwarnych od przenikliwych głosów odczytujących imiona, niekończące się listy imion.

Byłoby lepiej, pomyślał Rigo, gdyby wynaleźli nie tylko maszyny do mówienia, ale także do słuchania, a przynajmniej polecili jednej z maszyn, żeby w ciszy sama sobie powtarzała imiona. Z pewnością skutek byłby taki sam, a pozbyto by się komarzego wycia, od którego swędziała skóra i bolała głowa. Jego imię niewątpliwie również znajdowało się gdzieś pośród tego hałasu. Jego, Marjorie i dzieci. Nie było przed tym ucieczki, mimo że ich rodziny złożyły formularze wykluczenia, deklarując inne wyznanie i zgłaszając sprzeciw wobec umieszczenia ich oraz dzieci na liście Świętości, zapewniając, że nie wierzą w mechaniczną nieśmiertelność i nadzieję na fizyczne wskrzeszenie, co mogła im zaproponować Świętość. Pomimo żarliwego oburzenia jego ojca na arogancję i żądania Świętości, pomimo histerycznej reakcji jego matki, a także delikatnej niezgody księdza Sandovala, Świętość robiła to, na co miała ochotę. Wszyscy wiedzieli, że formularze wykluczenia to parodia. Ich wypełnienie stanowiło sygnał dla któregoś z Uświęconych misjonarzy, żeby namierzyć wykluczonych i nękać ich do chwili, gdy uda się od nich uzyskać żywe komórki. Można to było zrobić chociażby na zatłoczonej ulicy albo w pasażu. Wystarczyło szybkie uderzenie albo uszczypnięcie, dotyk igły. Misjonarze byli jak szczury, potajemna rzesza, skradająca się i kłująca, zbierająca nazwiska oraz próbki tkanek, żeby uczynić je częścią... tego.

Tego. Świętości/Jedności/Nieśmiertelności. Te słowa otaczały go ze wszystkich stron, wyrzeźbione na posadzkach, wypisane na ścianach, wyryte na powierzchni klamek. Tam, gdzie się nie zmieściły, umieszczono same inicjały. Ś/J/N, Ś/J/N, Ś/J/N.

– Bluźniercza fikcja – mruknął Rigo pod nosem, cytując księdza Sandovala.

Próbował stawiać krótsze kroki, żeby nie deptać po piętach swojemu przewodnikowi, z każdym krokiem żałując, że przyjechał. Nie powinien tego robić dla wuja Carlosa. Carlosa zdrajcy. Nie dość, że był heretykiem, to jeszcze został Hierarchą, źródłem upokorzenia dla wszystkich starokatolików.

Zakapturzony przewodnik zatrzymał się i zerknął na Riga, jakby chciał sprawdzić, czy jest właściwie ubrany, a następnie zapukał do drzwi głęboko wpuszczonych w ścianę, po czym je otworzył i gestem nakazał Rigowi wejść. To był niewielki, skromnie urządzony pokój, w którym stały trzy krzesła. Zakapturzony akolita usiadł na jednym z nich, anonimowy jak nowy gwóźdź, z palcami zawieszonymi nad urzędopisem. Na innym krześle, ustawionym niedaleko uchylonych drzwi, garbił się starszy mężczyzna, żywy trup o ospałych, zapadniętych oczach. Jego obandażowane dłonie się trzęsły, a głos drżał.

– Rigo?

– Wujku? – spytał niepewnie Rigo. Nie widział starego od dziesięcioleci. – Wujku Carlosie? – W pomieszczeniu cuchnęło jak na zamkniętym strychu, gdzie coś zdechło.

Drżenie przeniosło się z rąk na głowę, a Rigo odczytał to jako przytaknięcie. Dłoń lekko wskazała puste krzesło i Rigo usiadł. Widział przed sobą śmierć, zbyt długo odroczoną.

Wbrew sobie czuł litość. Akolita na drugim krześle przygotowywał się do robienia notatek, nastawiając swój urzędopis na tryb zapisu i transkrypcji.

– Mój chłopcze – rozległ się szept. – Mamy do was prośbę. Chcemy, żebyście wybrali się w podróż. Na jakiś czas. To ważne. To sprawa rodzinna, Rigo. – Odchylił się na krześle, słabo pokasłując.

– Wujku! – Za nic na świecie nie nazwie go Hierarchą. – Wiesz, że nie należymy do Uświęconych...

– Nie proszę, żebyście to zrobili dla Świętości, Rigo, ale dla rodziny. Dla swojej rodziny. Wszystkich rodzin. Ja umieram. Nie jestem ważny. Wszyscy umieramy... – Wstrząsnął nim paroksyzm.

Drzwi się otworzyły i do pomieszczenia wparowali dwaj akolici z kubkiem dla Hierarchy. Prawie na siebie powarkiwali, prześcigając się w próbach niesienia pomocy.

Rigo wyciągnął rękę.

– Wujku!

Fanatycy obrzucili go nieprzychylnymi spojrzeniami i odtrącili jego dłoń.

Staruszek słabo się od nich opędzał.

– Zostawcie mnie, zostawcie mnie, głupcy. Zostawcie. – W końcu odsunęli się i niechętnie wyszli. – Nie mam siły wyjaśniać – wyszeptał z niemal zamkniętymi oczami. – O’Neil wyjaśni. Osioł. Nie ty, O’Neil. Osioł. Nie zapisuj tego – polecił akolicie. – Zabierz go do O’Neila. – Ponownie zwrócił się do swojego siostrzeńca: – Proszę, Rigo.

– Wujku!

Mężczyzna zebrał się w sobie i posłał Rigowi trupie spojrzenie.

– Wiem, że nie wierzycie w Świętość. Ale wierzycie w Boga, Rigo. Błagam was. Musicie pojechać. Ty, twoja żona i dzieci. Wszyscy, Rigo. Dla ludzkości. Ze względu na konie. – Ponownie zaczął kaszleć.

Tym razem cichy kaszel nie ustał, a słudzy wrócili i stanowczo odprowadzili staruszka. Rigo został na miejscu, wpatrując się w upudrowaną, anonimową postać siedzącą naprzeciwko. Po chwili akolita zarzucił sobie pasek urzędopisu na ramię i gestem polecił Rigowi, żeby za nim podążył. Poprowadził go krętym korytarzem do szerszego przejścia.

– Jak masz na imię? – spytał Rigo.

Głos akolity był głuchy i lekceważący.

– My nie mamy...

– Nie obchodzi mnie to. Jak masz na imię?

– Rillibee Chime. – Słowa łagodnie wpadły w ciszę, jak krople deszczu padające do stawu.

– Czy on umiera?

Chwila milczenia. Potem odpowiedź, tak cicha, jakby była trudna lub zakazana.

– Szepty twierdzą, że tak.

– Co się stało?

– Wszyscy mówią, że... zaraza. – Ostatnim słowem akolita zakrztusił się jak żółcią. Anonimowe oblicze się odwróciło. Anonimowa postać ciężko oddychała. Trudno było wypowiedzieć to słowo. Oznaczało kres czasu. Oznaczało, że dwa lata mogą mu nie wystarczyć na wydostanie się z tego miejsca.

Równie trudno było go słuchać.

– Zaraza! – To słowo wydostało się z trzewi Riga jak stęknięcie.

Obecnie miało tylko jedno znaczenie. Powolny wirus najbardziej zdradliwego rodzaju i ohydnej odmiany. Powolny wirus, który w końcu wydostawał się na powierzchnię, zmuszając ciało, żeby pożarło samo siebie w spazmach biologicznej nienawiści. Ksiądz Sandoval koniecznie chciał pokazać Rigowi zakazany film dokumentalny nakręcony przez znajomego księdza, obecnie martwego, w stacji pomocy, gdzie opiekowano się ofiarami zarazy, świadcząc im każdą posługę mogącą ich jakoś pocieszyć. Na wszystkich posłaniach leżały ciała, niektóre wciąż żywe. Wzrok Riga ślizgał się po obrazie, nie chcąc go oglądać, ale kostka go do tego zmusiła. Dodała dźwięki i zapachy, tak że krztusił się smrodem, próbując zasłonić uszy przed gardłowym, bolesnym kaszlem oraz nie patrzeć na okaleczone ciała i oczy zapadnięte głęboko jak w czaszkach.

– Zaraza – szepnął ponownie.

Powiadano, że przenosi się z planety na planetę, przez dziesięciolecia pozostając w uśpieniu, by wreszcie się ujawnić, nie dając żadnych wskazówek co do swojego pochodzenia, broniąc się przed wszystkimi próbami jej powstrzymania. Powiadano, że nauka okazała się bezsilna; zdołano wyizolować potwora, ale nikt nie potrafił go powstrzymać, gdy już zainfekował ludzkiego nosiciela. Takie plotki krążyły od ponad dwudziestu lat. Gdyby rzeczywiście istniała jakaś zaraza, to ofiary liczono by w miliardach. Były to tylko plotki, ponieważ Świętość nie uznawała istnienia zarazy, a temu, czemu zaprzeczała Świętość, zaprzeczały wszystkie ludzkie światy, bez wyjątku.

– Masz na myśli mojego wuja? – spytał ostro Rigo.

– Do dzisiaj nie wiedziałem, że jest pańskim wujem. Hierarcha. – Akolita odwrócił się i posłał mu zaskakująco ludzkie spojrzenie. – Nie powinienem niczego panu mówić. Proszę, niech pan im o tym nie wspomina. Oto pomieszczenia szefa wydziału misyjnego. Jeżeli ma pan jakieś pytania, powinien pan je zadać właśnie jemu. Senderowi O’Neilowi.

Akolita odwrócił się, po czym zniknął w strumieniu anonimowych akolitów. Dopiero przy zakręcie korytarza obejrzał się na Roderiga Yrariera, który wciąż stał przed drzwiami ze spuszczonym wzrokiem i nienawistnym wyrazem twarzy.

***

– Ten akolita powinien zostać ukarany – stwierdził jeden z obserwatorów. – Spójrz na niego, tylko stoi i patrzy. – Obserwator również patrzył krótkowzrocznymi oczami przez szparę w lekko uchylonych drzwiach, a jego dłoń pokryta starczymi plamami drżała oparta o ścianę.

– Po prostu jest ciekawy – odparł jego towarzysz, który stał mu za plecami. – Jak często spotyka kogoś poza Uświęconymi? Zamknij drzwi. Zrozumiałeś, co powiedział stary, Mailers?

– Hierarcha? Powiedział, że jego siostrzeniec ma szansę znaleźć to, czego potrzebujemy, ze względu na konie.

– I sądzisz, że Yrarierowi się uda?

– Cóż, Cory, przynajmniej efektownie wygląda, nie sądzisz? Te czarne włosy, biała skóra i czerwone usta. Myślę, że ma równie dobre szanse jak ktokolwiek inny.

Mężczyzna nazwany Corym tylko się skrzywił. On nigdy nie prezentował się efektownie i często tego żałował. Teraz wyglądał po prostu staro, z cienkimi włosami wiszącymi przy uszach i siateczką zmarszczek wokół oczu.

– Może i efektownie, ale nie sprawia wrażenia bystrego. Ale mam nadzieję, że mu się uda. Potrzebujemy jego sukcesu, Hallers. Potrzebujemy go.

– Nie musisz mi tego mówić, Cory. Jeżeli wkrótce nie dostaniemy lekarstwa, umrzemy. Wszyscy.

Zapadła cisza. Hallers odwrócił się i zobaczył, że jego odwieczny kompan wbija wzrok w podłogę z zamyśloną miną.

– Nawet jeśli dostaniemy je bardzo szybko, myślę, że powinniśmy pozwolić, żeby w niektórych miejscach ludzie dalej umierali.

Hallers niepewnie zbliżył się do swojego towarzysza. Sprawiał wrażenie zaskoczonego.

– Nie rozumiem, co masz na myśli.

– Cóż, Hallers, załóżmy, że dostaniemy lekarstwo jutro. Dlaczego mielibyśmy wszystkich ocalić? Oczywiście uratowalibyśmy naszych najlepszych ludzi, ale po co kłopotać się resztą? Na przykład, po co przejmować się niektórymi ze światów?

Hallers w milczeniu wpatrywał się w Cory’ego Strange’a, który czekał na jego reakcję. Początkowo był nią szok. No cóż, kiedy Cory wpadł na ten pomysł, też początkowo był zaszokowany, ale potem uzmysłowił sobie, jak to może pomóc Świętości...

– Pozwoliłbyś im umrzeć? Całym światom?

Drugi z mężczyzn wzruszył ramionami i skrzywił się, gdyż ten ruch wywołał nagłe ukłucie artretycznego bólu.

– Sądzę, że w dalszej perspektywie byłoby to najlepsze rozwiązanie dla Świętości, a ty tak nie uważasz? Ludzkość i tak nadmiernie się rozproszyła. Świętość robi, co może, by powstrzymać eksplorację, ale bezskutecznie. Tutaj wymyka się jedna grupka, tam druga. Powstają niewielkie światy graniczne. I co się dzieje? Weź na przykład taki Wstyd, gdzie nawet nie możemy w znaczący sposób zaznaczyć swojej obecności! Nie, ludzie zbytnio się rozproszyli i już nie możemy ich skutecznie kontrolować.

– Zgadzam się, że takiego zdania jest obecnie Rada Starszych, ale...

– Tak czy inaczej – przerwał mu towarzysz – musimy mieć Yrariera na oku, żeby wiedzieć, co zamierza. Czy to nie ty mówiłeś, że Nods został przydzielony na Trawę? Przewodniczący Akceptowalnej Doktryny razem z pokutnikami, czy tak? A może ktoś inny mi o tym wspominał?

– Zapewne ktoś inny. Chodzi ci o naszego starego przyjaciela Noddingale’a?

– Nie inaczej. Tylko że przyjął jedno z tych dziwacznych imion Zielonych Braci. Jhamlees. Jhamlees Zoe.

– Jhamlees Zoe? – Drugi z mężczyzn roześmiał się, tracąc dech.

– Nie śmiej się. Bracia bardzo poważnie podchodzą do swoich religijnych imion. Zaczekaj chwilę, muszę napisać notatkę. Niech któryś z twoich młodzików zapakuje ją w coś, co mało rzuca się w oczy, pokryje kodem, owinie folią samoniszczącą i wyśle na pokładzie statku, który zabierze Yrariera. – Usiadł przy swoim biurku i zaczął pisać. – Mój drogi przyjacielu Nodsie... – Dłoń z trudem składała litery.

Jego równie dobry przyjaciel, który spoglądał mu przez ramię, odezwał się z zaciekawieniem w głosie.

– Wszyscy mówią, że stary Hierarcha umrze w ciągu kilku godzin. Czy nowy Hierarcha będzie miał takie samo zdanie, Cory? W kwestii konsolidacji i... pozbycia się niektórych światów?

– Nowy Hierarcha? – Cory ponownie się roześmiał, tym razem ze szczerym rozbawieniem, zwracając ku swemu kompanowi szeroko rozwarte, fanatyczne oczy. – Chcesz powiedzieć, że o niczym nie wiesz? No właśnie. Przez jakiś czas cię tutaj nie było. Rada Starszych zebrała się tydzień temu. Nowym Hierarchą będę ja.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...