Tygrys gromu. Arashitora
Na pokładzie chodzący w chmurach zebrali się przy relingach, wskazując coś i krzycząc w podnieceniu. Akihito stał już przy reflektorze, włączał go, a wiatr szarpał jego warkocze. Kula zamigotała i ożyła: ciasna spirala jasności w kołysce lśniących luster. Światło sięgnęło w chmury, zamieniając bezdenną czerń w rozfalowaną szarość. Olbrzym zaczął przesuwać światło reflektora długimi, gładkimi łukami. Oślepiający deszcz na ułamek sekundy zamierał w smudze światła przecinającej jak brzytwaciemność. Generator za plecami warczał, wypluwając spaliny chii przelewając jego moc do żarówki halogenowej, z której blask sięgał niemal sto stóp w mrok: świetlny palec, jasny jak słońce.
– Widziałeś go? – ryknął Masaru, przekrzykując wiatr.
– Hai! – Olbrzym był zachwycony. – Wielki sukinsyn. Biały jak śnieg. Wspaniały!
Statek szarpał im się pod stopami. Masaru chwycił reling, by nie upaść.
– Utrzymuj kurs, Yamagata!
Kapitan stał u steru, odziany w krwistoczerwony sztormiak. Z całych sił kręcił wielkim kołem, by zamortyzować uderzenia wiatru. Zamrugał, oślepiony deszczem.
– Raijin chce nas dopaść! – odkrzyknął. – Mamy szczęście, że w ogóle lecimy, a jeszcze mamy lecieć prosto!
Załoga krzyknęła chóralnie, gdy wielka czarna sylwetka przemknęła obok sterburty. Masaru pozostało wrażenie zygzakowatych czarnych pasów na białym futrze, skrzydeł o rozpiętości większej niż wzrost dorosłego mężczyzny, łopoczących głośniej niż pioruny. Akihito przesunął gwałtownie reflektor, podążając snopem światła w ślad za bestią.Masaru, potykając się, dotarł do ich sprzętu, chwycił miotacz igieł Kobiashi, czarną rurę z teleskopowym celownikiem zamontowanym na lufie. Podstawa rury łączyła się z żelazną butlą sprężonego gazu, służącą też za kolbę. Wcisnął w uchwyt magazynek strzałek, zablokował i zwolnił dźwignię ciśnienia. Zarzucając na ramię pozostałe magazynki, wdrapał się i dołączył do Kasumi. Tkwiła skulona pośród olinowania, stopy wplotła w sznurowe drabinki wiodące do balonu „Dziecięcia”. W rękach trzymała załadowany miotacz sieci, drugi wisiał jej na plecach, grube zwoje lotosowego sznura wiodły do kołowrotów przyśrubowanych do relingu „Dziecięcia Gromu”. Wzrok skupiła na muszce miotacza, podążając za promieniem reflektora krążącym wśród chmur. Po twarzy ściekały jej strużki deszczu, zbierające się na długich rzęsach i spadające jak łzy.
– Gotowa? – krzyknął Masaru, wciskając stopy pomiędzy olinowanie.Raz skinęła głową, ani na moment nie spuszczając wzroku ze świetlnego snopa. – Odczekaj kilka sekund, aż czarnosen zadziała, inaczej mógłby połamać skrzydła w sieci.
Wiatr skowyczał jak wrzeszczący demon oni, z którego gardła dobywa się cała furia Dziewięciu Piekieł. „Dziecię” kołysało się niczym wahadło, szarpane powiewami sztormu, jego ciałem wstrząsały grzmoty. Chodzący w chmurach z wyczekującymi minami wbijali wzrok w ciemność.
– Tam! – krzyknął jeden, wskazując w czerń.
Reflektor Akihito rozciął zasłonę deszczu i jego promień padł na białą plamę. Usłyszeli ogłuszający wrzask, zwierzęcy ryk dorównujący hukowi gromu, i dźwięk uderzeń potężnych skrzydeł. Sztorm rzucił statkiem mocno na lewą burtę, dziób opadł gwałtownie, gdy w pobliżu zajaśniała błyskawica. I nagle go mieli, uchwyconego w oślepiający krąg światła halogenu – z pewnością najwspanialszy widok, jaki Masaru zdarzyło się oglądać.
Był uosobieniem mocy, ucieleśnieniem burzy, wyrzezanym z chmur dłońmi Raijina, jednym z jego dzieci, wypuszczonych, by szalały w ozonowym chaosie. W dawnych legendach mówiono, że grom to uderzenie jego skrzydeł, pioruny – iskry ze szponów podczas walki w niebie. Deszcz był łzami Susanoõ, boga burzy, poruszonego pięknem i grozą swych wnucząt. Tygrys gromu. Arashitora.
– Piękny – szepnęła Kasumi.
Tylną część ciała białego tygrysa tworzyły mocarne mięśnie, napięte pod śnieżnobiałym futrem poprzecinanym szerokimi pasami hebanu. Dalej rozłożyste skrzydła, przednie łapy i głowa białego orła, dumnego i groźnego. Błyskawice odbijały się w jego bursztynowych tęczówkach i nieprzeniknionych czarnych źrenicach. Znów ryknął, wstrząsając statkiem, i przeciął powietrze niczym katana w rękach świętego szermierza. Masaru potrząsnął głową i zamrugał gwałtownie. Deszcz chłostał go po twarzy, wiatr mroził krew: wszystko to świadczyło, że nie śni. A mimo to wątpił.
Bestia była olbrzymia, rozpostarte skrzydła liczyły niemal dwadzieścia pięć stóp, szpony przypominały szable, z głowy spoglądały oczy wielkości pięści Akihito. Twarda jak żelazo, smukła, warcząca machina złożona z mięśni, pazurów i dzioba. Zastanawiał się, ile trzeba będzie czarnosnu, by ją powalić.
– Skąd, do wszystkich piekieł, się wziął? – krzyknęła Kasumi.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz