Naprawdę nie nazywam się Mara Dyer, ale mój prawnik powiedział, że powinnam się na coś zdecydować. Na jakiś pseudonim. Nom de plume, tak to się nazywa. Wiem, bo uczyłam się o tym. Dziwnie jest mieć fałszywe imię i nazwisko, ale wierz mi – to i tak jest najbardziej normalna rzecz w moim obecnym życiu. Pewnie niepotrzebnie ci o tym piszę. Ale gdyby nie mój długi jęzor, nikt nie miałby pojęcia, że siedemnastolatka, która uwielbia Death Cab for Cutie, mogłaby popełnić morderstwo. Nikt by nie wiedział o istnieniu pewnej porządnej uczennicy, która przyczyniła się do śmierci kilku osób. Dlatego ważne jest, że ty to wiesz. Dzięki temu nie staniesz się następną ofiarą.
„Mara Dyer”
Nowy Jork
1
WCZEŚNIEJ
Laurelton, Rhode Island
Ozdobne znaki na tabliczce drgały w blasku świecy, a litery i cyfry tańczyły mi w głowie. Mieszały się i rozlewały jak alfabetyczna zupa. Drgnęłam, kiedy Claire wsunęła mi w rękę wskaźnik w kształcie serca. Normalnie nie reagowałam tak nerwowo i miałam nadzieję, że Rachel niczego nie zauważyła. Tabliczka ouija do wywoływania duchów była najfajniejszym z jej prezentów urodzinowych. Dostała ją od Claire. Ja podarowałam Rachel bransoletkę, ale jej nie założyła.
Uklękłam na dywanie i przekazałam wskaźnik Rachel. Claire pokręciła głową z lekceważeniem.
– To tylko zabawa, Maro – powiedziała Rachel z uspokajającym uśmiechem.
W przyćmionym świetle jej zęby wydawały się jeszcze bardziej białe.
Przyjaźniłyśmy się od przedszkola. Ona była ciemna i szalona, a ja jasna i ostrożna. Ale nie wtedy, kiedy byłyśmy razem. Przy Rachel stawałam się śmielsza. Przynajmniej do niedawna.
– Nie mam o co pytać duchów – rzuciłam do Rachel.
Nie dodałam głośno, że mamy już po szesnaście lat i jesteśmy na to za duże.
– Zapytaj, czy Jude kiedykolwiek cię polubi.
Nie zwiódł mnie niewinny ton głosu Claire. Policzki mi zapłonęły, ale obróciła sprawę w żart, choć miałam ochotę jej odpyskować.
– A mogę poprosić o samochód? Czy to taki Święty Mikołaj z zaświatów?
– Ponieważ dzisiaj są moje urodziny to ja zaczynam. – Rachel przyłożyła palce do wskaźnika.
Claire i ja dołączyłyśmy swoje.
– Och! Rachel, zapytaj, jak umrzesz.
Rachel pisnęła ze strachu, a ja spiorunowałam Claire wzrokiem. Od czasu, kiedy przeprowadziła się tu sześć miesięcy temu, przylgnęła do mojej przyjaciółki jak wygłodniała pijawka. Miała dwie życiowe misje, obie równie ważne – sprawić, żebym poczuła się jak piąte koło u wozu, i zadręczać mnie z powodu sympatii do jej brata, Jude’a. Obie jej misje mnie wykańczały.
– Tylko nie popychaj wskaźnika – upomniała mnie Claire.
– Dzięki za uwagę. Coś jeszcze?
Zanim zdążyłyśmy się posprzeczać, Rachel zadała pytanie:
– Jak umrę?
Wpatrywałyśmy się w tabliczkę. Nogi mi ścierpły od długiego klęczenia na wykładzinie w pokoju Rachel i zaczęły mnie boleć kolana. Nic się nie działo.
Wtem coś się zaczęło. Patrzyłyśmy, jak wskaźnik przesuwa się pod naszymi palcami. Zatoczył półkole na tabliczce – zaczął od A, lecz nie zatrzymał się, tylko sunął dalej, aż zwolnił przy K, a potem minął L.
Zatrzymał się na M.
– Morderstwo? – W głosie Claire zabrzmiało podniecenie.
Była strasznie schematyczna. Co Rachel w niej widziała?
Wskaźnik najwyraźniej uznał, że nie tędy droga, bo cofnął się od U i przyspieszając, wrócił do początku.
Pokazał A.
Rachel była zdezorientowana.
– Masakra?
– A może malaria? – podpowiedziała Claire. – Albo maraton? Wystartujesz w maratonie i padniesz przed metą!
Rachel roześmiała się, na chwilę rozpraszając lęk, który czaił się w moim żołądku. Kiedy zaczynałyśmy tę zabawę, wkurzał mnie ostentacyjny dramatyzm w zachowaniu Claire. Teraz już nie tak bardzo.
Wskaźnik śmignął po tabliczce i śmiech Rachel zamarł.
R.
Zamilkłyśmy. Nie spuszczałyśmy oczu ze wskaźnika, który znów wrócił do początku.
Do A.
I znieruchomiał.
Czekałyśmy, aż wskaże jeszcze jakąś literę, ale więcej się nie poruszył. Po trzech minutach Rachel, Claire i ja cofnęłyśmy ręce. Czułam, że dziewczyny na mnie patrzą.
– To chce, żebyś je zapytała – powiedziała łagodnie Rachel.
– Jeśli „to” oznacza Claire, nie wątpię, że tego chce. – Podniosłam się roztrzęsiona, czując mdłości.
Miałam dosyć.
– Nie popychałam wskaźnika – zaprotestowała Claire, spoglądając wielkimi oczami to na mnie, to na Rachel.
– Przysięgasz na własny palec? – zapytałam nie bez sarkazmu.
– Jasne! – warknęła Claire, teraz już wkurzona. Wstała i podeszła do mnie. Zbyt blisko. Jej zielone oczy niebezpiecznie lśniły. – Nie popychałam wskaźnika – powtórzyła. – On chciał, żebyś to ty go prowadziła.
Rachel chwyciła mnie za rękę i podciągnęła się, wstając z podłogi. Popatrzyła Claire prosto w oczy.
– Wierzę ci – powiedziała. – Słuchajcie, zrobimy coś jeszcze?
– Na przykład co? – zapytała Claire obojętnym tonem, a ja nie spuszczałam z niej wzroku.
No, jedź, Rachel!
– Obejrzyjmy The Blair Witch Project. – Oczywiście, był to ulubiony film Claire. – Co wy na to? – Głos Rachel prosił, lecz był pewny siebie.
Oderwałam spojrzenie od Claire i przytaknęłam, zmuszając się do uśmiechu. Claire zrobiła to samo. Rachel ulżyło, ale mnie nie. Ze względu na starą przyjaźń musiałam jednak przełknąć złość i udawać, że wszystko jest w porządku. Usadowiłyśmy się na kanapie i Rachel, zdmuchnąwszy świece, włączyła film.
Sześć miesięcy później obie już nie żyły.
2
PÓŹNIEJ
Szpital Rhode Island
Providence, Rhode Island
Otworzyłam oczy. Z lewej strony rytmicznie popiskiwało jakieś urządzenie. Spojrzałam na prawo. Za szafką stojącą przy łóżku inne urządzenie wydawało syczące dźwięki. Bolała mnie głowa i nie wiedziałam, gdzie jestem. Na próżno usiłowałam powiązać z określoną godziną pozycję wskazówek zegara znajdującego się nad drzwiami łazienki. Słyszałam głosy na korytarzu. Leżałam wysoko podparta na szpitalnym łóżku. Poduszki ugięły się pode mną, kiedy uniosłam się na łokciach, nasłuchując. Coś załaskotało mnie pod nosem. Rurka. Podniosłam ręce do twarzy, żeby ją odsunąć, ale kiedy na nie spojrzałam, zobaczyłam więcej rurek. Nasadzone na igły wystawały z mojego ciała. Bolało mnie i ciągnęło, kiedy poruszałam rękami, i robiło mi się niedobrze.
– Wyjmijcie mi to – szepnęłam.
Widziałam miejsca, w których ostra stal wchodziła w moje żyły. Zaczęłam łapać powietrze, a w gardle narastał mi krzyk.
– Wyjmijcie mi to – powiedziałam głośniej.
– Słucham? – zapytał cichy głos z miejsca, którego nie widziałam.
– Wyjmijcie to! – wrzasnęłam.
Jakieś postacie stłoczyły się koło mojego łóżka. Rozpoznałam twarz ojca, przejętą i bledszą niż zwykle.
– Uspokój się, Maro.
Wtem zobaczyłam swojego młodszego brata Josepha, który patrzył na mnie przerażonymi, wielkimi oczami. Pozostałe twarze były tylko czarnymi plamami, za to wyraźnie widziałam plątaninę rur i igieł i czułam, że do granic naprężały moją suchą skórę. Nie mogłam myśleć. Nie mogłam mówić. Ale mogłam się ruszać. Sięgnęłam drugą ręką do przedramienia i wyszarpnęłam wenflon. Zadałam sobie gwałtowny ból, ale choć trochę wróciłam do rzeczywistości.
– Po prostu oddychaj. Wszystko w porządku. Jest okej.
Nic nie było w porządku ani okej. Nie słuchali mnie, a powinni mi pomóc i wyjąć te rurki. Usiłowałam jeszcze raz to powiedzieć, lecz narastała ciemność i pochłaniała pokój.
Zamrugałam, ale nic więcej nie zobaczyłam. Popiskiwanie i syczenie ustało.
– Leż spokojnie, kochanie.
Moje powieki zatrzepotały na dźwięk głosu mamy. Pochyliła się nade mną, żeby poprawić poduszki, i fala ciemnych włosów opadła na jej alabastrowy policzek. Usiłowałam się poruszyć, odsunąć się od niej, ale trudno mi było nawet unieść głowę. Za plecami mamy mignęły mi dwie pielęgniarki z kwaśnymi minami. Jedna miała czerwoną szramę na policzku.
– Co mi się stało? – wyszeptałam z wysiłkiem.
Wargi miałam suche jak papier.
Matka odsunęła mi z twarzy kosmyk włosów zlepionych potem.
– Zaraz coś ci dadzą i poczujesz się lepiej.
Wciągnęłam powietrze. Z mojego nosa znikła rurka. Ręce też były wolne. Miałam tylko białe bandaże w miejscach wkłuć, splamione kilkoma kroplami krwi. Coś zniknęło także z mojej piersi i mogłam spokojnie oddychać. Powoli wypuściłam powietrze. Igły i rurki nie zasłaniały mi już widoku pokoju.
Popatrzyłam na ojca siedzącego pod ścianą. Sprawiał wrażenie bezradnego i zrezygnowanego.
– Co się stało? – zapytałam wpółprzytomnie.
– Miałaś wypadek, kochanie – odpowiedziała mama.
Ojciec spojrzał na mnie, ale nic nie powiedział. Jak zwykle było to zadanie matki.
Miałam plątaninę myśli. Wypadek. Kiedy?
– Czy jakiś kierowca… – zaczęłam, ale nie byłam w stanie dokończyć.
– To nie wypadek samochodowy, Maro. – Głos matki był spokojny, była skupiona. Wiedziałam, że włączyła swój sposób mówienia psychologa z poradni. – Co zapamiętałaś jako ostatnie?
To pytanie zirytowało mnie dużo bardziej niż ocknięcie się w szpitalnym pokoju czy widok igieł wkłutych w moją skórę. Dopiero teraz uważnie się jej przyjrzałam. Oczy miała podkrążone, a na paznokciach, zwykle perfekcyjnie zadbanych, łuszczył się lakier.
– Jaki dziś dzień? – spytałam, siląc się na spokój.
– A jak myślisz? – Matka uwielbiała odpowiadać pytaniem.
Przesunęłam dłonią po twarzy. Skóra, pobudzona dotykiem, zdawała się mi podpowiadać.
– Środa?
Mama popatrzyła na mnie z uwagą.
– Niedziela.
Niedziela. Spojrzałam w bok i powędrowałam wzrokiem po szpitalnym pokoju. Wcześniej nie zauważyłam kwiatów, a teraz widziałam je wszędzie. Tuż obok mojej głowy stał na szafce wazon z żółtymi różami. Rachel je uwielbiała. Obok szafki, na krześle dostawionym do łóżka, zobaczyłam pudełko z kilkoma moimi rzeczami z domu. Na wierzchu, z bezwładną ręką przerzuconą poza krawędź, leżała stara szmaciana lalka, którą do-stałam od babci, kiedy byłam mała.
– Co pamiętasz, Maro?
– W środę miałam test z historii. Wróciłam ze szkoły do domu i…
Przeszukiwałam myśli i wspomnienia. Pamiętałam, jak wchodziłam do domu i w drodze do swojego pokoju na piętrze zgarnęłam z kuchni batonik zbożowy. Położyłam plecak obok biurka, usiadłam i wyciągnęłam Trzy dramaty Sofoklesa. Coś pisałam. Potem narysowałam coś w szkicowniku. A potem… nic.
Lodowaty strach wpełznął mi do żołądka.
– To wszystko – powiedziałam, patrząc matce w oczy.
Powieka lekko jej drgnęła.
– Byłaś w Tamerlane… – zaczęła.
O Boże.
– Budynek się zawalił. Ktoś doniósł o tym w czwartek o piętnastej. Kiedy przyjechała policja, wśród gruzów usłyszano twój głos.
Ojciec odchrząknął.
– Krzyczałaś.
Matka rzuciła mu ostre spojrzenie i znów zwróciła się do mnie:
– Budynek się zawalił, ale ty na szczęście znalazłaś się w komorze powietrznej, która utworzyła się w piwnicy. Kiedy do ciebie dotarli, byłaś nieprzytomna. Być może zemdlałaś z powodu odwodnienia albo też coś spadło ci na głowę. Masz jeszcze tego dowody – dodała, odgarniając mi włosy.
Spojrzałam ponad ramieniem mamy i zobaczyłam jej plecy, odbite w lustrze nad umywalką. Zastanawiałam się, jak muszą wyglądać te „dowody”, skoro cały budynek zawalił mi się na głowę.
Zmusiłam się, żeby usiąść prosto. Milczące pielęgniarki nie-dostrzegalnie zesztywniały. Zachowywały się raczej jak strażniczki.
Moje obolałe członki zaprotestowały, kiedy wyjrzałam ponad krawędź łóżka. Mama patrzyła w lustro razem ze mną. Miała rację – widać było tylko granatowy siniak na prawym policzku. Odgarnęłam włosy, żeby zobaczyć, jak daleko on sięga. Poza tym wyglądałam normalnie. Po prostu. Koniec, kropka. Przeniosłam spojrzenie na matkę.
Byłyśmy tak inne. Nie odziedziczyłam ani jej pięknych orientalnych rysów, ani idealnego owalu twarzy, ani błyszczących czarnych włosów. W moich rysach odbijał się rasowy nos ojca i kształt jego szczęki.
Tak czy inaczej, poza jednym sińcem, nie wyglądałam jak ktoś, komu cały gmach zwalił się na głowę. Zmrużywszy oczy, jeszcze raz zerknęłam do lustra, a potem opadłam na poduszki i wgapiłam się w sufit.
– Lekarze mówią, że szybko dochodzisz do siebie. – Mama uśmiechnęła się blado. – Mogłabyś nawet dzisiaj wrócić do domu, jeśli czujesz się na siłach.
Przeniosłam spojrzenie na pielęgniarki.
– Dlaczego one tutaj są? – zapytałam, nie spuszczając wzroku z dwóch kobiet.
Budziły we mnie lęk.
– Dyżurują przy tobie od środy – poinformowała mama. Skinęła głową w stronę siostry ze szramą na policzku. – To jest Camilla – powiedziała i wskazała na drugą. – A to Linda.
Ta ze szramą uśmiechnęła się, ale w jej uśmiechu nie było ciepła.
– Masz niezły prawy sierpowy.
Zmarszczyłam czoło i zerknęłam na matkę.
– Kiedy oprzytomniałaś po raz pierwszy, dostałaś napadu paniki, dlatego siostry muszą tu czuwać na wypadek, gdybyś… znów poczuła się zdezorientowana – wyjaśniła.
– To się zdarza – dodała Camilla. – Ale jeśli czujesz się już w pełni sobą, możemy odejść.
Skinęłam głową, przemagając suchość w ustach.
– Dziękuję. I przepraszam.
– Nie ma sprawy, dziecko – zapewniła nieszczerze Camilla. Linda nie odezwała się słowem. – Wezwij nas, jeśli będziesz czegoś potrzebowała.
Odwróciły się i wymaszerowały z sali, zostawiając mnie z rodziną.
Ulżyło mi, gdy sobie poszły. Uświadomiłam sobie, że moja re-akcja na te kobiety nie była normalna. Stwierdziłam, że muszę skupić się na czymś innym. Omiotłam wzrokiem pokój, aż moje spojrzenie zatrzymało się na żółtych różach stojących przy łóżku. Były świeże, jeszcze nierozwinięte. Zastanawiałam się, kiedy Rachel je kupiła.
– Była tutaj?
Twarz mamy spoważniała.
– Kto?
– Rachel.
Ojciec wydał dziwny dźwięk, a mama – ta opanowana, perfekcyjna mama – wyglądała na zmieszaną.
– Nie – odpowiedziała. – Róże są od jej rodziców.
Nie spodobał mi się sposób, w jaki wypowiedziała te słowa.
– Czyli nie przyszła?
– Nie.
Poczułam, że lodowacieję, ale zaczęłam się pocić.
– A dzwoniła? – dopytywałam się.
– Nie, Maro.
Miałam ochotę wyć. Zamiast tego wyciągnęłam rękę.
– Daj mi telefon. Muszę do niej zadzwonić.
Matka usiłowała się uśmiechnąć, ale rezultat był żałosny.
– Pogadamy o tym później, dobrze? Teraz musisz odpocząć.
– Chcę zadzwonić do niej teraz. – Mój głos był bliski załamania i ja czułam, że zaraz się rozsypię.
Teraz odezwał się ojciec:
– Ona była z tobą, Maro. Claire i Jude też.
Nie.
Coś ścisnęło mi pierś i ledwo wystarczyło mi powietrza, żeby mówić.
– Czy oni też są w szpitalu? – zapytałam tylko dla porządku, bo odpowiedź zobaczyłam w oczach rodziców.
– Nie przeżyli – odpowiedziała powoli mama.
Nieprawda. To nie mogło się stać. Nie miało prawa się stać. Coś śliskiego i przerażającego pełzło mi przez gardło.
– Jak? Jak umarli? – wydusiłam z siebie.
– Budynek się zawalił – wyjaśniła mama, już spokojnie.
– Ale dlaczego?
– Był stary, Maro. Przecież o tym wiesz.
Zamilkłam. Jasne, że wiedziałam. Kiedy ojciec zaczął pracę po studiach prawniczych i zamieszkał na Rhode Island, reprezentował w sądzie rodzinę chłopca, który wszedł do wnętrza tej rudery. I zginął. Dlatego Danielowi kategorycznie zakazano wstępu do starego gmachu, chociaż mój idealny starszy brat i tak by się nie zdobył na taki wyczyn. Mnie oczywiście też tego zakazano.
Ale ja tam chodziłam. Z Rachel, Claire i Jude’em.
Z Rachel. Rachel…
Nagle pojawiła mi się przed oczami, gdy śmiało wchodziła do przedszkola, prowadząc mnie za rękę. Albo gdy gasiła światło w sypialni i zdradzała mi szeptem swoje sekrety, kiedy już wysłuchała moich.
Nie miałam czasu, żeby przetrawić słowa „z Claire i Jude’em”, bo słowo „Rachel” wypełniło cały mój umysł. Poczułam, jak paląca łza spływa mi po policzku.
– A jeśli… a może ona też trafiła na pustą przestrzeń? – zapytałam.
– Nie, kochanie. Przeszukano ruiny. Znaleźli… – mama przerwała.
– Co? – W moim głosie zadźwięczała histeria. – Chcę wiedzieć!
– Znaleźli… szczątki – odpowiedziała wymijająco. – Ich już nie ma, Maro. Nie przeżyli.
Szczątki. Czyli kawałki ciał. Fala mdłości podeszła mi do gardła. Walczyłam z odruchem wymiotnym. Trwałam tak, wpatrując się intensywnie w żółte róże od matki Rachel, a potem zacisnęłam powieki i usiłowałam wydobyć z opornej pamięci jakiekolwiek wspomnienie tamtego wieczoru. Po co tam poszliśmy? Co tam robiliśmy? Co ich zabiło?
– Chcę wiedzieć, co się stało.
– Maro…
Usłyszałam znów ten zawodowy, uspokajający ton. Zacisnęłam palce na pościeli. Mama pragnęła mnie chronić, ale tylko mnie dręczyła.
– Musisz mi powiedzieć – błagałam, a w gardle czułam popiół.
Mama popatrzyła na mnie oczami pełnymi bólu i troski.
– Powiedziałabym ci, gdybym mogła. Ale tylko ty możesz to wiedzieć, nikt inny.
3
Cmentarz Laurelton, Rhode Island
Oślepiały mnie promienie słońca odbijające się od lśniącego mahoniu trumny Rachel. Nie mrużyłam oczu, licząc, że zaczną łzawić. Powinnam zapłakać. Ale nie mogłam.
Za to inni mogli i płakali. Ludzie, z którymi Rachel nie zamieniła nawet jednego słowa, i tacy, których nie lubiła. Przyszła cała szkoła, poza Claire i Jude’em. Ich pogrzeb miał się odbyć po południu.
Dzień przybrał tonację białoszarą. Typowy mroźny zimowy dzień w Nowej Anglii. Jeden z moich ostatnich tutaj.
Porywy wiatru poruszały kosmykami włosów na mojej twarzy. Tłum żałobników – parada czarnych sylwetek na tle jednostajnej szarości nieba – oddzielił mnie na moment od rodziców. Ciaśniej owinęłam się płaszczem, chroniąc się przed badawczym spojrzeniem mamy. Obserwowała moje reakcje od chwili, kiedy wypisano mnie ze szpitala. To ona pierwsza przybiegła w nocy, kiedy krzykiem pobudziłam sąsiadów; to ona znalazła mnie schowaną w szafie i zapłakaną. Kiedy dwa dni później zastała mnie otępiałą i wpatrzoną bezradnie w odłamek rozbitego lustra, który ściskałam w zakrwawionej dłoni, poprosiła o pomoc swoich znajomych.
Postawiono diagnozę. Psycholog orzekł, że cierpię na zespół stresu pourazowego, PTSD. Koszmary senne i halucynacje wzrokowe stały się moją nową rzeczywistością. Coś w moim zachowaniu w trakcie badań musiało dać psychologowi do myślenia, gdyż zalecił nawet pobyt w zakładzie opieki długoterminowej.
Na to nie mogłam się zgodzić. Zaczęłam natomiast napierać, żebyśmy przeprowadzili się do innego miasta, bo zmiana otoczenia dobrze mi zrobi.
Pamiętałam, jak nagle zwęziły się źrenice mamy, kiedy przedstawiłam jej ten pomysł. Ależ była czujna! Ostrożna i spięta, jakbym była bombą tykającą pod jej łóżkiem.
– Myślę, że to by mi naprawdę pomogło – powiedziałam, choć nie byłam już tego taka pewna.
Od dwóch nocy nie miałam koszmarów i poza nieszczęsnym epizodem z lustrem, którego nie pamiętałam, nic złego się nie wydarzyło. Psycholog przesadzał, zupełnie jak moja mama.
– Czemu tak uważasz? – Jej głos był spokojny i rzeczowy jak zwykle, ale zauważyłam, że mama ma obgryzione paznokcie.
Szukając argumentu, usiłowałam przypomnieć sobie rozmowę, którą odbyłam w gabinecie, a raczej swój monolog.
– Rachel zawsze będzie w tym domu. Wszystko, na co spoglądam, ciągle mi o niej przypomina. Jeżeli wrócę do szkoły, to też będę ją wszędzie widziała. A chcę chodzić do szkoły. Potrzebuję tego. Muszę czymś zająć myśli.
– Dobrze, porozmawiam z ojcem – powiedziała mama, badając wzrokiem moją twarz.
Domyślałam się z każdej bruzdy na jej czole, z każdego ruchu głowy, że absolutnie nie może pojąć, jak jej córka zdołała wymknąć się z domu i znaleźć w miejscu, do którego pod żadnym pozorem nie powinna trafić. Ciągle mnie o to pytała, ale nie potrafiłam odpowiedzieć.
Nagle, jak znikąd, rozległ się głos Daniela:
– Chyba zaraz się skończy – powiedział.
Moje serce uspokoiło się, kiedy spojrzałam na swojego starszego brata. Jak słusznie przewidywał, kapłan poprosił, abyśmy skłonili głowy i zmówili modlitwę.
Przestąpiłam z nogi na nogę, aż zmarznięta trawa chrupnęła mi pod stopami, i zerknęłam na mamę. Nie byliśmy religijni, więc nie bardzo wiedziałam, jakie panują tu zasady. Nikt mnie nie pouczył, jak należy się zachować na pogrzebie przyjaciółki. Mama pochyliła głowę, aż czarne krótko podcięte włosy opadły falą na idealnie gładki policzek. Pokazała mi w ten sposób, co mam robić, i czekała, jak zareaguję. Odwróciłam wzrok.
Po kilku chwilach głowy uniosły się i ożywiły, uwolnione od pogrzebowych powinności. Tłum zaczął się przerzedzać. Daniel był przy mnie, kiedy dzieciaki z klasy po kolei podchodziły z kondolencjami, mówiąc, jak strasznie im przykro i że będziemy w kontakcie, kiedy wyjadę. Nie byłam w szkole od dnia wypadku, ale niektórzy odwiedzili mnie w szpitalu. Podejrzewałam, że raczej z ciekawości. Nikt nie pytał, jak to się stało, a ja byłam zadowolona, bo nie musiałam tłumaczyć, że nic nie pamiętam.
Nagle głośne krakanie zaburzyło atmosferę powagi i dziesiątki czarnych ptaszydeł z trzepotem nadciągnęło nad nasze głowy. Stado gawronów obsiadło nagie gałęzie drzew przy parkingu.
Zerknęłam na brata.
– Zaparkowałeś pod tymi drzewami?
Skinął głową i ruszył w stronę samochodu.
– Świetnie – powiedziałam, spiesząc za nim. – Teraz będziemy zbierać kupy z dachu.
– Zamorduję – mruknął.
– Co? – Stanęłam jak wryta.
– Mówię, że zamorduję te gawrony. Ledwie przyleciały, a już srają. Czyszczenie chwilę potrwa, więc może wolisz pojechać z tatą i mamą?
– Wolę zaczekać – odpowiedziałam i uśmiechnęłam się.
– Tak też myślałem.
Byłam wdzięczna Danielowi. Zerknęłam za siebie, żeby się upewnić, że mama na nas nie patrzy. Była zajęta rozmową z rodziną Rachel, którą znaliśmy od lat. Nie powinnam zapominać, że rodzice również będą musieli rzucić wszystko: ojciec – kancelarię prawną, a matka – swoich pacjentów. Na szczęście Joseph, choć miał tylko dwanaście lat, bez większych oporów przyjął wiadomość o przeprowadzce i zgodził się zostawić swoich przyjaciół. Musiałam przyznać, że rodzinę wygrałam na loterii. Przy okazji zanotowałam w pamięci, aby być bardziej tolerancyjna wobec mamy. W końcu to nie jej wina, że musimy wyjechać.
To tylko moja wina.
4
OSIEM TYGODNI PÓŹNIEJ
Miami, Floryda
– Ja się zabiję! – jęknął Daniel.
– Czekaj, jeszcze chwila. – Niecierpliwie patrzyłam na wielkiego pająka, który tkwił na stole, odgradzając mnie od śniadaniowego banana.
Milczące pertraktacje trwały.
– W takim razie pozwól, że to załatwię. Bo się spóźnimy.
Pan Daniel Perfekcyjny już się spinał na myśl, że mógłby nie dojechać na czas do szkoły.
– Nie zgadzam się, bo go zabijesz.
– I co z tego?
– Będzie martwy.
– I…?
– Po prostu pomyśl – powiedziałam, nie odrywając oczu od stawonogiego przeciwnika. – U pająków panuje matriarchat. Jej małe czekają w sieci i będą czekały całymi dniami, nie wiedząc, że zamordowano ich matkę.
– To jest ona?
– Tak. – Skinęłam głową w kierunku pająka. – Ma na imię Roxanne.
– Rozumiem. W takim razie zabierz stąd Roxanne, zanim Joseph potraktuje ją stronami „Wall Street Journal”.
– Co wspólnego ma nasz młodszy brat z „Wall Street Journal”?
– Czyta to, bo uważa, że jest zabawne.
Uśmiechnęłam się. Jasne. Roxanne, jakby słyszała groźbę Daniela, odsunęła się o parę cali. Sięgnęłam po kawałek kuchennego ręcznika, żeby ją zgarnąć, ale w ostatniej chwili cofnęłam rękę. Od dziesięciu minut obsesyjnie powtarzałam ten ruch – sięganie i wycofywanie. Chciałam wynieść Roxanne z kuchni na wolność, do rajskiej krainy, jaką był nasz ogród, gdzie miałaby owadów pod dostatkiem.
Nie potrafiłam jednak stanąć na wysokości zadania. Byłam głodna i miałam ochotę na banana. Znów sięgnęłam po Roxanne i znów moja ręka zawisła w powietrzu.
Daniel z westchnieniem wstawił filiżankę do kuchenki mikrofalowej. Nacisnął parę klawiszy i podstawka zaczęła się obracać.
– Nie powinieneś stać przed mikrofalą.
Zignorował mnie.
– Możesz dostać raka mózgu.
– To udowodnione? – zapytał.
– A chcesz się przekonać?
Daniel przyjrzał się mojej ręce, zamarłej w połowie drogi pomiędzy mną a pająkiem.
– Przy twoim poziomie nerwicy prawdziwą miłość możesz znaleźć tylko w telewizyjnym serialu – stwierdził.
– Może, ale za to nie będę miała raka. Ty też o tym pomyśl.
Daniel wyjął z szafki batonik zbożowy.
– Masz – powiedział i rzucił mi go, ale o tej porze byłam kompletnie nie do życia.
Nawet nie drgnęłam i batonik upadł na blat za mną. Roxanne wystraszyła się i uciekła.
Daniel zgarnął kluczyki i ruszył do drzwi. Wyszłam za nim bez śniadania, ale za to wprost w słoneczny blask.
– Jedziemy – rzucił z udawanym wigorem. – Tylko mi nie mów, że dostajesz napinki z powodu pierwszego dnia w nowej szkole. – Tupnął nogą, płosząc maleńkie jaszczurki wygrzewające się na kamiennej podłodze tarasu. – Kolejny raz.
– Zastanawiam się, czy w Laurelton teraz pada śnieg.
– Zapewne. Ale jakoś tego nie żałuję.
Myślałam, że nie może już być bardziej upalnie, ale wnętrze hondy civic Daniela dowodziło, że się mylę. Łapiąc powietrze, dałam bratu znak, żeby natychmiast otworzył okna.
Spojrzał na mnie ze zdziwieniem.
– Co? – zniecierpliwiłam się.
– Przecież nie ma upału.
– Umieram z gorąca. Ty nie?
– Nie… jest najwyżej dwadzieścia parę stopni.
– Może się jeszcze nie przyzwyczaiłam.
Dopiero od paru tygodni mieszkaliśmy na Florydzie, a wcześniej miałam dziurę w życiorysie. Na razie nienawidziłam tego miejsca.
Daniel nie opuścił uniesionych brwi, ale przynajmniej zmienił temat.
– Wiesz, że mama chciała dzisiaj zawieźć cię do szkoły?
Jęknęłam. Tego ranka nie miałam ochoty odgrywać pacjentki. Ani w inne poranki. Rozważałam, czy nie kupić mamie drutów i włóczki albo akwareli. Zdecydowanie potrzebowała jakiegoś hobby, które odciągnęłoby jej uwagę ode mnie.
– W takim razie dzięki za podwózkę. – Popatrzyłam na brata. – Bardzo duże dzięki.
– No problemo – odparł i z rozkosznie głupkowatym uśmiechem włączył się do ruchu na autostradzie.
Daniel niemiłosiernie się wlókł przyklejony do kierownicy z nosem na przedniej szybie. Spóźniliśmy się i kiedy zajechaliśmy na zatłoczony szkolny parking, nikt już nie kręcił się przy luksusowych brykach, które tam stały.
Sięgnęłam do tyłu samochodu po czysty, starannie spakowany plecak Daniela podróżujący w roli pasażera. Podałam mu go i wysiadłam. Ruszyliśmy ku ozdobnej kutej bramie Akademii Sztuk i Nauk Croydena, naszej nowej świątyni wiedzy. Szczyt bramy zdobił wielki herb – tarcza rozdzielona na połowy szerokim, pionowym pasem, zwieńczona hełmem rycerskim i podtrzymywana przez dwa lwy. Szkoła wydawała się dziwnie nie na miejscu w tej raczej zubożałej okolicy.
– Chyba nie wspomniałem, że po południu odbiera cię mama – powiedział Daniel.
– Zdrajca – mruknęłam.
– Wiem. Ale chcę się spotkać z doradczynią szkolną w sprawie wyboru studiów, a ona ma czas tylko dzisiaj po lekcjach.
– Nie wiem, po co ci to. Ze swoimi stopniami możesz przebierać w uczelniach.
– Nie jestem taki pewien.
Zerknęłam na brata z ukosa.
– Co jest?
– Nic, patrzę na ciebie – wyjaśniłam, nadal na niego łypiąc.
– Wyglądasz, jakbyś miała wylew i sparaliżowało ci połowę twarzy – stwierdził. – W każdym razie mama będzie tu na ciebie czekać. – Wskazał mały placyk z boku kampusu. – Tylko bądź dla niej miła.
Stłumiłam ziewnięcie.
– O rany, Daniel, czy od samego rana musisz być taką starą zrzędą?
– Uważaj na swój język. Jest tu niestosowny.
– Przesadzasz – mruknęłam.
Uniosłam głowę i odczytywałam po drodze nazwiska sławnych absolwentów Croyden, wypisane na ceglanym łuku, tak imponujące, jak: Heatcliff Rotterdam III, Parker Preston XXVI czy Annalise Bennet von…
– Podobno Joseph kogoś już tak nazwał. Może złapał te nazwiska od ciebie – powiedział Daniel.
Roześmiałam się.
– To nie jest śmieszne – obruszył się.
– Daj spokój, nie kłóć się o głupie słowo.
Daniel już otwierał usta, żeby mnie skontrować, kiedy usłyszałam w jego kieszeni Chopina. Wyciągnął komórkę, ruchem warg informując mnie, że dzwoni mama, i pokazał na przeszklony budynek, w którym mieściła się administracja szkoły.
– Idź tam – powiedział głośno.
Posłusznie ruszyłam przed siebie.
Bez brata, który mnie ciągle rozpraszał, mogłam wreszcie spokojnie podziwiać kampus. Szmaragdowozielone trawniki, przystrzyżone co do milimetra, przykrywały ziemię jak dywan. Dwie krzyżujące się szerokie aleje obramowane kwitnącymi klombami dzieliły teren na cztery części. W jednej z nich znajdowała się biblioteka z rozbudowaną kolumnadą, a w innej bufet, stołówka i sala gimnastyczna z rozsuwanymi oknami. Pozostałe dwie części mieściły imponujący budynek szkolny i nie mniej imponujące biuro. Wszystkie obiekty łączyły ceglane ścieżki i łukowe pergole, schodzące się przy wielkiej fontannie pośrodku trawnika.
Podświadomie oczekiwałam, że z budynków wylegnie chór leśnych stworzeń, aby zaśpiewać radosną pieśń. Wszystko w tym miejscu aż piszczało: JESTEŚMY PERFEKCYJNI I TY TEŻ BĘDZIESZ! Nic dziwnego, że mama wybrała taką szkołę.
Poczułam się tu jak nędzarka w swoim T-shircie i dżinsach. W Croyden obowiązywały mundurki, ale na szczęście dla Daniela i dla mnie jeszcze ich dla nas nie sprowadzono. Już samo prze-niesienie się ze szkoły publicznej do prywatnej, i to w środku trymestru, było niemałym wyzwaniem, a czekał mnie jeszcze przykry obowiązek noszenia gładkich spódniczek i podkolanówek. Niestety, matka była snobką i nie ufała publicznym szkołom, zwłaszcza w dużych miastach. Po tym, co wydarzyło się w grudniu, nie miałam siły z nią dyskutować.
W sekretariacie pobrałam plan lekcji i mapę kampusu. Kiedy wyszłam, Daniel dopiero skończył rozmowę.
– No i jak mama? – zapytałam.
Lekko wzruszył ramionami.
– Nic, kontrola – skwitował, przeglądając papiery. – Opuściliśmy pierwszy semestr, więc według planu zaczynasz od algebry II.
Idealnie. Po prostu idealnie.
Daniel przyglądał się kampusowi. Szkoła była dostosowana do funkcjonowania w gorącym klimacie. Z klas wychodziło się bezpośrednio na dwór jak w motelu. Po minucie analizy planu mój brat wskazał na najbardziej oddalony budynek.
– To powinno być w tamtym rogu. Posłuchaj, możemy nie zobaczyć się aż do lunchu. Chcesz, żebyśmy zjedli go razem? Muszę pogadać z dyrektorem i kierownikiem wydziału muzycznego, ale potem będę wolny, więc…
– Nie, dzięki, poradzę sobie.
– Na pewno? Bo na razie nie mam towarzystwa do stołówki i jeszcze nie wiem, czym tu trują.
Żartował sobie, ale wyczułam w nim niepokój. Od czasu, kie-dy wróciłam ze szpitala, śledził mnie braterskim okiem, choć nie tak jawnie i z tak histerycznym zaangażowaniem jak matka. Dlatego był mniej irytujący. Z drugiej strony musiałam się bardziej starać, aby przekonać go, że dam sobie radę i nie zaliczę żadnej wpadki. Na wszelki wypadek przybrałam minę dorosłej, znudzonej i obojętnej i tak uzbrojona dziarsko ruszyłam w stronę swojego budynku. Daniel postanowił jednak odprowadzić mnie aż do klasy.
– Daj spokój, nie trzeba – powiedziałam, dla lepszego efektu wzruszając ramionami. – Lepiej już sobie idź, bo jak się opuścisz w nauce, to nie skończysz szkoły i umrzesz w biedzie. – Popchnęłam go ze śmiechem i się rozdzieliliśmy.
W miarę jak zbliżałam się do klasy, moja dumna poza znikała. Śmieszne. Spinałam się jak kiedyś, pierwszego dnia w przedszkolu, a tymczasem był to tylko pierwszy dzień w szkole bez Rachel… i jednocześnie pierwszy z wielu, które będę musiała przeżyć już sama. Należało wziąć się w garść. Przełknęłam bolesną gulę, która narastała mi w gardle, i spróbowałam rozszyfrować swój plan lekcji:
AP Angielski, p. Leib, sala B35
Algebra II, p. Walsh, sala 264
Historia Ameryki, p. McCreery, sala 4
Sztuka, p. Gallo, sala L
Hiszpański I, p. Morales, sala 213
Biologia II, p. Prieta, aneks
Beznadziejne. Szłam wzdłuż budynku, sprawdzając numery sal, ale zanim znalazłam algebrę II, trafiłam na automaty z napojami i słodyczami. Były cztery i stały w rzędzie z tyłu budynku, naprzeciw piknikowych pawilonów w stylu tropikalnych chat, rozstawionych na trawniku. To mi przypomniało, że nie zjadłam śniadania. Rozejrzałam się. Było już późno, ale uznałam, że parę minut mnie nie zbawi.
Położyłam papiery na podłodze i zaczęłam szukać w torebce drobnych. Kiedy wpuściłam ćwierćdolarówkę w szczelinę, druga, którą trzymałam w ręku, upadła mi na ziemię. Schyliłam się po nią, bo kasy wystarczało mi tylko na jedną rzecz. Podniosłam monetę, dorzuciłam ją do automatu i wcisnęłam kombinację klawiszy, która miała mi zapewnić paczkę M&M’s.
Automat pożarł całą moją kasę. Co za niefart!
Jeszcze raz wybrałam numer. Nic. Mój upragniony smakołyk przepadł. Chwyciłam maszynę i nią potrząsnęłam. Potem jej dokopałam. Nadal nic.
– Wypluj to! – wrzasnęłam do bezdusznego sprzętu.
Nie posłuchał. Wymierzyłam mu jeszcze parę bezsilnych kopniaków. Bydlę nie reagowało.
– Masz problem z kontrolowaniem agresji.
Obróciłam się gwałtownie, słysząc za plecami przyjemny, melodyjny angielski akcent.
Osoba, do której należał głos, siedziała przy stoliku pod dachem najbliższego pawilonu. Totalny luz stroju – żeby nie powiedzieć nieład – sprawił, że w pierwszej chwili nie zwróciłam uwagi na twarz. Chłopak – jeśli można go było tak określić, bo wyglądał raczej na studenta niż licealistę – nosił converse’y bez sznurowadeł. Wąskie czarne dżinsy i biała, klasyczna koszula opinały jego szczupłą, sprężystą postać. Krawat miał rozluźniony, mankiety rozpięte, a szkolny blezer, zwinięty w kłąb, leżał obok niego na ławie.
Szczęka o silnym zarysie i podbródek sprawiały wrażenie, jakby gość nie golił się od paru dni. Jego oczy miały szary odcień, a kosmyki ciemnokasztanowych włosów sterczały we wszystkie strony. W porównaniu z mieszkańcami Florydy, których dotąd widziałam, wydawał się blady.
Był bardzo przystojny. I uśmiechał się do mnie.
5
Sprawiał wrażenie, jakby mnie znał. Odwróciłam się, sprawdzając, czy nikt za mną nie stoi. Nikogo nie było. Pusto. Kiedy znów spojrzałam na chłopaka, już go tam nie było.
Zamrugałam zdezorientowana i schyliłam się po swoje rzeczy. Usłyszałam zbliżające się kroki, które zatrzymały się, zanim ten ktoś do mnie doszedł.
Zobaczyłam opaloną dziewczynę w sznurowanych trzewikach, białych podkolanówkach i granatowej spódnicy do kolan. Myśl, że za tydzień będę tak samo ubrana, sprawiła mi ból.
Stała pod ramię z bardzo zadbanym, wyjątkowo dorodnym blondasem. Dwójka ludzi w blezerach z herbem szkoły spoglądała na mnie wyniośle, zadzierając swoje rasowe nosy, równomiernie upstrzone piegami.
– Uważaj – powiedziała dziewczyna zjadliwym tonem.
Na co mam uważać? Nie zrobiłam nic złego. Uznałam jednak, że nie będę się tłumaczyć. Na razie znałam w tej szkole tylko jedną osobę o takim samym nazwisku jak moje.
– Przepraszam – bąknęłam, choć nie wiedziałam, za co powinnam się kajać. – Nazywam się Mara Dyer i jestem tu nowa.
To było widać.
Obojętny uśmiech pojawił się na pięknej twarzy Dziewczyny przy Automacie.
– Witaj w szkole – pozdrowiła mnie.
I piękna parka odeszła.
Zabawne. Wcale nie poczułam się powitana.
Postanowiłam na razie nie myśleć o obu dziwnych spotkaniach. Z planem w ręku okrążyłam budynek, ale nie mogłam namierzyć swojej sali. Weszłam na piętro i dopiero tam ją znalazłam.
Drzwi były zamknięte. Nie miałam ochoty wchodzić spóźniona ani w ogóle tam wchodzić. Ale straciłam już jedną lekcję i nie było sensu zwlekać. Trudno, raz się żyje. Otworzyłam drzwi i weszłam do klasy.
Kiedy dwadzieścia parę głów obróciło się w moją stronę, na ścianach sali pojawiły się rysy. Pajęczyna pęknięć rozszerzyła się gwałtownie, pełznąc do sufitu, który zaczął się sypać. Poczułam w gardle jakiś wyschnięty wiór. Nikt się nie odezwał, może dlatego, że w pomieszczeniu było pełno pyłu. Czułam, że zaraz się rozkaszlę.
Katastrofa przydarzyła się tylko mnie.
Kula światła pękła na podłodze, tuż u stóp nauczyciela, obsypując mnie kaskadą iskier. Nie były realne, a jednak odskoczyłam tak gwałtownie, że upadłam.
Usłyszałam niemiłe plaśnięcie, gdy moja twarz spotkała się ze lśniącym linoleum. W głowie eksplodował mi ból. Ciepła krew pociekła strugą z nosa, zalewając usta i podbródek. Oczy miałam otwarte, ale niewiele widziałam przez zasłonę pyłu. Za to wszystko słyszałam. Zbiorowe wstrzymanie oddechów i nerwowe okrzyki nauczyciela usiłującego się dowiedzieć, czy żyję. Dziwne, ale nie zrobiłam żadnego ruchu, tylko leżałam na podłodze, ignorując rozbrzmiewające wokół stłumione głosy. Wolałam tkwić w bólu niż wstać i stawić czoła upokorzeniu.
– U-um… czy wszystko w porządku? Słyszysz mnie? – W głosie nauczyciela narastała panika.
Usiłowałam wypowiedzieć swoje imię, ale zabrzmiało to raczej jak „umieram”.
– Niech ktoś pobiegnie po siostrę Licas, zanim ta panna wykrwawi się tu na śmierć!
Po tych słowach zaczęłam się podnosić, usiłując niepewnie stanąć na nogach, które jakby nie należały do mnie.
– Wszystko w porządku – zapewniłam i popatrzyłam po sali. Wyglądała jak normalna szkolna klasa. Żadnego pyłu, żadnych pęknięć. – Nie potrzebuję pielęgniarki – dodałam szybko. – Naprawdę. Po prostu czasami miewam krwotoki z nosa. – Tak, tak, chichoczcie. Obśmiejcie to. – Nic mnie nie boli i już nie krwawię. – Rzeczywiście, nie krwawiłam, ale musiałam wyglądać jak upiór.
Nauczyciel przyjrzał mi się nieufnie.
– Hm – powiedział. – Naprawdę nic ci się nie stało? Skoro tak, może pójdziesz do łazienki i się obmyjesz? A kiedy wrócisz, zapoznasz się z nami.
– Tak, dobrze, dziękuję – bąknęłam. – Zaraz wracam. – Przemogłam słabość i zaryzykowałam szybkie spojrzenie na klasę i nauczyciela.
Na wszystkich twarzach malowała się mieszanina zaskoczenia i przerażenia. Z wyjątkiem, jak zauważyłam, znanej mi już Dziewczyny przy Automacie. Jakie to milutkie.
Wyszłam z sali. Chwiałam się jak mleczny ząb, który można wyrwać jednym ruchem. Kiedy przestałam słyszeć szepty i drżący głos nauczyciela, przyspieszyłam i prawie biegłam. Z rozpędu minęłam łazienkę dziewcząt, nie zauważywszy wahadłowych drzwi. Zawróciłam, a kiedy znalazłam się w środku, od razu skupiłam uwagę na wzorze ohydnej, żółtej terakoty podłogi. Potem policzyłam boksy. Robiłam wszystko, byle tylko nie spojrzeć w lustro. Usiłowałam się uspokoić, aby kolejny atak paniki nie spowodował nowego krwotoku.
Zmusiłam się, żeby oddychać powoli i głęboko. Nie chciałam się umyć. Nie chciałam wracać do klasy. Im dłużej jednak zwlekałam, tym bardziej prawdopodobne było to, że nauczyciel pośle za mną pielęgniarkę. A tego bym nie zniosła. Podeszłam do umywalki, na której walały się strzępy mokrych papierowych ręczników, i spojrzałam przed siebie.
Dziewczyna w lustrze uśmiechnęła się. Ale to nie byłam ja.
6
To była Claire. Jej rude włosy spływały na ramiona zamiast moich, kasztanowych. Wtem odbicie złowrogo zafalowało. Pomieszczenie przechyliło się i omal nie upadłam. Przygryzłam wargi i mocno oparłam się o blat. Kiedy znów spojrzałam w lustro, jak zwykle patrzyłam na siebie.
Serce łomotało mi w piersi. Uspokajałam się, że to nic takiego. W klasie też nic się nie stało. Wszystko było w porządku. Po prostu efekt napinki z powodu pierwszego dnia szkoły. Katastrofalnego pierwszego dnia. W końcu uspokoiłam się na tyle, że żołądek zapomniał zareagować na widok zaschniętej krwi na twarzy.
Wyszarpnęłam garść papieru z podajnika i zmoczyłam go pod kranem. Kiedy chciałam zmyć twarz, przykra woń mokrego papierowego ręcznika wywołała falę mdłości. Zebrało mi się na wymioty.
I stało się.
Byłam na tyle przytomna, żeby odgarnąć włosy z twarzy, zanim opróżniłam do umywalki skromną zawartość swojego żołądka. Jak dobrze, że nie dane mi było zjeść śniadania!
Dyszałam ciężko przez chwilę, a potem wytarłam usta, przepłukałam je wodą i wszystko wyplułam do umywalki. Na chwilę okryłam się potem, ale to był typowy objaw po wymiotach. Doprawdy, rewelacyjny start w nowej szkole! Dobrze, że mój T-shirt cudem ocalał po wydobyciu się płynów z mojego organizmu.
Ciężko oparłam się o blat. Jeśli nie pójdę na końcówkę algebry, nauczyciel pośle paru geniuszy, żeby mnie odnaleźli, żywą albo martwą. Obmyłam się szybko i dzielnie stawiwszy czoła upałowi, pomaszerowałam z powrotem. Drzwi klasy były otwarte, bo widocznie nie zamknęłam ich za sobą, wychodząc. Z sali dobiegał monotonny głos nauczyciela tłumaczącego równania. Wzięłam głęboki wdech i weszłam.
W jednej chwili nauczyciel znalazł się tuż przy mnie. Grube szkła nadawały mu wygląd odrażającego owada.
– Och, wyglądasz dużo lepiej! Proszę, siadaj. Nazywam się Walsh. Nie usłyszałem twojego imienia.
– Mara. Mara Dyer – powiedziałam niewyraźnie.
– Cóż, panno Dyer, lubi pani efektowne wejścia.
Rozległ się stłumiony chichot.
– No tak, nie było to zbyt eleganckie. – Usiadłam w pierwszym rzędzie, przy stoliku wskazanym przez nauczyciela, przy drzwiach, blisko jego biurka. Było to jedyne wolne miejsce w klasie.
Przez osiem męczących minut i dwadzieścia siedem niekończących się sekund oblewałam się potem w siódmym kręgu mojego prywatnego piekła, tkwiąc nieruchomo w ławce. Słuchałam wykładu, ale nie usłyszałam z niego ani słowa. Zagłuszał je wstyd. Miałam koszmarne wrażenie, że każdy centymetr mojego ciała jest boleśnie obnażony i wystawiony na badawcze spojrzenia nowej klasy.
Usiłowałam się odciąć od szeptów, które zewsząd do mnie dobiegały, lecz nie potrafiłam ich rozszyfrować. Odruchowo przyłożyłam dłoń do tyłu bolącej głowy, jakbym chciała się chronić przed palącymi, anonimowymi spojrzeniami, które zdawały się przewiercać mi czaszkę. Desperacko zerkałam na drzwi w nadziei, że za chwilę wyrwę się z tego koszmaru, choć wiedziałam, że szepty się nasilą, kiedy wyjdę.
Zadźwięczał dzwonek, ogłaszając koniec mojej pierwszej lekcji w Croyden. Nie brzmiał jak dzwon zwycięstwa.
Przeczekałam masowy pęd do wyjścia, bo musiałam jeszcze załatwić z nauczycielem sprawę podręcznika i sprawdzić, co dalej jest w planie. Pan Walsh uprzejmie mnie poinformował, że do testu semestralnego mam podejść za trzy tygodnie tak jak wszyscy, po czym wrócił za biurko i zagłębił się w papierach, zostawiając mnie samą wobec wyzwań następnych lekcji.
Reszta dnia upłynęła jednak zdumiewająco zwyczajnie. Zaczęła się przerwa obiadowa, ale nie poszłam do stołówki. Zarzuciłam na ramię ciężką torbę i ruszyłam przed siebie. Postanowiłam znaleźć jakieś zaciszne miejsce, gdzie nikt nie będzie mnie niepokoił, aby poczytać sobie książkę, którą wzięłam z domu. Żołądkowe ekscesy do reszty odebrały mi apetyt.
Zbiegłam na dół, skacząc po dwa stopnie, przeszłam przez trawnik i zatrzymałam się przy ogrodzeniu, za którym znajdo-wała się niezagospodarowana część szkolnego terenu. Wysokie drzewa ocieniały budynek, w którym mieściły się klasy. Dziwaczny krzyk nieznanego ptaka wwiercił się w nieruchome od upału powietrze. Miałam wrażenie, że znalazłam się w cywilizowanym koszmarze ekskluzywnego Parku Jurajskiego. Nerwowo otworzyłam książkę w miejscu, w którym skończyłam czytanie, ale kiedy się zorientowałam, że w kółko czytam ten sam akapit, dałam sobie spokój. W gardle znów rosła mi gula. Bezsilnie oparłam się o siatkę ogrodzenia, czując, jak druty wrzynają mi się w ciało przez cienki materiał bluzki, i zamknęłam oczy, aby odgrodzić się od świata.
Ktoś zaśmiał się za moimi plecami.
Gwałtownie odwróciłam głowę, przeniknięta strachem. To był śmiech Jude’a. Poznałam jego głos. Podniosłam się powoli i stanęłam twarzą do ogrodzenia. Wczepiwszy palce w oczka siatki, wpatrywałam się w jurajską dżunglę, nasłuchując, skąd dochodzi głos.
Widziałam tylko drzewa. No jasne, Jude nie żył. Tak jak Claire. I Rachel. To by oznaczało, że w ciągu niecałych trzech godzin trzy razy doświadczyłam halucynacji. Niedobrze.
Odwróciłam się i spojrzałam na kampus. Był pusty. Zerknęłam na zegarek i wpadłam w panikę, bo za minutę zaczynała się następna lekcja. Z wysiłkiem przełknęłam ślinę, chwyciłam torbę i pobiegłam w stronę najbliższego budynku. Kiedy wychynęłam zza rogu, stanęłam jak wryta.
Jude stał kilkanaście metrów ode mnie. Wiedziałam, że nie mógł tam być – ale przecież był. Patrzył na mnie nieprzyjaźnie, bez uśmiechu, spod daszka ukochanej bejsbolówki Patriotsów, której nigdy nie zdejmował. Sprawiał wrażenie, jakby chciał porozmawiać.
Odwróciłam się i ruszyłam dalej. Zrazu oddalałam się od niego powoli, ale szybko przeszłam do biegu. Raz obejrzałam się przez ramię, żeby sprawdzić, czy jeszcze tam stoi.
Był.
Tuż za mną.
7
Jakimś cudem najbliższe drzwi, które otworzyłam, oznaczone numerem 213, okazały się wejściem do pracowni języka hiszpańskiego. Wszystkie miejsca były zajęte, a zatem znów się spóźniłam.
– Panna Dii-er?! – huknęła nauczycielka.
Zdezorientowana i wystraszona nerwowo zatrzasnęłam za sobą drzwi.
– Nazywam się Dyer – sprostowałam.
Trudno dociec, czy z powodu tej uwagi, czy spóźnienia, zostałam ukarana. Nauczycielka kazała mi stanąć przed klasą i zarzuciła gradem pytań po hiszpańsku, na które za każdym razem odpowiadałam „nie wiem”. Nie raczyła nawet się przedstawić; po prostu siedziała za biurkiem, a ścięgna naprężały się na jej żylastych przedramionach, kiedy szybko notowała coś w dzienniku. Pojęcie hiszpańskiej inkwizycji nabrało dla mnie nagle zupełnie nowego znaczenia.
Tortury trwały całe dwadzieścia minut. Kiedy wreszcie skończyła, kazała mi usiąść przy stoliku, który stał obok jej biurka, twarzą do całej klasy. Koszmar. Wlepiłam spojrzenie w zegar i liczyłam sekundy pozostałe do końca tej męki. Kiedy rozległ się dzwonek, skoczyłam do drzwi.
– Ktoś powinien cię przytulić – odezwał się jakiś głos za moimi plecami.
Odwróciłam się i zobaczyłam niskiego chłopaka w białej koszuli rozpiętej pod szyją. Na niej miał żółty T-shirt z napisem JESTEM SCHEMATEM.
– Miły jesteś – powiedziałam, zmuszając się do uśmiechu. – Ale jakoś sobie poradzę. – Musiałam za wszelką cenę zachowywać się normalnie.
– Och, to nie była propozycja. Po prostu obserwacja. – Chłopak odgarnął z oczu grzywę dredów i wyciągnął do mnie rękę. – Jamie Roth – przedstawił się.
– Mara Dyer – odpowiedziałam automatycznie, bo przecież już wiedział.
– Hej, to ty jesteś ta nowa? – Kpiące rozbawienie błysnęło w jego ciemnych oczach.
Nie opuściłam wzroku.
– Zabawne. I ty jesteś zabawny.
Skłonił się teatralnie.
– Nie przejmuj się Moralesową. To najgorsza belferzyca na świecie.
– Czyli innych też tak traktuje? – zapytałam, kiedy oddaliliśmy się na bezpieczną odległość od klasy.
Przerzuciłam ciężką torbę na drugie ramię, podejrzliwie skanując spojrzeniem kampus w poszukiwaniu duchów zmarłych. Nikogo nie wykryłam. Na razie.
– No, może nie aż tak, ale też paskudnie. Miałaś szczęście, że nie cisnęła w ciebie kredą. A przy okazji, jak tam twój nos?
Czyżby był rano na algebrze?
– Dzięki, już dobrze. Jesteś pierwszą osobą, która o to pyta. A w ogóle pierwszą, która powiedziała mi coś miłego.
– Ludzie byli dla ciebie niemili?
Zadawało mi się, że kiedy mówił, dostrzegłam w jego ustach srebrny błysk. Kolczyk w języku? Interesujące. Nie wyglądał na kogoś takiego.
Kiwnęłam głową i przerzuciłam się na intensywną obserwację mojego nowego szkolnego towarzystwa. Zdążyłam się już zorientować, że noszono tu różne wariacje szkolnych mundurków, nieznacznie różniące się fasonami koszul, spódnic, spodni czy blezerów. Paru indywidualistów miało kamizelki. Jednak na próżno było tu szukać modowych kalk – odjazdowych butów, włosów ufarbowanych na czarno i pasujących do nich mrocznych makijaży. Tu dokonało się coś więcej niż tylko nakaz noszenia mundurków – jakimś cudem udało im się totalnie ujednolicić styl. Wszyscy byli idealnie zadbani, o nienagannym wyglądzie, u nikogo żaden włosek nie śmiał odstawać. Jamie ze swoimi dredami, kolczykiem i wyeksponowanym T-shirtem był wyjątkiem, podobnie jak wyluzowany osobnik, którego spotkałam rano.
Poczułam, że łokieć Jamiego dźgnął mnie w żebra.
– No, gadaj, nowa! Kto był niemiły? Nie trzymaj człowieka w niepewności.
Uśmiechnęłam się.
– Wcześniej jedna dziewczyna kazała mi uważać. – Kiedy opisałam Jamiemu Dziewczynę przy Automacie, brwi podjechały mu do góry. – Jej towarzysz był równie niemiły – zakończyłam.
Jamie pokręcił głową.
– To mi wygląda na Shawa – stwierdził i uśmiechnął się do siebie. – Boże, ale z niego gość.
– Eem… czy ten twój Shaw cierpi na przerost mięśni i nosi koszulę z postawionym kołnierzem? Szedł pod ramię z tamtą dziewczyną.
Jamie zaczął się śmiać.
– Twój opis może pasować do wielu dupków z Croyden, ale nie do Noaha Shawa. Prędzej do Davisa, jeśli miałbym już kogoś typować.
Teraz ja uniosłam brwi.
– Aiden Davis, supergwiazda lacrosse’a i fan Misji Moda. Poprzednik Shawa u boku Anny. Chodzili z sobą, dopóki Shaw, jak to się mówi, nie znudził się Anną. Teraz są przyjaciółmi. – Jamie zatrzepotał rzęsami. Zaczęłam go lubić. – No powiedz, co zrobiłaś Annie? – nalegał.
Popatrzyłam na niego w osłupieniu.
– Ja jej coś zrobiłam?
– Musiałaś zrobić coś, co przyciągnęło jej uwagę. Normalnie traktowałaby cię jak powietrze, ale pokazałaby pazury, gdyby tylko Shaw zawiesił na tobie oko – wyjaśnił. Popatrzył na mnie przeciągle, zanim zaczął mówić dalej. – Co też niechybnie uczyni, bo wyeksploatował już żeńskie zasoby Croyden. Dosłownie.
– O to Anna nie musi się martwić. – Wyciągnęłam plan lekcji, mapkę i zaczęłam się rozglądać, próbując zlokalizować aneks, w którym mieściła się klasa biologiczna. – Nie interesuje mnie podkradanie czyichś chłopaków – dodałam.
Ani chodzenie z chłopakami, czego już nie powiedziałam głośno. Wystarczyło, że mój ostatni chłopak nie żył.
– Och, to już nieaktualne. Shaw spławił ją po paru tygodniach. Punkt dla niego. Dostała furii, jak zwykle dziewczyny w takich sytuacjach. Nie zna piekło straszliwszej furii nad wściekłość porzuconej kobiety, i takie tam. Wcześniej Anna była niewinna jak dziewczę z obrazka, ale w epoce postshawowskiej popadła w waginalny odpał. Gdyby zrobić z tego komiks, byłby prawdziwym hitem.
Parsknęłam śmiechem. Po drodze patrzyłam na budynki, ale żaden nie wyglądał jak przybudówka.
– A gość, do którego się tak lepiła, nie ma z tym problemu? – zapytałam z roztargnieniem.
Jamie uniósł brew.
– Zła Królowa? Coś ty.
Aha.
– Skąd ta ksywka?
Jamie popatrzył na mnie jak na idiotkę.
– Tak tylko pytam – spłoszyłam się.
– Powiedzmy, że kiedyś chciałem zaprzyjaźnić się z Davisem. Oczywiście w sensie platonicznym – dodał skwapliwie. – Niestety, okazało się, że nie jestem w jego typie. Do dzisiaj w szczęce mi pyka, kiedy ziewam. – Zademonstrował mi to.
– Uderzył cię?
Za naszymi plecami szemrała fontanna. Zatrzymaliśmy się przed budynkiem najbardziej oddalonym od szkolnego biura. Sprawdziłam tabliczki na drzwiach sal lekcyjnych. Obłęd. W życiu nie nauczę się topografii tego miejsca.
– Tak. Davis ma wyjątkowo wredny prawy sierpowy.
Podobnie jak ja.
– Ale z czasem mu oddałem.
– Tak? – Nie wierzyłam, że Jamie miałby szanse w walce na noże z Aidenem Davisem, nawet uzbrojonym tylko w rolkę papieru klo….
Jamie uśmiechnął się chytrze.
– Załatwiłem go ebolą.
Zamrugałam zdziwiona.
– Spoko, nie mam wirusa. Ale to czwarty poziom zagrożenia biologicznego.
Znów zamrugałam.
– Innymi słowy, ebola nie jest dostępna dla nastoletnich bioterrorystów, nawet jeśli mają tatusiów lekarzy. – Jamie zrobił rozczarowaną minę. – Ale Davis uwierzył i omal nie narobił w gacie. To była piękna chwila. Niestety, drań wygadał wszystko szkolnym pedagogom. A ci mu uwierzyli. I wezwali mojego starego, żeby sprawdzić, czy nie przechowuje eboli w domu. Idioci. Jeden drobny żart z gorączką krwotoczną i już przyklejają ci etykietkę niezrównoważonego. – Pokręcił głową i uśmiechnął się krzywo. – Lepiej więc nie zadawaj się z wariatem.
– Przestań – zaprotestowałam, choć poczułam się trochę dziwnie.
Ale sama nie byłam lepsza.
Jamie mrugnął do mnie i kiwnął głową.
– Dobra. Powiedz, jaką teraz masz lekcję?
– Zdaje się, że biologię z Prietą. W jakimś aneksie, który cholera wie, gdzie jest.
– Za tymi bugenwillami. – Jamie pokazał na ogromne, osypane kwiatami krzewy, które znajdowały się około trzystu metrów od nas, w zupełnie innej części kampusu.
– Dzięki – powiedziałam. – W życiu bym tam nie trafiła. A ty, jaką masz lekcję?
Wzruszył ramionami.
– Fakultet z fizyki, ale dzisiaj się zrywam.
Fakultet z fizyki. Imponujące.
– Więc… jesteś na moim roku?
– Nie, na trzecim. – Jamie musiał dostrzec moje niedowierzanie, bo szybko dodał: – Przezimowałem jedną klasę. A geny niziołka przejąłem pewnie od rodziców przez osmozę.
– Przez osmozę? Chodzi ci chyba o dziedziczenie? Zresztą wcale nie jesteś taki niski. – Było to kłamstwo, ale nieszkodliwe.
– Jestem adoptowany – wyjaśnił Jamie. – I błagam. Jestem kurduplem. Nie drągalem. Koniec, kropka. – Wzruszył ramionami i znacząco popukał się w nadgarstek. – Lepiej pędź do Priety, bo się spóźnisz. – Pomachał mi. – Nara.
– Pa!
No i zyskałam przyjaciela. W myślach poklepałam się po plecach. Daniel będzie ze mnie dumny. A mama jeszcze bardziej. Postanowiłam sprezentować im tę wieść jak kot, który przynosi mysz swemu panu. Może to wystarczy, żeby wywinąć się od terapii.
Jeśli, oczywiście, zachowam dla siebie swoje dzisiejsze omamy.
8
Udało mi się przeżyć resztę dnia bez hospitalizacji czy innych wpadek. Po lekcjach mama czekała na mnie dokładnie tam, gdzie mówił Daniel. Była mistrzynią świata w takich drobnych „mamowych” chwilach i dzisiaj też mnie nie zawiodła.
– Mara, skarbie! Jak tam twój pierwszy dzień? – Jej głos ociekał entuzjazmem. Przesunąwszy na włosy okulary przeciwsłoneczne, pochyliła się, żeby mnie pocałować. I zesztywniała. – Co się stało?
– Co?
– Masz krew na szyi.
Cholera, a myślałam, że wszystko zmyłam.
– Krew poleciała mi z nosa. – Była to prawda, choć niecała.
Mama zrobiła się nagle bardzo spokojna. Przypatrywała mi się spod zmrużonych powiek, z uwagą i troską. Typowe dla niej i takie irytujące.
– Jak to? Nigdy nie miałaś krwotoku z nosa!
Miałam ochotę zapytać: „A skąd wiesz?”. Niestety, ona naprawdę wiedziała. Kiedyś mówiłam jej wszystko. Ale ten czas już minął.
Wwierciłam się piętą w żwir.
– Dzisiaj miałam.
– Tak nagle, ni z tego, ni z owego? Bez powodu? – Przeszyła mnie przenikliwym spojrzeniem psychoterapeutki, które mówiło: „Kręcisz!”.
Nie zamierzałam się przyznać, że sala lekcyjna zaczęła się walić, gdy tylko do niej weszłam. Ani że nawiedzili mnie dzisiaj zmarli przyjaciele, za łaskawym zezwoleniem mojego PTSD. A przecież od czasu przeprowadzki nie miałam żadnych objawów. Byłam na pogrzebach. Ogarniałam swój pokój. Wychodziłam z braćmi. Starałam się robić wszystko, czego ode mnie oczekiwano, byle uniknąć terapii w zamkniętym ośrodku. Wyznanie matce prawdy o tym, co się dzisiaj wydarzyło, mogłoby mieć niewyobrażalne skutki.
Popatrzyłam jej w oczy.
– Tak, bez powodu.
Nie kupiła tego.
– Mówię prawdę – skłamałam. – Możemy już o tym nie roz-mawiać? – Zaledwie wypowiedziałam te słowa, wiedziałam, że będę ich żałować.
Miałam rację. Milczałyśmy przez resztę drogi do domu, a im dłużej jechałyśmy tak bez słowa, tym bardziej podnosiło się mamie ciśnienie.
Usiłowałam to zignorować i skupić się na trasie, bo chciałam ją zapamiętać. Za parę dni miałam pojechać do szkoły sama, gdyż Daniel musiał odbyć wiele razy przekładaną wizytę u dentysty. Tylko trochę pocieszało mnie to, że Perfekcyjny Brat ma tak zwane ubytki.
Domy, które mijałyśmy, były niskie i klocowate, z plastikowymi delfinami i ohydnymi niby-antycznymi posągami na trawnikach. Zupełnie jakby zebrała się rada miejska i przegłosowała, że Miami ma być kompletnie pozbawione dobrego gustu. Mijałyśmy kolejne aleje handlowe, z których każda wyglądała jak klon drugiej i zgodnie krzyczały szyldami sieciówek: Michaels! Kmart! Home Depot! Zachodziłam w głowę, dlaczego musi ich być tyle w promieniu osiemdziesięciu kilometrów, skoro wystarczyłaby tylko jedna.
Dojechałyśmy do naszego nowego domu po godzinie nieznośnego tkwienia w korku, kiedy mój żołądek zaczął się buntować po raz drugi tego dnia. Mama wysiadła z auta z westchnieniem ulgi. Ja siedziałam dalej bez ruchu. Bracia jeszcze nie wrócili, taty długo miało nie być i nie chciałam sama wchodzić do jaskini lwa.
Gapiłam się na deskę rozdzielczą, tragikomicznie dusząc się w sosie własnych zgryzot, gdy nagle omal nie wybiłam dachu głową, spłoszona pukaniem w szybę.
Uniosłam głowę i zobaczyłam Daniela. Jasność dnia zaczęła przygasać, nasycając niebo głębokim, królewskim błękitem. Drgnęłam. Jak długo tu siedziałam? Opuściłam szybę.
Daniel popatrzył na mnie przez otwarte okno.
– Ciężki dzień?
Zmusiłam się, żeby powrócić do normalności.
– Skąd wiesz?
Joseph trzasnął drzwiami hondy i podszedł do nas, uśmiechnięty od ucha do ucha. Wypchany plecak miał założony na oba ramiona. Wysiadłam i klepnęłam młodszego brata w ramię.
– Jak tam twój pierwszy dzień?
– Bosko! Graliśmy w futbol i trener zaproponował, żebym w przyszłym tygodniu zagrał mecz, a w klasie mam fajne dziewczyny, choć jedna jest dosyć straszna i zagadywała mnie, ale starałem się być dla niej miły – wyrzucił z siebie na jednym wydechu.
Uśmiechnęłam się. Mogłam przypuszczać, że Joseph zaraz wkręci się w jakąś dodatkową aktywność. Był śmiały i zdolny. Obaj moi bracia tacy byli.
Mimo woli porównywałam ich, kiedy szli w stronę domu jednakowym, zamaszystym krokiem. Joseph był bardziej podobny do matki i miał jej gęste, proste włosy, zupełnie inne niż moje i Daniela. Jednak obaj odziedziczyli po niej śniadą karnację, podczas gdy ja byłam klasycznym białasem po tacie. Nasze twarze nie wykazywały rodzinnego podobieństwa. To mnie nieco smuciło.
Daniel otworzył drzwi domu. Kiedy wprowadziliśmy się miesiąc temu, z niemałym zaskoczeniem stwierdziłam, że podoba mi się to miejsce. Wejście zdobiły bukszpany w donicach i kosze z kwiatami, a cała posiadłość była naprawdę duża. Tata mówił, że ma prawie pół hektara.
Niestety, nie był to mój dom.
Weszliśmy do środka całą trójką, w zwartym szyku. Słyszałam, jak mama krząta się po kuchni, ale kiedy się zorientowała, że jesteśmy, wyszła do nas do holu.
– Cześć, chłopaki! – niemal krzyknęła. – Jak wam minął dzień? – Uściskała obu synów, ignorując córkę trzymającą się z boku.
Joseph z młodzieńczym entuzjazmem rozpoczął sprawozdanie, a Daniel spokojnie ruszył za nimi do kuchni, czekając na swoją turę pytań. Skorzystałam z okazji, żeby się od nich urwać, i skręciłam w korytarz prowadzący do mojej sypialni. Po drodze mijałam szereg rozsuwanych drzwi po jednej stronie i wystawę rodzinnych fotografii na przeciwległej ścianie. Były tam zdjęcia moje i braci jako rozkosznych bobasów, a potem dzieci – w tym nieznośne szkolne fotografie klasowe. Dalej umieszczono zdjęcia innych krewnych i naszych dziadków. Jedno z nich przyciągnęło mój wzrok.
Było to czarno-białe zdjęcie babci w dniu jej ślubu. Patrzyła na mnie ze złoconej ramki, siedząc spokojnie z rękami splecionymi na podołku. Dłonie miała pomalowane henną, a gładko uczesane, czarne włosy dzielił rygorystyczny przedziałek. Błysk flesza uwydatnił tradycyjną kropkę bindi pomiędzy idealnymi łukami jej brwi. Miała na sobie bogaty ślubny strój, a krawędzie jej sari zdobiły zawiłe wzory. Na moment zawładnęło mną dziwne uczucie, lecz uleciało, zanim zdołałam je zdefiniować.
Wtem pędem nadbiegł Joseph i omal mnie nie przewrócił.
– Sorki! – krzyknął i znikł za rogiem.
Oderwałam wzrok od zdjęcia i schroniłam się w nowej sypialni, zamykając za sobą drzwi.
Padłam na puszystą białą narzutę łóżka i ściągnęłam tenisówki, zahaczając nimi o podnóżek. Upadły na dywan z głuchym stuknięciem. Leżałam, patrząc na ciemne, puste ściany. Mama chciała pomalować je na różowo jak w moim dawnym pokoju – to taki psychologiczny nonsens, że da mi to oparcie w nowym otoczeniu. Co za bzdura. Kolor ścian nie przywróci mi Rachel. Zagrałam na litość i mama pozwoliła mi wybrać ciemny, nasycony niebieski. Dzięki temu pokój zyskał wyrafinowany styl, podkreślony przez białe mebelki. Malutkie ceramiczne różyczki zdobiły żyrandol, wybrany przez nią, nadając pomieszczeniu kobiecy charakter. Całość ładnie z sobą współgrała. Do tego po raz pierwszy w życiu miałam własną łazienkę, co było zdecydowanym plusem.
Nie powiesiłam nic na ścianach i nie zamierzałam tego robić. Na dzień przed wyprowadzką z Rhode Island wyrzuciłam cały karton zdjęć i obrazów, zachowując tylko wykonany przez siebie portret Rachel, naszkicowany z profilu. Wpatrywałam się w ten samotny obrazek, zastanawiając się, jak poważnie Rachel na nim wygląda. Zwłaszcza przez kontrast z jej wesołym, szkolnym wizerunkiem. Taką zapamiętałam ją za życia. Nie oglądałam jej w trumnie.
To była już zamknięta epoka.
9
– Kochanie? Śpisz?
Drgnęłam, słysząc głos mamy. Ile czasu upłynęło? Momentalnie powrócił niepokój. Strużka potu spłynęła mi po plecach, choć w domu nie było gorąco.
Zmusiłam się, żeby usiąść na łóżku.
– Nie.
Wpatrywała się we mnie badawczo.
– Nie jesteś głodna? – zapytała. Znikła jej wcześniejsza irytacja i zastąpiła ją zwykła troska. – Kolacja już prawie gotowa – dodała.
– Tata wrócił?
– Jeszcze nie. Pewnie spóźni się na kolację.
– Zaraz schodzę na dół.
Mama z wahaniem dała krok w głąb pokoju.
– Ciężki był ten pierwszy dzień, prawda?
Z westchnieniem przymknęłam oczy.
– Nic specjalnego się nie działo, ale wolałabym o tym nie rozmawiać.
Omiotła spojrzeniem pokój, a ja poczułam się winna. Bardzo kochałam mamę, naprawdę. Była taka troskliwa i opiekuńcza. Ale w ciągu ostatniego roku męcząco narzucała mi swoją obecność. W zeszłym miesiącu stało się to dla mnie prawdziwą torturą. W dniu przeprowadzki przez całe szesnaście godzin jazdy nie odezwałam się słowem, choć wybrano samochód wyłącznie dla mojego dobra, gdyż bałam się latać i w ogóle miałam lęk wysokości.
Po przyjeździe Daniel powiedział mi, że podsłuchał, jak mama i tata kłócili się o moją hospitalizację. Mama oczywiście była za. Przecież ktoś musiał stale nade mną czuwać! Nie wyobrażałam sobie jednak, że miałabym uczyć się do egzaminów w celi z miękkimi ścianami. W tamtym czasie utrzymywał się jeszcze efekt mojej dzielnej postawy w czasie pogrzebów, ale zdawałam sobie sprawę, że muszę trzymać swoje szaleństwo na wodzy, aby nie dać mamie żadnego pretekstu. Na razie mi się udawało. Na razie.
Mama nie podtrzymała rozmowy. Cmoknęła mnie w czoło i wróciła do kuchni. Wstałam, wyszłam z pokoju i w skarpetkach podreptałam przez korytarz, uważając, żeby nie poślizgnąć się na lakierowanej podłodze.
W jadalni bracia siedzieli już przy stole, a mama jeszcze działała w kuchni, więc przeszłam do salonu. Rozsiadłam się na kanapie i włączyłam telewizor. Pokazały się wiadomości. Zrobiłam w rogu okienko i zaczęłam przeszukiwać kanały.
– Maro, możesz to wyłączyć? – poprosiła mama.
Trzy fotografie ukazały się za plecami prezenterki prowadzącej dziennik.
Ekipy policyjne i ratownicze z Laurelton odnalazły dziś rano ciała Rachel Weston i Claire Lowe, lecz nadal poszukuje się szczątków siedemnastoletniego Jude’a Lowe’a. Ratownicy podejrzewają, że mogą się one znajdować w ocalałym skrzydle budynku, lecz mury w każdej chwili grożą zawaleniem.
W szoku wpatrywałam się w ekran.
– Co to… – wyszeptałam.
– Słucham? – Mama weszła do salonu i wyjęła mi pilot z ręki.
W tym momencie twarze moich przyjaciół znikły. Zastąpiła je fotografia ciemnowłosej dziewczyny, uśmiechającej się radośnie w rogu ekranu.
Śledczy badają nowe wątki w sprawie zabójstwa piętnastoletniej Jordan Palmer – kontynuowała prowadząca. – Oddział policji z Miami z psami tropiącymi przeszukuje teren wokół posiadłości Palmerów. Na miejscu jest reporter Kanału Siódmego.
Ekran wypełnił filmowany z ręki chwiejny obraz oddziału policjantów w beżowych mundurach, z owczarkami niemieckimi na naprężonych smyczach, przeczesujących morze wysokich traw, ciągnące się za szeregiem nowo zbudowanych domów.
Nasi informatorzy podają, że sekcja zwłok dziecka ujawniła niepokojące szczegóły związane z domniemaną przyczyną jego śmierci, lecz władze nie ogłosiły jeszcze oficjalnego komunikatu.
– Nowe tropy w dochodzeniu, jak już wspomniałem, pojawiły się w wyniku przesłuchania świadków. Będziemy kontynuować działania – powiedział kapitan Ron Roseman z Wydziału Kryminalnego w Miami. – Dla dobra śledztwa nie mogę na razie ujawnić więcej szczegółów.
Prezenterka z uśmiechem przerzuciła się na nowy temat – literackiej inicjatywy w okręgu szkolnym Broward. Mama oddała mi pilot.
– Mogę zmienić kanał? – spytałam, usiłując zachować spokojny ton głosu.
Widok zmarłych przyjaciół na ekranie poraził mnie, ale nie mogłam nic po sobie pokazać.
– Najlepiej to wyłącz. Kolacja już gotowa – powiedziała.
Sprawiała wrażenie spiętej bardziej niż zwykle. Nie pierwszy raz pomyślałam, że to raczej mama potrzebuje uspokajaczy.
Z uśmiechem przylepionym do twarzy dołączyłam do braci przy stole. W czasie jedzenia zmuszałam się, żeby śmiać się z ich dowcipów, ale w głowie wciąż miałam obrazy Rachel, Jude’a i Claire, które widziałam przed chwilą. Nie, nie widziałam. Były tylko halucynacjami.
– Czy coś się stało, Maro? – zapytała mama, wytrącając mnie z transu.
Wyraz mojej twarzy musiał ją mocno zaniepokoić.
– Nie, skąd – odpowiedziałam pogodnie, pochylając głowę, aż włosy opadły mi na twarz.
Wstałam, wzięłam swój talerz i zaniosłam do zlewu, aby opłukać go przed włożeniem do zmywarki.
Talerz wyślizgnął mi się z mokrej dłoni i huknął w stalowe dno zlewu, roztrzaskując się na kawałki. Kątem oka dostrzegłam, jak mama i Daniel wymieniają spojrzenia. Byłam jak złota rybka w słoju, bez podwodnego zamku, w którym mogłabym się ukryć.
– Wszystko w porządku? – zapytał Daniel.
– Tak. Wysunął mi się z ręki. – Szybko zebrałam kawałki, wrzuciłam je do kosza i wróciłam do siebie, żeby odrobić lekcje.
Idąc przez korytarz, zerknęłam na zdjęcie babci. Odwzajemniła spojrzenie i odprowadziła mnie wzrokiem. Byłam śledzona. Na każdym kroku.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz