Fragment książki

3 minuty czytania

Umieścił swój sonet w nadmorskiej scenerii, by odpowiadało to niepewnym faktom. Dzięki tragicznym wierszom mógł dawać upust rozpaczy i podczas długich spacerów często recytował "Pożegnanie" i inne swoje dzieła, by oderwać myśli od smutku.

W czwarty dzień nieobecności Marguerite zdesperowany Will zaczął krążyć wokół jej mieszkania przy Mynchen Lane. Robił to wbrew gwałtownemu wewnętrznemu oporowi, który go wcześniej przed tym powstrzymywał. A były w nim strach przed kolejnym odrzuceniem, niechęć przed przypadkowym spotkaniem z poetą i duma, bo podpowiadała, że pójście do mieszkania ukochanej będzie równoznaczne z poddaniem się. Wreszcie jednak nie mógł stłumić przytłaczającej wszystko potrzeby bycia z Marguerite. Pragnienie wzięcia jej w ramiona było głębsze niż konieczność oddychania.

Lecz nie zastał Marguerite w mieszkaniu. Nie otworzyła, gdy zapukał do drzwi po raz pierwszy, nie otworzyła, gdy zapukał po raz setny. Nie próbował walić ze względu na sąsiadów, ale wykluczył, że mogła go nie usłyszeć.

Rzucał ukradkowe spojrzenia, szukając innych możliwości wejścia do jej mieszkania poza drzwiami frontowymi, lecz gdyby nawet trafiła się jakaś sposobność, wątpliwe, żeby mógł ją wykorzystać w świetle dnia. Grube zasłony skutecznie zasłaniały okna. Z obu stron domu były zaułki; zaglądając w nie, zobaczył ogród na tyłach, któy należał albo do domu Marguerite, albo do sąsiedniej posesji. Otaczał go wysoki na dwa i pół metra mur zwieńczony grubymi, ostro zakończonymi żelaznymi szpikulcami, które nie zachęcały do nieproszonej wizyty. Przydałaby się niewielka nawet drabina, był bowiem dostatecznie zręczny, żeby pokonać mur z mniejszej wysokości. Żadnej innej możliwości nie widział.

Odwrócił się, by odejść, choć w duchu przyrzekł sobie, że wróci tutaj po zmierzchu.

Błądził po sąsiednich uliczkach, wytrącony z równowagi długą nieobecnością Marguerite, a gdy wreszcie poczuł pragnienie, poszukał schronienia w znajomych cieniach tawerny Baker & Threads, gdzie o tej porze, dawno po popołudniowym posiłku, można było liczyć na prywatność i bardziej umiarkowane ceny. (Oprócz zawodu sercowego dręczył go inny poważny problem: perspektywy wstąpienia do trupy rozwiały się jak dym, a pieniędzy wkrótce zabraknie).

Usiadł przy stoliku pod markizą i niemal natychmiast we wnętrzu tawerny dostrzegł znajome szerokie ramiona okryte czerwoną hiszpańską peleryną bez kołnierza. Kiedy mężczyzna się poruszył i odrzucił do tyłu grzywę lśniących czarnych włosów, Will go rozpoznał, zdumiony, że wystarczyły mu drobne szczegóły powierzchowności. Może jednak mąż ów przy pierwszym spotkaniu zrobił na nim większe wrażenie, niż sobie uświadamiał.

Istotnie, ze względu na reputację pracodawcy przyszedł Willowi na myśl jako ktoś, u kogo powinien poszukać rady w strasznych dniach rozłąki z ukochaną. Wszelkie rozwiązanie, które do indywiduum mogłoby zaoferować, w najgorszym razie będzie ułomne, zapewne złowieszcze, nawet w przybliżeniu niemogące się równać z radosnym wkroczeniem w nieśmiertelność przy boku ukochanej Marguerite, czuł jednak, że żadna szkoda nie może wyniknąć z krótkiej rozmowy. Nieobecność Marguerite niszczyła go. Tylko głupiec sądzi, że ratunek musi być doskonały. Ratunek po prostu jest niezbędny.

Will podszedł, z szacunkiem się skłonił i cicho mruknął.

- Lordzie Liverpool.

Nie pamiętał, czy on miał tytuł, i wątpił w to, ale w takiej chwili odrobina pochlebstwa nie zaszkodzi. Liverpool, który kontemplował kufel z piwem, jakby piana pokazywała szlak do Orientu, nie podniósł głowy. Kiedy jednak Will powtórnie się skłonił i nazwał go "lordem", uniósł mętne od piwa oczy i wyglądało, że poznał Willa, chociaż z jego słów jasno wynikało, że pomylił go z kimś innym.

– Spekulant giełdowy! – wykrzyknął. – Jedna z moich najlepszych zdobyczy. Jak się układa w biurach doktora Dee? Dzisiaj rano jego lordowska mość mówił mi, że doskonale sobie radzisz z wyceną papierów. Musisz już być bardzo majętnym młodzieńcem! – Przyjrzawszy się uważniej odzieniu Willa, uznał, że chyba jednak nie, i zaraz się poprawił. – Albo też pławisz się w bogactwie większym niż złoto, a jest nim czas dobrze i szczęśliwie pędzony! Mam rację? – Will słuchał go obojętnie. – Dlaczegóż jednak pytam! Któż nie byłby szczęśliwy w bliskości największych intelektów naszych czasów? Siadaj, młodzieńcze, pozwól, że postawię ci kolejkę! Co sprowadza cię w te wilgotne cienie w porze, gdy większość spekulantów zamyka księgi i planuje wieczór?

Will usiadł, chociaż wiedział, że Liverpool bierze go za kogoś innego, bo przyszło mu do głowy pytanie dotyczące szczęścia, o którym tamten zrobił przelotną wzmiankę.

- Mój dobry człowieku, nie jestem w służbie sir Johna Dee – oznajmił Will wolno, nie całkiem ufając w zdolność Liverpoola do trzeźwego myślenia. Do stolika podeszła ciemnowłosa kelnerka, zamówił więc kufel piwa. – Niedawno dyskutowaliśmy o handlowych teoriach sir Dee, ale nie zatrudniłem się u niego. Moją uwagę zajęła sprawa pilniejsza. Wiąże się z innym rodzajem alchemii niż rynek giełdowy, a nawet jej tradycyjna, oparta na ołowiu odmiana.

Podano mu piwo; pierwszy łyk złagodził pieczenie w wysuszonym gardle i ustach. Otarł spocone czoło grubym papierem, który kelnerka położyła pod kuflem.

Liverpool przyjrzał mu się badawczo.

- Jakąż to sytuację można porównać z alchemią giełdy, jeśli nie masz nic przeciwko temu pytaniu? Dzięki której cała nacja papiery przekształci w złoto?

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...