„Strażnicy Galaktyki” to pierwszy od dawna film, na którym bawiłem się świetnie i jednocześnie pozwolił zatrzeć dość przeciętne wrażenia z oglądanego w zeszłym tygodniu „Herkulesa”. Przyznam się jednak, że o tytule tym dowiedziałem się właśnie z reklam przed przygodami syna Zeusa i pomyślałem sobie – czemu by nie?
Historię przygotowano z iście marvelovską fantazją. Peter Quill zostaje porwany z Ziemi w dniu śmierci swojej matki i to właśnie sam początek opowieści zaskakuje swoją wymową przemijania ludzkiego życia i obawy pozostałych o to, co będzie dalej. A dalej jest już coraz ciekawiej, bowiem wkrótce główny bohater trafia do więzienia, gdzie jego losy splatają się z przygodami przyszłej załogi – zielonoskórej Gamory, szopopodobnego Rocketa, małomównego, ale potężnego Groota oraz pałającego żądzą zemsty zabijaki znanego jako Drax. Jak się domyślacie, z początku uczucia między nimi wcale nie są pozytywne, jednak wspólny cel potrafi łączyć niewiele gorzej niźli kredyt hipoteczny w banku. Głównym złym tej opowieści jest niejaki Ronan, chociaż tak naprawdę za sznurki pociąga Thanos. Poszukiwania i próba zawładnięcia jednym z Kamieni Nieskończoności może doprowadzić galaktykę do upadku, stąd nasza nietypowa drużyna wyrusza na walkę o losy świata.
„Strażnicy Galaktyki” nie są jednak typowym filmem akcji, lecz swego rodzaju hołdem dla space opery, gdzie komizm sytuacji wynika przede wszystkim z wyśmiewania wszechogarniającego patosu. Główny bohater potrafi zatańczyć i zaśpiewać tylko po to, by choć na chwilkę odwlec apokalipsę, zaś jego walka o walkmana jest tak nierealna, iż zgromadzona w kinowej sali publika nie raz śmiała się naprawdę głośno. Do tego dochodzi kultowa muzyka z lat 80., na czele z The Runaways oraz Blue Suede, dzięki której udało się oddać klimat tamtych czasów. Co więcej, mamy okazję podziwiać nieco kiczowate, ale na swój sposób świetne kostiumy oraz makijaż, który jak na film z 2014 roku nie razi ani przez sekundę.
Dużym plusem okazało się dobranie ekipy aktorskiej. Chris Pratt pokazał się z bardzo dobrej strony, przez co był jednym z najjaśniejszych punktów „Strażników Galaktyki”. Nie sposób także nie wspomnieć o Gamorze, w którą wcieliła się Zoe Saldana. Ta aktorka od czasów „Avatara” udowadnia, iż w innym kolorze skóry gra się jej najlepiej i mam nadzieję, że będą o tym pamiętać także pozostali reżyserzy obrazów z odmiennymi rasami. Śmiałym posunięciem było obsadzenie dwóch głośnych nazwisk w roli animowanych postaci. Bradley Cooper spisał się na medal, zaś dubbingowany przez niego Rocket częstokroć bywa dużo ciekawszy nawet od głównego bohatera, przez co słucha się jego dialogów z nieukrywaną przyjemnością. Druga z gwiazd, czyli Vin Diesel, to w zasadzie żywe drzewo, które powtarza przez cały film wciąż to samo zdanie. Czyżby jakaś aluzja do nieco drewnianej gry aktorskiej wspomnianego?
Nie mogą się także nie podobać liczne wybuchy, sceny walk i ciągłe poczucie pościgu. Po tym, jak „Kapitan Ameryka: Zimowy Żołnierz” starał się filmy z logiem Marvela uczynić poważniejszymi, „Strażnicy Galaktyki” stanowią powrót do korzeni kina akcji, gdzie najważniejsza jest pędząca na złamanie karku fabuła i duża liczba atrakcji. Praktycznie niewiele tu chwil na odpoczynek, zaś przedstawiane scenerie są na tyle ciekawe, bym zwrócił uwagę na coś więcej niż seksownie opięte wdzianko Gamory. Do tego dochodzi wspominana warstwa dźwiękowa z lat 80., przez którą muszę rozejrzeć się za soundtrackiem z filmu. Na szczęście nikt nie siedział obok mnie, dzięki czemu nie musiałem się wstydzić ograniczonych z racji pozycji siedzącej ruchów w takt muzyki.
„Strażnicy Galaktyki” okazali się smakowitą przekąską i miłym powrotem do dawnych filmów akcji. Świetny dobór aktorów, pastwienie się nad patosem walki o uratowanie świata i doskonale dobrana muzyka sprawiają, że mózg widza może się zrelaksować. Płacąc za bilet dostajemy dokładnie to, za co zapłaciliśmy. Dla mnie to transakcja bliska idealnej.
Komentarze
9/10
Dodaj komentarz