Tak się cudownie złożyło, iż polska telewizja postanowiła raz jeszcze powrócić do nieco klasycznego już serialu o Herkulesie, który dość namiętnie oglądałem jako młody chłopak. Teraz wspomniana produkcja może, co prawda, budzić pewne politowanie poziomem walk oraz zwracać uwagę dość odważnymi strojami kobiet, jednak to właśnie dobre wspomnienia z dzieciństwa pchnęły mnie do sali kinowej nieopodal łódzkiej Manufaktury.
Sam początek zapowiada się obiecująco. Syn Zeusa będzie musiał do końca życia zmagać się z zemstą zazdrosnej małżonki ojca bogów, jednak Hera skłonna jest mu wybaczyć po wykonaniu dwunastu ciężkich prac. Nasz przyszły heros, niepomny niebezpieczeństw, staje w szranki z prawdziwymi bestiami i rozprawia się z nimi dzięki swojej nadludzkiej mocy – a przynajmniej tak mówią legendy. Jeśli jednak spodziewacie się filmu pełnego niezwykłych potworów i dwunastu zadań, to... srogo się zawiedziecie. Scenarzysta po pierwszych pięciu minutach najwidoczniej postanowił skoczyć na piwo i po powrocie uraczył nas banalną historyjką bez większego ładu i składu. To właśnie dziurawy scenariusz najmocniej targa widzem i wprowadza pewne zamieszanie. Po co nam wstęp o zemście Hery, kiedy ta bogini nie pojawia się ani razu (!), zaś wykonanie ostatniej z prac nie jest kwitowane żadnym patetycznym dialogiem w stylu: "Jesteś wolny, żyj swoim życiem"? Po co pokazywać pojedyncze scenki z pozostałych wyzwań, skoro tak pobudzona wyobraźnia szybko musiała zmierzyć się z nijaką i nieciekawą Tracją?
Zawodzi także część historyczna, przez co kolejne pokolenie Amerykanów będzie wierzyć w królów ateńskich, zaś wspomnianej Tracji zaczną wypatrywać u tureckich wybrzeży "wschodniej Grecji". Nagle pojawia się też drużyna pomagierów, z których część została "zapożyczona" od dobrego znajomego – Jazona. Spartiata wygląda niczym Van Helsing (na szczęście zgubił gdzieś kuszę i musiał postawić na staromodne noże), w dodatku towarzyszy mu wróżbita ubrany na modłę Nostradamusa oraz niemy wojownik, który miał być chyba czymś na wzór wiecznie sfrustrowanego i skorego do bitwy Wikinga. Najjaśniejszym punktem pozostaje Atalanta, która skradła głównemu bohaterowi widownię – i nie mówię tu tylko o przedstawicielach płci zwanej brzydką.
Nie zmienia to jednak faktu, iż wszyscy mieli w sobie więcej charyzmy i wyrazistości niż główny bohater. Dwayne Johnson ("The Rock") ma wymaganą muskulaturę, jednak dobry wygląd to za mało, by móc zagrać postać Herkulesa. Jego dialogi nie wzbudzają emocji, przemówienia są kiepskie, do tego krótkie, a i tak lekko nużące. Winę po części musi na swoje barki przyjąć scenarzysta, który nie rozwinął majaczącego w tle wątku miłosnego, jednak po co nam na ekranie postać, którą trudno polubić? Nie podobał mi się także dobór aktorów drugoplanowych. Król Kotys był na tyle podobny do swojego generała, że ze dwa czy trzy razy udało mi się ich pomylić podczas starcia w pełnym rynsztunku. Nie najlepiej wypadła także filmowa Ergenia, która z początkowo silnej kobiety przeradza się w niemal bezradną i histeryczną matkę.
Dużo zarzucić mogę także scenografii. Co prawda Ateny potrafiły przez chwilę zauroczyć, jednak większość filmu rozgrywa się w skalistej i nieciekawej Tracji oraz mocno wzorowanej na rzymskich miastach twierdzy króla Kotysa. Zbyt małe zróżnicowanie i wszechogarniająca nijakość dodatkowo potęgowały moje negatywne wrażenie i zmuszały do zadawania sobie raz za razem tego samego pytania: "O czym tak naprawdę jest ten film?". Słabo prezentowały się także kostiumy, w których po prostu kopiowano rzymskie wzorce, zaś Herkules w swojej skórzanej koszulce wyglądał niczym żywa reklama Armaniego. Do tego dochodzi jeszcze długi płaszcz Spartanina i wynalazki pokroju rozkładanej włóczni czy rydwanu z długaśnymi ostrzami. Może i wyglądało to widowiskowo, jednak chyba nawet grecka mitologia w tym temacie była dość powściągliwa. Poza tym mamy ciekawie animowane bestie, które gdy się już pojawią na ekranie, to przez tę chwilę potrafią zauroczyć swoim wykonaniem.
Koniec końców, tegoroczny "Hercules" to film dość przeciętny, który w nieznacznym stopniu ratują postacie z dalszego planu oraz okazjonalny humor. Główna postać zawiodła na całej linii, zaś dzieła zniszczenia dokończył dziurawy scenariusz oraz sama historia, która zmusiła widza do przemierzania nudnej Tracji. Kilka wątków pozostało otwartych, jednak jeśli twórcy szykują kontynuację, to powinni zastanowić się nad tym pomysłem dwa razy i tym razem postawić na dużo ciekawszy scenariusz – najlepiej z mniejszą ilością dialogów głównego bohatera. Nie powinna więc dziwić przeciętna ocena, chociaż dorzucam punkcik więcej i zerkam w stronę Atalanty.
Komentarze
Ps. Jakby film rozwinął początkowe pięć minut z dwunastoma pracami, świetnym dzikiem i lwem - kto wie, co by było.
4/10
Dodaj komentarz