Fragment książki

5 minut czytania

WIKTORIA – Paul Di Filippo
Fragment rozdziału 1:
POLITYKA O PÓŁNOCY

Pręt z polerowanej miedzi, przymocowany za pomocą laboratoryjnego zacisku, wysunął się z narożnika biurka na zwierzęcych łapach obitego najwyższej jakości marokańską skórą. Na wysokości piętnastu cali pręcik zastygł w bezruchu, pozwalając swemu przedłużeniu na pełen zakres manewrów niemal na wszystkich płaszczyznach dzięki przegubowi krzyżowemu. Trzecia długość pręta, połączona z dwoma pierwszymi kolejnym kardanem, kończyła się okuciem ukształtowanym tak, żeby pasować do dłoni piszącego: z czterema rowkami na palce oraz wnęką na kciuk. Z wnętrza wystawała stalówka wiecznego pióra.

Migotliwe, syczące światło lamp gazowych wypełniające tę wygodną, odosobnioną pracownię, połyskiwało na całej długości urządzenia, przydając mechanizmowi pełgającego, maślanego blasku. Za bogatymi draperiami przesłaniającymi wielkie okna pracowni dało się dostrzec pasma przesyconej zarazkami cholery londyńskiej mgły. Jej gęste sploty skręcały i wiły się niczym bizantyjskie wzory. Smutny, cichy stukot kilku koni ciągnący ostatni, nocny omnibus linii Wimbledon, Merton i Tooting ledwie przebił się do wnętrza pracowni, wzmacniając poczucie przyjemnego odosobnienia.

Poniżej stalówki na długim wysięgniku umieszczono paletę. Jeździła ona po blacie biurka dzięki skomplikowanemu systemowi ząbkowanych torów, które poruszano przy użyciu korbki umieszczonej po lewej stronie. Z żelaznych kleszczy z przodu palety sterczała rolka papieru. Papier, opadający na powierzchnię roboczą, przesuwał się dzięki rolce umieszczonej pod paletą. Rolka również poruszała się dzięki obrotom korbki, synchronicznie z ruchami palety po blacie stołu.

Na podłodze, w pustej przestrzeni pod obszernym biurkiem, stał kilkugalonowy słój wypełniony tuszem. Przez korek zatykający pojemnik biegła gumowa rurka połączona u góry z mosiężną tubą a stamtąd ze stalówką. Nożna pompa wypychała tusz z butli do obiegu w odpowiednich dawkach.

Pośrodku tej skomplikowanej maszyny do pisania tkwił jej genialny i ekscentryczny napęd.

Cosmo Cowperthwait.

Cowperthwait był chudym dżentelmenem o rumianych policzkach i piaskowych włosach. Liczył sobie zaledwie dwadzieścia pięć lat. Ubrany był w szykowny strój, który świadczył o przyzwoitych dochodach – fular w tureckie wzory, haftowaną kamizelę oraz eleganckie spodnie.

Wyciągnąwszy dużą cebulę z kieszeni kamizeli, Cowperthwait ustawił wskazówki, by wskazywały 11:45, zgodnie z rozkładem przejeżdżającego omnibusa. Chowając zegarek z powrotem do kieszeni, obciągnął gorset ortopedyczny, który nosił na gołą skórę. Sztywna garderoba z zaszytymi weń ziołowymi pastylkami miała tendencję do podjeżdżania z brzucha aż pod pachy.

Okrągława twarz Cowperthwaita przyjęła wyraz bezbrzeżnego skupienia, gdy ten zaczął układać w głowie słowa przed przelaniem ich na papier. Prawa ręka trzymała pióro na końcu długiego ramienia, lewa spoczywała na korbce. Prawa stopa czekała w gotowości, żeby uruchomić pompę. Cowperthwait chciał w jak najpełniejszy sposób opisać złożoność emocji towarzyszących mu w związku z ostatnią wizytą Wiktorii.

W końcu wydało mu się, że należycie poukładał myśli. Pochyliwszy głowę, zabrał się za pisanie. Korbka wirowała, pompa zasysała, paleta powoli sunęła po blacie biurka wzdłuż algebraicznej ścieżki przypominającej perły Sluzego, ramię poruszało się w przód i w tył, papier przesuwał się pod stalówką, a atrament przemieniał się w słowa.

Cowperthwait jedynie dzięki tej fantastycznej maszynerii – którą sam musiał stworzyć – był w stanie nadążyć za szybkim tempem rozgorączkowanego umysłu.

29 maja 1838

W. wydaje się szczęśliwa w nowym domu, co mogę określić na podstawie jej ograniczonej – acz szalenie atrakcyjnej – mimiki oraz gardłowych dźwięków. Otrzymałem zapewnienie od Madame de Mallet, że nie jest wykorzystywana w rozumieniu częstotliwości męskich wizyt ani natury ich indywidualnych zachcianek (są tam inne ladacznice, znacznie bardziej zaprawione w boju niż moja biedna W., do której stara de Mallet ostrożnie dobiera co bardziej, że tak powiem, wymagających klientów). W istocie, ta biedna istotka wydaje się żywić fizycznym zainteresowaniem, jakie się jej okazuje. Gdy ją dziś odwiedzałem, bez wątpienia wyglądała na zdrową i silną, a jej jasna, gładka skóra zdaje się przyciągać do siebie dotyk zafascynowanych mężczyzn (wygląda na to, że Madame de Mallet stosuje się moich wskazówek w zakresie konieczności utrzymywania skóry W. w stanie ciągłego nawilżenia. W zasięgu jej ręki zawsze znajdował się duży atomizer francuskiej produkcji, którego W. umiała używać).

Kiedy badałem jej puls, ponownie zdumiała mnie delikatność jej kości. Gdy się pochyliłem, położyła swoją zakończoną długimi, giętkimi i nieznacznie zrośniętymi palcami dłoń na mojej skroni, przez co o mało nie zemdlałem.

Ponownie przypomniałem sobie, że w jej najlepszym interesie leżało przeniesienie z tego domu. Zarówno dla niej, ale ponad wszystko dla mnie i mojego spokoju ducha, nie wspominając o całym moim organizmie.

Co do jej diety, udało nam się nawiązać stałą współpracę z chmarą miejscowych uliczników, którzy – za dwa pensy dziennie – skłonni są łapać odpowiednie insekty. Nauczyłem ich również jak zbierać masę larwalną z morowych kałuż zastanej wody, które można znaleźć w biedniejszych częściach miasta. Chłopcy opłacani są z wynagrodzenia W., choć chcę, żeby było jasne, iż w przypadku utraty przez nią mecenatu, bez wahania pokryję wszelkie koszty związane z jej utrzymaniem.

To przykre, że moje eksperymenty zakończyły się w ten sposób. Rzecz jasna nie mogłem wiedzieć, że cielesne żądze Diablicy będą tak trudne do opanowania, a jej umysł tak oporny na edukację. Czuję transcendentne poczucie winy za wydanie na świat potwora tej natury. Mam jedynie nadzieję, że jej życie nie będzie zbyt długie. Jednak biorąc pod uwagę długość życia jej młodszych odpowiedników, mam wątpliwości, jako że zdania różnych autorytetów znacząco od siebie odbiegają.

Na Boga! Najpierw śmierć moich rodziców, a teraz to. Oba incydenty można z łatwością połączyć bezpośrednio z moimi godnymi pożałowania badaniami naukowymi. Czy to możliwe, by moja szczera chęć polepszenia losu ludzkości była w rzeczywistości jedynie wyrazem nieposkromionej pychy..?

Cowperthwait położył głowę na palecie i cicho zaszlochał. Zazwyczaj nie użalał się nad sobą w ten sposób, ale późna godzina oraz wydarzenia z tego dnia połączyły swe wysiłki, by przełamać jego zwyczajowy stoicyzm naukowca.

Jego chwilową słabość przerwało stanowcze pukanie do drzwi pracowni. Cowperthwait zmienił pozę. Usiadł i odpowiedział na pukanie z wyraźną irytacją.

– Tak, tak, Nails. Po prostu wejdź.

Drzwi otworzyły się, a do środka wszedł służący Cowperthwaita.

Nails McGroaty – Amerykanin żyjący na obczyźnie. Na podstawie jego historii można by było napisać całą mitologię – był człowiekiem od wszystkiego w domostwie Cowperthwaita. Koniuszym, woźnicą, kamerdynerem, strażnikiem, kucharzem i ochroniarzem – McGroaty spełniał wszystkie te funkcje i nie tylko, wykonując swoją pracę z nadzwyczajną wprawą, choć dość od niechcenia.

McGoraty stał w drzwiach, a na jego twarzy malował się rzadki dla niego wyraz szacunku. Mężczyzna nerwowo potarł dłonią nieogolony podbródek, po czym powiedział:

– Gość przybył, psze pana.

– O tak barbarzyńskiej porze? Posiada zaproszenie?

McGroaty podszedł i podał mu bilet wizytowy z tektury.

Cowperthwait nie mógł uwierzyć własnym oczom. Wizytówka anonsowała Williama Lamba, drugiego wicehrabiego Melbourne.

Premier. Co więcej, jeśli skandaliczne pogłoski, jakie obiegły Londyn były prawdziwe, również kochanek ślicznej dziewiętnastoletniej królowej Anglii, która od roku zasiadała na tronie. Na tę chwilę najprawdopodobniej najpotężniejszy człowiek w całej Europie.

– Powiedział, o co chodzi?

– Nie.

– Wobec tego nie stój tak i wprowadź go.

McGroaty ruszył do wyjścia, ale przystanął przy drzwiach.

– Zjadłem kolację już jakiś czas temu, pamiętając, że wolał panicz, żeby mu nie przeszkadzano. Ale trochę zostawiłem. To placek w węgorza. Nie tak dobry, jaki mógłbym przygotować ze świeżego grzechotnika, ale niezgorszy.

Po czym wyszedł. Cowperthwait pokręcił głową z rozbawieniem. Nie mógł nazwać tego człowieka cywilizowanym. Ale przynajmniej był wierny jak pies.

Chwilę później w oszołomieniu wymieniał uścisk dłoni z wicehrabią Melbourne i premierem Imperium, które rozciągało się niemalże na całą kulę ziemską, od Vancouver aż do Hajdarabad.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...