Star Trek: W nieznane

4 minuty czytania

J.J. Abrams uciekł do sąsiedniego kwadrantu, aby tam rozpracowywać koncepcje "Gwiezdnych wojen", a to oznacza zupełnie nowe rozdanie. Czy kolejny "Star Trek" położy nacisk na akcję, wykona ukłon w stronę dylematów moralnych, a może spróbuje zbalansować te elementy? To uniwersum pozwala na dosłownie wszystko, a ogranicza je tylko wyobraźnia ich twórców. Świeża generacja Enterprise to także zgrana załoga utalentowanych aktorów, więc jest w stanie unieść każdy, nawet najcięższy temat.

Star Trek: W nieznane

Jednak nie! Po co kombinować? Reżyserem został Justin Lin, czyli facet stojący za sukcesem serii "Szybcy i wściekli". Nie trzeba być więc omnibusem, aby wykoncypować, w którą stronę poszedł "W nieznane". Swoją drogą, naprawdę autoironiczny podtytuł, ponieważ to zdecydowanie najmniej oryginalna część w historii filmowej sagi. Po prostu serce boli, gdy idąc do kina na nowego "Star Treka" musisz zastosować się do odwiecznej zasady efekciarskich blockbusterów – zostaw mózg przed salą, dialogi zagłusz głośnym siorbaniem coca-coli, a będziesz bawił się całkiem nieźle. Och... losie.

Star Trek: W nieznane

Młody James T. Kirk kontynuuje pięcioletnią misję Enterprise i choć odkrywanie dziwnych, nowych światów oraz poznawanie nieznanych cywilizacji wydaje się zajęciem dalekim od nudy, to w życiu kapitana zaczyna dominować monotonia codziennego drylu. Kiedy bohater poważnie myśli o zmianie otoczenia i jest ku najlepszej drodze, aby wykonać ten krok, zostaje poproszony o pomoc w uratowaniu załogi statku, który utknął gdzieś głęboko w nieprzyjaznej mgławicy. Szybko jednak okazuje się, że misja ratunkowa była tak naprawdę misternie skonstruowaną pułapką (dobra, pięciolatek domyśliłby się, że coś tutaj śmierdzi – po prostu zbyt kocham postać Kirka, aby napisać, że wpakował się w gówno jak idiota). Załoga zostaje zaatakowana, błyskawicznie unieszkodliwiona i zmuszona do awaryjnego lądowania na nieznanej planecie. Rozdzieleni oraz odcięci od jakiejkolwiek cywilizacji, muszą wykombinować, jak uciec z nieprzyjaznego globu oraz pokrzyżować plany tego, który wpakował ich w tę całą kabałę – Kralla, zajadłego wroga Federacji.

Star Trek: W nieznane

Piszę to z bólem serca, ale "W nieznane" to pierwszy film w historii "Star Treka", który po seansie zostawił mnie z niczym. Czysta, skrystalizowana, totalna obojętność. Choć wylałem wiadro pomyj na "Ostateczną Granicę", zostałem boleśnie rozczarowany przez "Pokolenia" i wynudziłem się jak mops na "Rebelii", to przynajmniej zawierały one jakiś mocny moment, który zapamiętałem – coś, dla czego warto było jednak obejrzeć to wszystko jeszcze raz. Ba, nawet w dublecie Abramsa, choć przypominał igraszki rozpieszczonego dziecka w zgodzie z zasadą "pieprzyć klasykę, ja potrafię to zrobić lepiej", słychać było odległe echo "Star Treka". Zawierał potężną dawkę nostalgii, co powodowało, że miałem ogromną ochotę obejrzeć odcinek jednego ze starych seriali. W tym przypadku? Jeżeli odrzucimy całą terminologię oraz postacie, wyjdzie nam typowy, anonimowy i bezduszny akcyjniak w kosmosie.

Star Trek: W nieznane Star Trek: W nieznane

Produkcja to piękna wydmuszka. Zdrowego rozsądku, zaskoczeń czy ciekawych dialogów tutaj ewidentnie brakuje, za to wysokooktanowej akcji jest aż nadto. Justin Lin zna się na niej jak nikt inny i trzeba oddać cesarzowi, co cesarskie – tutaj trudno filmowi coś zarzucić. Choreografia walk to dopracowana do perfekcji finezja, każdy krok oraz ruch został precyzyjnie zaplanowany i to się czuje. O efektach specjalnych, kostiumach, jak również scenografii można napisać romantyczny poemat. Wnętrze Enterprise zapiera dech w piersiach, potyczki w kosmosie robią piorunujące wrażenie (choć czasem są przekombinowane – uderzają w naprawdę infantylne nuty i czuję, że mogą się szybko zestarzeć), a widząc uniformy aż chce się uderzyć do sklepów specjalizujących się w cosplayu i zamówić całą ich partię. Prawdziwą perełką w tym wszystkim jest baza Yorktown, czyli dosłowne przeniesienie Cytadeli z "Mass Effect" na duży ekran (swoją drogą, pamiętacie te piękne czasy, kiedy to "Star Trek" był prekursorem i wyznaczał nowe granice designu, a nie podpieprzał pomysły od konkurencji?).

Star Trek: W nieznane

No i co z tego, skoro "W nieznane" jest głupszy od kilograma gwoździ, a schematów tutaj więcej niż niechcianego materiału genetycznego w toalecie klubu Explosion. Krall to jeden z najgorszych antagonistów, jakich widziałem w życiu. Nie dość, że gada jak orangutan po ostrym udarze mózgu, to jego motywacje są w sumie żadne. Wścieka się na Federację, ale jego problem z artykulacją chyba sprawia, że nie jest specjalnie wylewny w tej kwestii. Przez 95% filmu w ogóle nie wiemy, co jest przyczyną agresji, a kiedy już się dowiadujemy, to scenarzyści jakoś nie kwapią się, żeby rozwinąć ten temat. Nie wiem, jak dla mnie brzmiało to niczym typowe głodne kawałki i w sumie miałem to gdzieś, zamiast podejść do sprawy z empatią. Dziwi to tym bardziej, ponieważ w postać Kralla wcielił się Idris Elba. Choć jego aparycja przywodzi na myśl koksa z Bronxu, to aktor doskonale potrafi odegrać inteligentnego, niejednoznacznego moralnie oraz wyrafinowanego złoczyńcę. Za takie marnotrawstwo talentu ktoś powinien stanąć przed sądem wojennym.

Star Trek: W nieznane

Sofia Boutella raczej nie powala, choć nikt nie ukrywał, że zaangażowano ją do tej produkcji nie ze względu na talent aktorski, lecz doskonałą kondycję. Sztuczki, jakie wyprawia podczas walk, są imponujące, lecz kiedy przychodzi moment na spokojniejszą scenę, to wszystkie braki w warsztacie widać dosłownie jak na dłoni. Reszta? Bez zarzutu, lecz nie oszukujmy się, to bardziej zasługa doskonałego castingu sprzed lat niż twórców "W nieznane". Chris Pine to świetny Kirk na nasze czasy, Zachary Quinto całkiem nieźle radzi sobie z legendą Spocka, natomiast Karl Urban to chodzący DeForest Kelley i widząc, jak odgrywa doktora McCoya, ręce aż same składają się do oklasków.

"W nieznane" zależy od podejścia. Jeżeli oczekujesz jednorazowej, lekkiej i niewymagającej myślenia produkcji, to całkiem trafiony wybór. Efekty robią wrażenie, a sceny akcji charakteryzują się pietyzmem. Z drugiej strony mamy do czynienia z filmem skazanym na zapomnienie, bo nie ma tu nic, co choćby odrobinę nas poruszyło. Pamiętam, że pierwszy seans w kinie otulił mnie obojętnością jak ciepły koc, lecz w sumie przyznałem, że źle się tego nie oglądało. Przy drugim podejściu, już podczas seansu w domowych pieleszach na DVD, męczyłem się niemiłosiernie i z niecierpliwością wyczekiwałem końca. To taka guma balonowa – przeżuj, wypluj, wyrzuć z pamięci. Nikt raczej nie chce wyciągać jej z kosza i degustować kolejny raz.

Ocena Game Exe
4
Ocena użytkowników
5 Średnia z 2 ocen
Twoja ocena

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...