Dla ludzi, którzy niekoniecznie siedzą w temacie: William Shatner to taki Robert Downey Jr. "Star Treka". Gość jest chodzącą legendą serii i pomimo faktu, że kocha go tak wielu fanów, jak go serdecznie nienawidzi, każdy z nich darzy go jakąś formą respektu za to, co zrobił dla marki. Podobnie zresztą, jak to się ma w przypadku Downeya Jr. i marvelowskiego Tony'ego Starka, aktor nie odgrywa postaci Jamesa Tiberiusa Kirka. Nie musi, bo on nim po prostu jest na co dzień. Stąd też nie dziwi, że obok niesamowicie dobrego serca oraz ogromnych pokładów pasji, Shatnera rozsadza ambicja, kawaleryjska fantazja oraz pewność siebie. O ile na planie filmowym te cechy odpowiadają za stworzenie magnetycznej aury artystycznej, to w życiu prywatnym mogą prowadzić do naprawdę nielichych kłopotów.
Opowieść o tym, jakie przez lata stwarzał problemy podczas kręcenia poszczególnych "Treków", zostawmy może na osobny tekst. Skupmy się raczej na czymś innym. Kiedy William Shatner zobaczył, jak dobrze na stanowisku reżysera radzi sobie jego serdeczny kolega po fachu, Leonard Nimoy, doszedł do jedynego słusznego dla siebie wniosku – "Hej, też tak potrafię! Ba, jestem przekonany, że zrobię to dwa razy lepiej!". A kiedy ten facet już raz sobie coś wbije do głowy, to lepiej uwierzcie, iż żaden argument nie przekona go do zrezygnowania z obranej drogi. W takim klimacie narodził się "Star Trek V: Ostateczna Granica" określany jako jedna z największych katastrof w historii marki, która została za swoje osiągnięcia nagrodzona aż trzema Złotymi Malinami.
Źle się dzieje w Strefie Neutralnej. Podczas kiedy załoga Enterprise przebywa na przepustce, a sam statek pod czujnym okiem Scotty'ego jest rozbierany na części w celu wykonania niezbędnych napraw, w samym sercu galaktycznego obszaru zdemilitaryzowanego pomylony fanatyk Sybok porywa trzech ambasadorów zwaśnionych frakcji. Wolkanin żąda statku, aby odbyć podróż do ostatecznej granicy kosmosu. Sprawa ewidentnie gardłowa, bo stawką jest życie dyplomatów, więc do akcji wkracza kapitan Kirk. Nasz protagonista szybko dowie się, iż wyprawa nie jest tak szalona, jak się wydaje i może doprowadzić do rozwiązania jednej z największych zagadek wszechświata – czy Bóg naprawdę istnieje?
Zadziwiające, ale wspomniane pytanie zadawałem sobie zaskakująco często podczas seansu. Nie, niestety nie była to filozoficzna kontemplacja wywołana przez poruszany w filmie problem. Raczej zastanawiałem się, jaki Bóg mógł dopuścić do takiego skrzywdzenia serii i spowodowania tak ogromnych cierpień oddanych fanów. "Ostateczna Granica" to jeden z najgorszych policzków wymierzonych w twarz miłośników przygód załogi Enterprise – nudny, dziurawy, głupi, żenujący i rozwalony na wszystkie strony jak obiad na talerzu typowego trzylatka. Po prostu przykry.
Gargantuiczne głupoty, które wywołują pusty śmiech są esencją tego filmu. Wśród największych idiotyzmów znajdują się takie kwiatki jak wysyłanie niesprawnego statku Enterprise ze szkieletowym personelem na ultra-ryzykowną misję ("Wiesz, Jim, mamy niby w tamtym regionie inne załogi, ale tylko ty jesteś w stanie sprostać temu zadaniu, bo jesteś legendą floty" – to dajcie mu inną jednostkę, a nie każcie mu lecieć na ledwo działającym rzęchu, do cholery!!!) czy dotarcie do mitycznej granicy znanego wszechświata w ciągu kilku godzin (powiedzenie "jaki ten świat mały" nabiera zupełnie nowego sensu). Uwierzcie, to dopiero wierzchołek góry lodowej i jest tego o wiele, wiele więcej – nie chcę zdradzać istotnych części fabuły, bo nie o to tutaj chodzi.
Najgorszy jest jednak humor. Można było narzekać na "Powrót na Ziemię", ale trzeba było przyznać, że sceny komediowe dopracowano tam do perfekcji – zabawne, ale również pełne godności dla zasłużonej załogi i, jakby nie patrzeć, poważnej marki. Natomiast "Ostateczna Granica" wypełniona jest tanimi, nierzadko obleśnymi, slap-stickowymi gagami, często wręcz niszczącymi mit bohaterów. Główny mechanik, który przechwala się, że zna swój statek jak własną kieszeń, a zaraz potem uderza głową o sufit i upada nieprzytomny na ziemię, może wydaje się infantylnym zabiegiem, lecz 57-letnia Nichelle Nichols, odwracająca uwagę przeciwników za pomocą tańca erotycznego, to szczyt żenady. Stary Klingon oczywiście musi być odpychającym grubasem, który ciągle beka (wiecie, humor na pięć gwiazdek!), brakuje tylko, aby pierdział. Zresztą głupie i niezgrabnie rozpisane sceny to wizytówka piątej części "Star Treka".
Wątki poboczne nie prowadzą zupełnie do niczego, a większość z nich opiera się na niezwykłych zbiegach okoliczności i olbrzymich skrótach myślowych, które nie mają w ogóle sensu, że już o oparciu o kanon nie pisząc. Dodatkowym problemem jest fakt, że tych "rozpraszaczy" jest całkiem sporo, a zatem zwiększają tylko dezorientację widza oraz odciągają od wątku głównego. Film to koszmarek wypełniony fabularnymi ślepymi uliczkami oraz zapominanymi postaciami, których rozwój wylądował w koszu za pośrednictwem cenzorskich nożyc.
Szkoda, tym bardziej że "Ostateczna Granica" ma kilka mocnych momentów, zawierających w sobie prawdziwego ducha "Star Treka". Polemika o wpływie bólu i słabości na to, jakimi jesteśmy ludźmi, a także tego, że wyzbycie się tych emocji faktycznie doprowadziłoby do wymazania naszej tożsamości, a co za tym idzie, unikalności, aż się prosi o większą ilość czasu ekranowego niż kwadrans. Natomiast sam moment przekraczania kosmicznej bariery zawiera w sobie odpowiednią dawkę motywacji. Tę chwilę, gdy natura ludzka i jej ideały stawiają wyzwanie nieskończonym możliwościom kreacji.
Nie chcę znęcać się nad aktorami, więc napiszę, że podobnie jak cały film są dalecy od stabilnej, "trekowej" formy. Widać, że trudno im się odnaleźć w tym pokręconym i nielogicznym scenariuszu, a jedyne, co im wychodzi, to odgrywanie autoparodii swoich postaci. Shatner nawet się nie stara i podobnie jak w przypadku reżyserii, gra bardzo niechlujnie. Laurence Luckinbill jest totalnie wyprany z charyzmy, a jego Sybok sam chyba ledwo wierzy w to, co mówi. Jedynie Leonard Nimoy wychodzi z tarczą, choć trudno wyróżnić go za to, że w morzu miernoty jego przeciętność jest cnotą.
Efekty specjalne to jakaś katastrofa i nierzadko są na poziomie tych ze starego serialu, a to ponad 30 lat różnicy! Przy każdej scenie w kosmosie ma się odruch wymiotny i nachodzi nas myśl, że większą przyjemnością dla zmysłów byłoby wydłubanie oczu za pomocą zardzewiałej łyżki.
"Ostateczna Granica" to jeden wielki bajzel. Widać tutaj jakieś zręby prób rozwoju bohaterów, a sam film ma kilka ciekawych momentów, lecz wiele scen kończy się nagle na typowej ślepej uliczce i bez żadnej odpowiedzi, natomiast mnóstwo postaci przewijających się przez ekran nie ma kompletnie sensu. Humor jest karygodny, a efekty specjalne wyglądają, jakby były zmontowane w Sudanie Południowym. Na szczęście mam już tę traumę za sobą, obym czerpał z niej jakąś siłę.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz