– Jestem wkurwiony – wycharczał Przepióreczka, splunął i wyprostował się.
– To mnie akurat nie dziwi – wzruszyłem ramionami. – Po pijaku zapomniałeś zamknąć drzwi i oto jestem.
– Nie ten klucz! – Olbrzym odrzucił klucz oczkowy trzymany w ręce i opadł na obrotowe krzesełko warsztatowe. Metalowa konstrukcja jęknęła, ale wytrzymała obciążenie.
– Jasne, zgubiłeś klucz, ale jak widzisz nawet nie próbuję uciekać – ciągnąłem swoje, chociaż zaczynałem rozumieć, że to nie moje niekontrolowane oswobodzenie było przyczyną wściekłości Przepióreczki.
– Zamkniesz wreszcie papę? – wrzasnął. – Jazgoczesz jak stara baba. Brakuje mi części, narzędzi, kurwa mać, a ten papla od rzeczy.
– Ach… części? – Nagle zrozumiałem, że Przepióreczka wcale nie miał zamiaru zamykać tych pieprzonych drzwi.
– Muszę wymontować cieknącą chłodnicę. Wiesz, jak to jest z chłodnicami. Z małej dziurki zrobi się duża dziura i klops. Czym ją później załatam?
– Jeden z chłopaków, jeszcze w Squacie Centrum, podobno zaspawał grzechotkę w hamulcach swojej ciężarówki – zagaiłem dla rozładowania atmosfery.
– I jak się to skończyło? – zainteresował się olbrzym.
– Dla niego czy dla samochodu?
Przepióreczka zarechotał i odgiął się na krzesełku. Kółka rozpłaszczyły się na betonowej posadzce, z nóżek posypała się rdza. Całość jednak nadal nieźle dawała sobie radę pod obciążeniem stu kilkudziesięciu kilogramów wagi potężnego mężczyzny.
– Może mi powiesz, czego szukałeś między osiami? Bo chyba nie tej chłodnicy?
– Nie – burknął mechanik. – Akumulatorów. Są od dawna martwe, trzeba podłączyć prostownik i podładować.
– Sądziłem, że jako wielbiciel techniki utrzymujesz ten szmelc w dobrym stanie i regularnie urządzasz przejażdżki.
– Przejażdżki? – prychnął Przepióreczka. – Wiesz, ile to cacko pali? Przy zachowaniu mocy znamionowej będzie to ze trzysta kilogramów paliwa na godzinę.
– Na biegu jałowym pali tylko dwadzieścia pięć kilogramów – wyrecytowałem. – Według instrukcji katalogowej.
– Znawca się znalazł!
– Mam przygotowanie teoretyczne, to wszystko. A w furgonetce mam kilka kanistrów oleju napędowego. Powinno wystarczyć. Daleko się nie wybieram.
– Wiesz… – zaczął Przepióreczka, kiedy wdrapaliśmy się do przedziału silnikowego lokomotywy. – Słyszałem, że w Squacie Czerwonych Latarni można ostatnio dostać niezłego sznapsa.
– Czy oni kiedykolwiek handlowali czymś lepszym niż gówno pędzone ze szczyn?
– Może dorwali się do jakichś starych zapasów? – powiedział olbrzym z nadzieją. – Podobno mają całą ciężarówkę najprawdziwszego, oryginalnego chmielowego.
– Ciekawe, kto rozpuszcza takie plotki? – Ja nie miałem nadziei.
– Zawsze znajdzie się jakaś „dobrze” poinformowana osoba. Dobry marketing to podstawa handlu. – Olbrzym wzruszył ogromnymi ramionami.
– Masz jeszcze jakieś inne klucze? Oczkowe, płaskie? Jakiekolwiek?
– Są tutaj. – Przepióreczka uśmiechnął się tajemniczo i wskazał wysmarowaną torbę na narzędzia.
– A jak twoja głowa? Nie dudnią w niej werble?
– Nie – odpowiedziałem spokojnie.
– No… Bo ja wpadłem na taki pomysł… I jak z tą chłodnicą?
– Kręcę śruby, zaczekaj. Część z nich na pewno jest zapieczona.
– Tak myślałem, psia mać – olbrzym splunął i kopnął blok silnika.
– Jesteś zbyt nerwowy do tej roboty – poklepałem obudowę chłodnicy. – Zbyt nerwowy. Tutaj potrzeba spokoju i wyrafinowania. Właśnie… Nie masz czegoś do picia, bo wyschło mi w gardle…
Zamiast odpowiedzi ujrzałem oddalające się plecy Przepióreczki. Po chwili, klnąc, na czym świat stoi, pojawił się z powrotem. Pod pachą taszczył skrzynkę z ciemnobrązowymi, zakurzonymi butelkami.
– Browary na dobry początek – rzucił radośnie.
– Zadziwiasz mnie – mruknąłem, zrywając kapsel. – Nie zepsute aby?
– Przeterminowane o jakieś dwadzieścia lat – zaśmiał się olbrzym. – Ale da się wypić. No, do dna.
– O jakim pomyśle mówiłeś przed momentem? – zapytałem, łapiąc oddech po skwaśniałym trunku.
– Ja? Ach, tak... – Mechanik zaczął z zainteresowaniem oglądać wypłowiałą etykietę na butelce. – Myślałem, że kac cię rypie. Ale skoro jest wszystko OK, to nie ma sprawy.
– Tak się składa, że kac mnie jednak rypie. Więc w czym rzecz?
– Wiesz… Może byśmy się wybrali na to piwo…
– Ach – wyszczerzyłem zęby w uśmiechu – o to chodzi. Chcesz iść na dziwki. Ty stary zboczeńcu. Twój tatko wie? Spotkałem go przed chwilą. Może zechce jechać z nami?
– No kurwa… Ja mówię poważnie. Więc jak? Zgadzasz się?
– Na dobre chlanie? Zawsze! – krzyknąłem wesoło.
– No to git. Bierzmy się więc do roboty. Trzeba wyszykować to cacko…
– Przepiór?
– Tak?
– Pojedziemy do Squatu Czerwonych Latarni, ale nie dziś. Piwo i dziwki muszą poczekać do mojego powrotu. Mam robotę do wykonania.
– Chciałeś powiedzieć: do naszego powrotu – sprostował Przepióreczka.
– Nie. Jadę sam.
– Ale…
– Nie ma dyskusji – uciąłem.
– Dobra – zgodził się, widząc moje zdecydowanie. – Kręć śruby!
– Przecież kręcę…
Wbrew najgorszym oczekiwaniom Przepióreczki chłodnicę udało się załatać, a kilkugodzinne ładowanie akumulatorów przyniosło efekt. Po zjedzeniu skromnego posiłku, składającego się głównie z kiełków i trudnych do określenia badyli, wgramoliłem się do małej sterówki i przekręciłem włącznik baterii akumulatorów.
„W porządku” – pomyślałem. „Mam nadzieję, że będę w stanie uruchomić to dziadostwo”.
Nastawnik kierunku jazdy ustawiłem w pozycji „przód”. Trzy kontrolki odpowiadające kolejno za rozrząd, rozrząd lokomotywy i pompę paliwa zabłysły na bursztynowo. Teraz tylko wystarczyło wcisnąć duży zielony guzik, odpowiadający za rozruch silnika. Jeszcze raz sprawdziłem wszystkie przełączniki i próbowałem sobie przypomnieć instrukcję obsługi, którą kiedyś znalazłem w biblioteczce zgromadzonej przed Dziaduszkę. Ostatecznie wdusiłem zielony guzik i z ulgą usłyszałem dudnienie w przedziale silnikowym. Wał korbowy wykonał obrót i zamarł, a po chwili do sterówki wpadł Przepióreczka i spojrzał na mnie ze złością.
– Co ty wyprawiasz? – spytał.
– Uruchamiam.
– Mogłeś mnie uprzedzić, że… Nieważne. Dlaczego nie odpaliła?
– Nie wiem – przyznałem. – Nie za bardzo pamiętam instrukcję…
– Instrukcję? Myślałem, że umiesz tym jeździć.
– Tak, ale teoretycznie. – Zdębiały wyraz twarzy mechanika bardzo mnie rozbawił. Pośpieszyłem z wyjaśnieniami: – Mój… Dziaduszka był kiedyś maszynistą. W domu… znaczy w schronie walały się takie różne książki, to czytałem z nudów jako dzieciak. Instrukcja obsługi lokomotywy ST44 też się trafiła. Znałem ją na pamięć.
– Więc dlaczego nie chce odpalić? – rzucił rzeczowo Przepióreczka.
– Może zrobiłem coś nie tak. Wiesz, ostatni raz widziałem ją na oczy, jak jeszcze Dziaduszka kazał mi chodzić spać z rączkami wyciągniętymi grzecznie na kołderce.
– Nie kapuję. – Przepióreczka wytrzeszczył oczy i ogólnie wyglądał w tym momencie naprawdę głupio.
– Nieważne. Sprawdzę jeszcze raz – Po kolei powciskałem wszystkie przełączniki i ponownie wdusiłem zielony przycisk.
– Może trzeba przytrzymać – krzyknął mechanik, kiedy silnik zadudnił.
Jego sugestia wydała mi się całkiem dorzeczna, więc wciskałem przycisk startu, aż wszystkie bursztynowe kontrolki zmieniły barwę na zieloną. Z ulgą oderwałem palec od zielonego grzybka i wsłuchałem się w gang dwunastocylindrowego silnika w układzie V.
– Chodzi jakoś dziwnie, nierówno – zauważył Przepióreczka.
– Zgadza się. Na biegu jałowym pracuje tylko połowa cylindrów. Jeśli nastawnik kierunku jazdy przestawimy na jeden, wtedy zaczną grzać pozostałe. To maleństwo ma prawie dwa tysiące koni mechanicznych.
– I ze sto lat.
– Przesada. Kiedy rozpoczęto ich produkcję, były szczytem techniki.
– Ford T także.
– Wiesz, że ten silnik wykorzystywano kiedyś jako jednostkę napędową w kutrach torpedowych, a nawet w łodziach podwodnych?
Przepióreczka popatrzył na mnie spode łba i sapnął. Mógł nie wiedzieć, o czym mówię. Mało kto dorastał z taką biblioteką jak ja. Książek do schronu raczej nikt nie zabierał. Jego czarna broda zatrzęsła się, kiedy zmiął w ustach jakieś przekleństwo, po czym walnął pięścią w przycisk „stop”.
Silnik po chwili zamilkł, szumiała jedynie pompa wstępnego smarowania.
– Jadę z tobą. Sam sobie nie poradzisz… – zaczął mechanik.
– Nie będę sam – przerwałem mu. – I nie zadawaj więcej pytań, proszę. Po prostu otwórz tę pieprzoną bramę.
Przepióreczka przyglądał mi się przez chwilę, po czym wysiadł z lokomotywy. Popołudniowe słońce zatańczyło na szybach czołowych, kiedy otworzył potężne wrota. Ponownie uruchomiłem pojazd i nastawę kierunku jazdy ustawiłem w pozycji „przód” i „1”. Stalowy taran drgnął i majestatycznie wytoczył się z hangaru. Kilku mieszkańców squatu, pomachało mi rękami, inni odciągnęli szeroką bramę przecinającą tory. Lokomotywa nabierała rozpędu, a rumowiska wielkiego miasta zostawały za mną. W kłębach kurzu minąłem zamkniętą od dawna stację fabryczną, na której z otwartymi ze zdziwienia ustami stało kilkoro jasnowłosych dzieci. Koła wybijały rytmiczne „tuch-tuch”, a ja modliłem się, żeby w tej wiekowej konstrukcji nic nie nawaliło. Za oknami migały kikuty pni drzew rozciągające się na całej przestrzeni. To był las, który kiedyś żył, zielenił się każdej wiosny i pokrywał koroną bieli każdej zimy. Dziaduszka mówił, że człowiek nie ingerował w życie tego kilkusetletniego boru. Dawne nieprzebyte lasy stały się jednak historią. Wyschły i zmarniały, a drewno wyjechało na wagonach za Bufor, sprzedane przez miejscowych cwaniaczków i dorobkiewiczów. Rosyjskojęzyczna część tego krańca byłej Europy kupowała wszystko, jak leci, płacąc żywnością, paliwem i czym tylko dusza zapragnie. Uczciwie i rzetelnie, wolnorynkowo.
Suchy las ustąpił w końcu miejsca betonowym płytom, spękanym i wybrzuszonym w wielu miejscach. Olbrzymie ekrany dźwiękochłonne, otaczające drogę biegnącą niegdyś w tym miejscu równolegle do torów, dawno rozkradziono. Posłużyły pewnie do budowy schronień w leżącym na wyciągnięcie ręki Gródku. Zawsze ciekawiło mnie, ilu ludzi przeżyło w tym leżącym niedaleko granicy miasteczku. Na pewno buszowała tutaj miejscowa grupa przemytników, niezbyt przychylna konkurencji. Przejazd lokomotywy na pewno już ich zaalarmował i para czujnych oczu niebawem zacznie podążać za mną w bezpiecznej odległości. Miałem jedynie nadzieję, że obecność uzbrojonego oddziału białoruskich pograniczników zniechęci miejscowych do działania.
Po godzinie wsłuchiwania się w rytmiczne dudnienie silnika dotarłem do stacji Zubki, gdzie kiedyś znajdowało się kolejowe przejście graniczne z Białorusią. Zamknięte i opuszczone, obecnie miało zostać użyte zgodnie ze swoim przeznaczeniem. Obok ruin budynku służby celnej, po którym pozostała jedynie tablica z nazwą przejścia, znajdowała się bocznica kolejowa wyposażona w specjalne podnośniki służące do przekładania wózków wagonów. Niedługo ze wschodniej strony powinien nadjechać pociąg towarowy z cysternami pełnymi paliwa. Przekładanie wózków zajmie parę godzin, chociaż zawodowcy podobno wykonywali taką operację w sto dwadzieścia minut. Ale oni znali się na rzeczy i mieli sprawny sprzęt. Ja miałem jedynie chęci i pomocnika…
Zastopowałem lokomotywę, wyłączyłem zasilanie i usiadłem na metalowych schodkach. Nie byłem sam. Wokół bocznicy krzątał się chudzielec, który na widok nadjeżdżającej lokomotywy odstawił olejarkę i obserwował hamujący ze zgrzytem pojazd. Teraz przywołałem go gestem. Szedł, śmiesznie stawiając nogi i kiwając się we wszystkie strony. Gdybym go nie znał, mógłbym przysiąc, że jest pijany. Nie był. Ktoś kiedyś połamał mu oba golenie, a że akurat w promieniu stu kilometrów nie było lekarza, to kości zrosły się tak, a nie inaczej. Stąd dziwny chód chłopaka.
– Jak tam, Szczurek? – spytałem.
– Bo ja wiem? – odpowiedział pytaniem i wzruszył ramionami.
Znałem go od kilku ładnych lat i muszę przyznać, że elokwencją nigdy nie grzeszył. Nie podejrzewałem go też o filozoficzne przemyślenia i wywody. Może zbyt długo siedział w pełnym słońcu i kilka klepek w jego głowie uległo deformacji. Jedno trzeba mu przyznać, miał nosa do wyszukiwania wszelkiego rodzaju fantów. Nie chodzi mi tutaj o zwykły szaber, o nie. On po prostu podnosił klapę zasyfionego kibla, który każdy ominąłby szerokim łukiem, i znajdował kilka schowanych tam konserw.
Odrywał spróchniałą deskę i odkrywał skrytkę z prowiantem. Ot, samorodny talent nowych czasów.
– Noc idzie – mruknął Szczurek, oglądając lokomotywę. – Kiedy przyjadą?
W tym momencie w oddali zawyła syrena i potężne reflektory lokomotywy rozświetliły zapadającą powoli ciemność. Spalinowóz ozdobiony białoruską flagą zatrzymał się przed bramą graniczną, którą sprawnie otworzyło kilka postaci w ciemnych ubraniach, niewyglądających na mundury. Po chwili skład wtoczył się na bocznicę. Zazgrzytały hamulce, lokomotywa umilkła, a ludzie z obstawy pozeskakiwali z wagonów i rozlokowali się w kilku strategicznych punktach, omiatając lufami karabinów krzaki i suche pnie drzew. Obstawa rzeczywiście paradowała w cywilnych ubraniach.
– Nu? – Podszedł do nas mężczyzna w czapce maszynisty. – Ty Kamyk?
– Ja – odpowiedziałem i uścisnąłem suchą i żylastą dłoń.
– A eto twoj lokomotiw?
– Da.
– Haroszyj – pochwalił maszynista.
– To prawie takie same maszyny – wskazałem na spalinowóz Białorusina. – Różnią się tylko szczegółami…
– Może byście się wzięli do roboty? – rzucił jeden z obstawy i wskazał palcem na zegarek. – Ja tu komandir, a wremia...
– Spakojna – uśmiechnął się maszynista.
– Ilu was jest? – spytałem.
– Wystarczająco wielu – warknął dowódca.
– Możemy mieć towarzystwo.
– Spodziewam się.
– Jest jeszcze jedna sprawa. Powinien być z wami lekarz. Wracz.
– Jest – mężczyzna powiesił karabin na ramieniu i z wewnętrznej kieszeni wydobył czerwoną książeczkę. – To diplom. A wracz czeka tam – wskazał na białoruski spalinowóz. – Boi się. U was… dzicz.
Otworzyłem książeczkę i spojrzałem na fotografię młodego mężczyzny w okularach z rogową oprawką. Dyplom był stary, został wydany wiele lat przed Rozbłyskiem. Może to i lepiej. Lekarz powinien mieć doświadczenie.
– W porządku – powiedziałem, oddając dyplom. – Bierzemy się do roboty.
Zgarnąłem Szczurka i razem z maszynistą zaczęliśmy demontaż wózków. Muszę przyznać, że chłopina znał się na rzeczy. Po trzech godzinach połowę składu mieliśmy z głowy, a koszule mokre od potu. Zaproponowałem krótki odpoczynek, co Szczurek przyjął z zadowoleniem, a komandir ze szkaradnym skrzywieniem, lecz nie powiedział ani słowa. Wzruszył tylko ramionami, a jego ludzie wyciągnęli papierosy. Rozżarzyły się zapalniczki, rozległ szmer rozmów, atmosfera nieustannego zagrożenia uległa rozluźnieniu. Szczurek, posiłkując się latarką, grzebał w ruinach budynku celnego.
Postanowiłem dla relaksu przyłączyć się na chwilę do chudzielca. Wykorzystując hałas, jaki robili Białorusini, podkradłem się do zgarbionej postaci i nagle wynurzyłem się z ciemności.
– Buuu! – krzyknąłem, ale Szczurek nie zwrócił na mnie najmniejszej uwagi.
– Co? – zapytał i dalej grzebał w swoich śmieciach.
– Zachowaj czujność, bo cię okradną.
– Niby kto? – zdziwił się chudzielec i zanurkował w jakiejś dziurze.
– Co tam wypatrzyłeś – zainteresowałem się. – Jest coś ciekawego?
– Jeszcze jak – dobiegł stłumiony głos. – Znalazłem prawie nieużywane gumiaki. I ziemniaki. Całe góry ziemniaków.
– Jadalnych?
– Może… jak się przebierze. Pod ziemią przetrwały dłuższy czas…
Przerwał mu huk wystrzału, który nagle gruchnął gdzieś od strony bocznicy. Instynktownie przyklęknąłem za fragmentem muru, wyciągnąłem Wesołego Przyjaciela i spojrzałem na dziurę, w której chował się Szczurek. Cwaniak nie miał najmniejszego zamiaru wystawiać głowy i ryzykować oberwania choćby rykoszetem. Nawet mu zazdrościłem, bo za chwilę musiałem zorientować się w sytuacji i podjąć pewne działania… Gruchnęły kolejne strzały, usłyszałem jęk bólu i – chcąc nie chcąc – wyjrzałem zza mojej osłony. Ludzie z obstawy prowadzili nieco chaotyczny ogień, celując do niewidocznych postaci, przemykających gdzieś pomiędzy pniami drzew. Jeden Białorusin leżał rozkrzyżowany.
Napastnicy prawdopodobnie czekali w ukryciu na zapadnięcie zmroku, kiedy któryś z Białorusinów coś zauważył. Mogło to być odbicie światła na ostrzu noża, niestarannie uczerniona twarz lub zwykłe przeczucie, że coś jest nie w porządku. Niewidoczny przeciwnik odpowiadał ogniem z rzadka, co było zrozumiałe i świadczyło, że mamy do czynienia z zawodowcami. Mogli się łatwo przemieszczać w znanym terenie, jednocześnie mając jak na tacy obstawę pociągu, obserwowaną pewnie od dłuższego czasu. Z drugiej strony, obstawa transportu miała za plecami cysterny z paliwem. Jeden nieostrożny wystrzał mógł zakończyć tę zabawę w ciuciubabkę i miejscowi przemytnicy – bo prawdopodobnie z nimi mieliśmy do czynienia – musieliby odejść jak niepyszni, oglądając się na smugę oleistego dymu walącego z płonących wagonów. Ktoś byłby niezadowolony, ktoś inny musiałby ponieść karę. Nie, bezpośredni szturm nie wchodził w grę. Gdybym był na ich miejscu, starałbym się wyeliminować wroga po kolei, bez hałasu. Musiałem zaniechać dalszego rozważania strategii napastników, bo od strony ostrzeliwanych drzew dał się słyszeć hałas. Takiego rozwoju wypadków nie przewidziałem, choć powinienem. Był to coraz głośniejszy odgłos auta przedzierającego się przez nieprzejezdny, leśny trakt. Dużego, ciężkiego i głośnego auta. Dość szybko też je ujrzałem. Wypadło na otwartą przestrzeń i zabuksowało kołami na pokrytych piaskiem betonowych płytach. Było wyposażone w halogeny dużej mocy. Zerknąłem na białoruską obstawę pociągu – byli gotowi, zagwizdałem bezgłośnie i schowałem Wesołego Przyjaciela. Na niewiele by się przydał w konfrontacji z lekkim transporterem opancerzonym, który ustawił się przodem do pociągu i najwyraźniej szykował się do otwarcia ognia z ciężkiego karabinu maszynowego zamontowanego na dachu. Przynajmniej ja tak to widziałem.
– Kto tu dowodzi? – zaszczekał głośnik zamontowany gdzieś na pojeździe.
Odpowiedział mu grzechot pocisków, odbijających się od karoserii transportera.
– Jeden wystrzał i nie ma was, nie ma pociągu. Tego chcecie?
Białorusini najwyraźniej pozdejmowali palce ze spustów i wysadzili głowy zza ramp, starych beczek i wszystkiego, co tylko nadawało się do osłony. Wyglądało na to, że za chwilę zaczną się pertraktacje.
Jeśli będziemy mieli szczęście, stracimy jedną cysternę razem z zawartością. Chociaż… Znajdowałem się nieco z boku transportera i jego załoga mogła mnie nie widzieć. Postanowiłem zaryzykować i obejrzeć sobie dokładnie ustrojstwo zamontowane na pojeździe. Karabin wyglądał groźnie, ale nie dostrzegłem taśmy z nabojami. Mało tego, wydało mi się wątpliwe, by broń była obsługiwana zdalnie, ze środka pojazdu. Oczywiście mogłem się mylić.
– Szczurek – rzuciłem w kierunku jamy – masz granat czy coś?
Dłoń chudzielca wyłoniła się na moment ze schronienia i równie szybko zniknęła z pola widzenia, a po spękanej betonowej płycie posadzki potoczył się RKG-3, wyprodukowany przez Rosjan jakieś pięćdziesiąt lat temu granat przeciwczołgowy. Szczurek zawsze miał przy sobie jakiś ładunek wybuchowy – ot, takie zboczenie, które czasami mogło uratować życie. Miałem nadzieję, że ta zabawka zadziała i będę miał szansę zostać bohaterem. Kątem oka dostrzegłem, jak kolejnych dwóch Białorusinów upadło z rozpostartymi ramionami, a pozostali pozmieniali magazynki i przegrupowali się, chociaż trudno to było nazwać przegrupowaniem.
– Chcemy tylko… – ponownie szczeknął głośnik, po czym zapiszczał donośnie i umilkł.
„Sprzężenie” – pomyślałem i ruszyłem przez gruzowisko. Białorusini znowu otworzyli ogień, skutecznie przyciągając uwagę załogi transportera. O ile wewnątrz stalowego potwora znajdował się ktoś poza kierowcą. Widziałem to tak: korzystając z zamieszania wywołanego strzelaniną, podkradnę się do transportera, podrzucę granat, dam nura do jednej z jam pozostałych po betonowych słupach i zacznę się modlić. To powinno wystarczyć. Uczyniłem tak, jak pomyślałem.
Granat zadudnił na stalowym pancerzu, a ja o mało nie skręciłem sobie karku, lądując na dnie głębokiego wykrotu. Łupnęło porządnie, po chwili buchnął ogień z rozerwanego zbiornika paliwa.
Z bronią gotową do strzału wyjrzałem z mojej kryjówki i uśmiechnąłem się. Transporter płonął, a w otwartym włazie pojawiła się postać otoczona kulą ognia i na ślepo ruszyła wprost na Białorusinów.
Szczęknął pojedynczy strzał, żywa pochodnia upadła tuż przed lokomotywą. Wstałem i machając rękami, okrążyłem płonący wrak.
– To ja! – krzyknąłem.
Odetchnąłem z ulgą, kiedy komandir uniósł rękę na znak, że mnie rozpoznał. Nie ma to, jak umrzeć od omyłkowego postrzału sojuszników.
– Macie jakąś gaśnicę? – spytałem, wskazując na płonące zwłoki.
– Da – odpowiedział jeden z Białorusinów. – Tolko za czto?…
– Dobrze, że go zdjęliście, zanim wpadł między was.
– My? – Mężczyźni spojrzeli po sobie ze zdziwieniem. – Nie ty strielał?
Przez chwilę zastanowiłem się, skąd pochodziła gorąca ciecz, która właśnie zalała mi twarz. Przewracając się, zdołałem jeszcze dostrzec, jak eksploduje głowa komandira. Później nie widziałem już nic. Nie zdążyłem nawet zmówić zdrowaśki. Niektórzy twierdzą, że przed śmiercią widzi się całe swoje życie. A ja wam mówię: gówno prawda.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz