Fragment książki

13 minut czytania

Albana przebyła rzekę i ruszyła pomiędzy namioty.

Pogrążeni w swym upiornym tańcu mieszkańcy wsi, nie zareagowali na jej pojawienie, nie odpowiadali na pytania. Przemieszczali się ciągle z miejsca na miejsce, poruszając niezbornie kończynami. Oczy mieli zamglone i nieobecne, z ust sączyła im się ślina. Wyglądają bardziej jak oszołomieni kokrą niż chorzy, pomyślała kobieta, kiedy krążyła pomiędzy namiotami.

Tak jak w obozie klanu Kevat domostwa ustawiono w okrąg, a centralne miejsce na małym placu zajmował posąg Boga o Wielu Obliczach, przystrojony gałęziami i pękami zielonych kłosów. Cztery drewniane twarze patrzyły obojętnie na rozgrywającą się wokół tragedię. Albana splunęła z odrazą na drewnianą figurę; łyse czerepy boskich oblicz przywodziły jej na myśl Zebona.

Gdzieś na drugim końcu wsi rozlegało się przeraźliwe zawodzenie. Ruszyła w tamtą stronę i ujrzała nieszczęśnika, który walił głową w drzewo. Cienki pień kołysał się w rytm tych uderzeń, na oddartej korze pozostały ślady krwi. Czoło mężczyzny było mocno pokiereszowane, tak samo jak dłonie, ubranie zwisało w strzępach. Kiedy użyła Daru, by przeniknąć do jego umysłu poraziły ją zniekształcone obrazy koszmarnych wizji, których doświadczał Jeździec.

Muszę go związać, pomyślała, inaczej te majaki go zabiją. Wpadła do pierwszego z brzegu namiotu i zerwała sznur, na którym wisiały oddzielające pomieszczenia derki. Nie zważając na bełkotliwy skowyt, związała chorego i ułożyła ostrożnie na ziemi. Jęczał i rzucał się, kiedy uważnie oglądała jego skórę, słuchała bicia serca.

Sprawdziła, czy leżący nie zrobi sobie krzywdy, znalazła następne sznury i skrępowała jeszcze kilkoro błąkających się wokół ludzi. Ich stan był podobny — wszyscy doświadczali koszmarów nękających umysł, ale ich ciała wydawały się zdrowe. Tylko serca waliły w obłąkanym, pospiesznym rytmie. Wreszcie zdesperowana nacięła lekko skórę na ramieniu jednego z mężczyzn i posmakowała krwi.

Jej organizm, bez udziału woli, zareagował na zapach i smak świeżej posoki. Nozdrza rozszerzyły się, a język chciwie oblizał ranę. Nim pojęła co robi, wyczulone zmysły znalazły rozwiązanie tajemnicy. Wypluła to, co miała w ustach i przepłukała wódką z bukłaka.

— Trucizna — mruknęła do siebie oszołomiona i przestraszona nowym doznaniem. Żeby zagłuszyć niepokój i głód, który nagle poczuła, zaczęła mówić do siebie. — Trucizna wywołuje majaki, mąci umysł i popycha do tańca. Muszę przygotować odtrutkę, ale co mam zrobić z tymi nieszczęśnikami? Przecie nie dam rady związać wszystkich. Powinnam przyjąć pomoc Cala — mamrotała. — Mogę użyć Daru żeby ich kontrolować, póki sama nie oszaleję, ale wtedy nie będę mogła im pomóc. To beznadziejne...

Dźwięk własnego głosu przywrócił ją do rzeczywistości. Odeszła, bo widok oszołomionych, zataczających się ludzi nie pozwalał jej się skupić.

Co mogli zjeść albo wypić wszyscy, nawet dzieci? Woda, oczywiście. Zbiegła nad rzekę, zmoczyła palce i posmakowała, ale nie wyczuła śladów trucizny. Wróciła pomiędzy namioty i zaczęła je przeszukiwać. Zaglądała do garnków i dzbanków ostrożnie próbując wszystkiego co znalazła. Solone ryby, wędzone mięso, skwaśniałe kobyle mleko w skopkach, dzikie warzywa wszystko wydawało się w porządku. Coraz bardziej zdesperowana zaczęła rozgrzebywać ogniska szukając resztek palonych ziół, ale i tu spotkało ją niepowodzenie. Usiadła wreszcie przed jednym z namiotów zmęczona i zniechęcona. Zewsząd dochodziły ją coraz głośniejsze zawodzenia. Sąsiednie domostwo zawaliło się nagle z trzaskiem. Wystraszona zerwała się na równe nogi i zobaczyła kobietę zaplątaną w skóry, a mimo to uparcie pełznącą przed siebie. Jej ciało drgało i skręcało się, pogryziony język wystawał z otwartych ust, oczy zdawały się patrzeć we wszystkich kierunkach równocześnie.

Albana związała ją i uciekła, żeby się uwolnić od tego przygnębiającego widoku. Kiedy wyszła poza teren wioski przystanęła. Wstrząsnął nią dreszcz. Z przerażeniem uświadomiła sobie, że niedługo zapadnie zmrok, a ona zostanie sama z tymi szaleńcami. Bezmyślnie patrzyła przed siebie na złocące się w słońcu dojrzewające zboże, na rozciągające się poza nimi trawy i znów na poletka.

Tańczące wsie, pomyślała bez związku, wsie, nie obozy. Odwróciła się ku namiotom. Niektóre zwieńczone były wiązką kłosów zżółkłą i wysuszoną.

Zboże. Ziarno. Czy widziałam gdzieś chleb?

Z nową energią pobiegła do stojącego najbliżej domostwa. W przedsionku znalazła pękaty worek wypełniony szeleszczącą zawartością. Przecięła go i na ręce posypały się kłosy. Wyszła na zewnątrz żeby je obejrzeć. Były kłujące w dotyku, pachniały kurzem. Roztarła je w dłoniach, zdmuchnęła łupiny i rozgryzła nasionko. Wypluła je natychmiast i raz jeszcze przyjrzała się ziarnu. Dopiero teraz dostrzegła, że pokryte jest drobnymi, ciemnymi plamkami. Uśmiechnęła się triumfalnie.

Z nową energią ruszyła pomiędzy namioty. Znalazła wielki sagan, zeszła nad wodę i wyszorowała go piaskiem. Rozpaliła ogień i postawiła nań garnek pełen wody. Długo wahała się nad wyborem ziół, nim przyrządziła lekarstwo.

Jej pierwszym pacjentem był Jeździec walący głową w drzewo. Widać było, że jego stan gwałtownie się pogarsza. Ciało ciągle wykrzywiały konwulsje, całkiem utracił świadomość.

— Chyba za późno żeby ci pomóc, ale nie zawadzi spróbować — mruknęła, wlewając mu gorący płyn do obślinionych ust.

Podeszła do następnych. Związanych napoiła bez problemów, gorzej było z tymi, którzy ciągle tańczyli swój taniec śmierci. Bronili się przed dotykiem, wytrącali kubek albo nie chcieli połykać gorzkiej mikstury. Była już głęboka noc kiedy skończyła. Śmiertelnie wyczerpana, brudna i poraniona zeszła nad rzekę i legła na piasku.

Noc dłużyła się straszliwie. Z płytkiego snu wyrywały ją skowyty i zawodzenia coraz mniej przypominające ludzkie głosy. Koń, którego wcześniej podprowadziła tak, by był blisko niej, tupał i rżał niespokojnie. Okręciła sobie w końcu wodze wokół dłoni, bojąc się, że ucieknie i zostawi ją samą. Z ulgą powitała pierwsze promienie słońca. Przygotowała nową porcję leku i ruszyła pomiędzy namioty.

Zamarło jej serce, bo większość ludzi leżała na trawie, w dziwacznych, nienaturalnych pozycjach. Wszyscy umarli, pomyślała w panice, to wioska trupów. Ostrożnie zbliżyła się do leżącego najbliżej dziecka i przyłożyła mu rękę do szyi. Żyło. Puls miało szybszy niż normalnie, skórę śliską od potu, ale oddychało tak samo jak większość leżących. Tylko parę osób, jęcząc żałośnie i słabo, błąkało się pomiędzy śpiącymi. Napoiła ich swoją mieszanką, choć nie miała nadziei, że przeżyją. Trucizna poczyniła zbyt wielkie szkody w ich organizmach. Odnalazła swego pierwszego podopiecznego. Był martwy. Leżał sztywny, z rękami otartymi niemal do kości, bo widać próbował uwolnić się od sznura, którym go skrępowała. Wędrowała pomiędzy śpiącymi, unosiła im głowy i wlewała pomiędzy spieczone usta lekarstwo uważając, by się nie udławili. Kiedy napoiła wszystkich, z trudem wdrapała się na konia i przejechała rzekę. Musiała się przespać. Miała nadzieję, że woda powstrzyma tych, którzy nie poddali się działaniu ziół.

Spała krótko i niespokojnie. Prześladujące ją majaki powróciły. Zerwała się nagle zdjęta nieopanowanym lękiem i gorączkowo zaczęła przerzucać zawartość torby z lekami.

— Nie ma — szeptała w udręce, — nie ma...

— Nie ma! — zawyła jak zranione zwierzę.

Gdzieś na Równinie, podążający dotąd spokojnie w kawalkadzie Jeźdźców Jarik zachwiał się w siodle. Z oczu spłynęły mu łzy. W swoim umyśle odczuł ból i strach targający Albaną. Zacisnął palce na medalionie, wyczuł w jukach twardy kształt owiniętego skórami bloku.

Ulga była tak nagła, że kobieta zachwiała się i przysiadła w trawie. Objęła rękami głowę, skuliła się. Jestem tak samo szalona, jak ci ludzie tutaj, pomyślała z bólem. Och, Cal, dlaczego pozwoliłam ci odjechać...

Wspomnienie męża, jego szarych oczu patrzących na nią z miłością i ufnością przywróciło jej wreszcie odrobinę spokoju. Wykąpała się i wróciła do wioski. Kiedy mijała śpiących, nagle poczuła na sobie czyjś wzrok. Odwróciła się i dojrzała otwarte oczy młodego mężczyzny. Nie było w nich obłędu, a jedynie oszołomienie i słabość. Roześmiała się głośno. Mężczyzna poruszył się, jęknął i próbował wstać. Przyklękła obok i podała kubek wystygłego napoju.

— Wypij na zdrowie — powiedziała łagodnie.

— Kim jeesteś — wymamrotał niewyraźnie, odsuwając naczynie.

— Uzdrowicielką. Pij.

Udało mu się podnieść trochę głowę. Spojrzał na leżące pokotem ciała.

— Coo się staało?

— Zatruliście się wszyscy. To lekarstwo. Zaufaj mi i wypij.

Zacisnął usta, więc bezceremonialnie złapała go za nos, poczekała aż z braku powietrza otworzy usta i wlała mu zawartość naczynia do gardła. Patrzyła jak przełyka i znów uśmiechnęła się radośnie.

— Wyzdrowiejesz. Oni też.

— Too nieeobre — wycharczał, kiedy odzyskał dech.

— Pewnie, że nie. Ale pomaga. Chodź, położysz się w namiocie. Musisz szybko nabrać sił, przyda mi się pomoc.

Podniosła go i powoli dowlokła do najbliższego domostwa. Potem ułożyła najwygodniej jak umiała i okryła skórami.

— Zostawię cię i sprawdzę co z innymi, a potem wrócę. Jak ci na imię?

— Haalim.

— Czekaj tu na mnie, Halimie — powiedziała i wyszła. Miała ochotę krzyczeć z radości.

Popołudniem i nocą kilkoro następnych Jeźdźców odzyskało przytomność. Ciągle byli słabi, ale żyli. Albana pracowała bez wytchnienia. Poiła ich swoją miksturą, myła, opatrywała skaleczenia. Poodciągała też na bok trupy zmarłych, by nie straszyły wracających do życia. Przeszukała całą wieś, namiot po namiocie, i wywlokła na zewnątrz każdy worek z ziarnem i mąką jaki znalazła. Miała ochotę spalić to plugastwo, ale musiała mieć dowód na poparcie swoich słów.

Rankiem Halim czuł się na tyle dobrze, że zjadł naprędce przygotowany przez Albanę posiłek i włączył się do pomocy. Czarownica wyjaśniwszy mu sytuację sama wśliznęła się do namiotu i zasnęła głęboko.

Trzy dni później opuszczała wioskę żegnana błogosławieństwem Jeźdźców, z Halimem u boku i workiem ziarna przytroczonym do siodła.

Jeździec bez wahania prowadził ją tropem klanu Kevat. Gnali przez Równiny ścigając się z wiatrem, by jak najszybciej odnaleźć obóz Malasa. Czwartego dnia tej szaleńczej jazdy ujrzeli pędzącą w ich kierunku grupę konnych. Stevar, Brian, Jarik i Dough wyjechali im naprzeciw. Machali rękami, krzyczeli radośnie słowa powitania.

Jarik pierwszy zsunął się z konia i przypadł jej kolan.

— Jesteś, pani. Pilnowałem wszystkiego, jak kazałaś i nikomu nie powiedziałem — szepnął cichutko.

Albana zsiadła, czule pogłaskała po zmierzwionych włosach.

— Wiem, głuptasie — powiedziała serdecznie. — Tak się cieszę, że was widzę. Nawet ciebie, Niedźwiedziu. A gdzie Cal?

Stevar zmarszczył brwi.

— Dobrze, ze wróciłaś — mruknął. — Nic ci nie jest?

— Nie. Jestem tylko zmęczona i głodna. Tak się spieszyliśmy, że nie zostało wiele czasu na polowanie. Stevar, gdzie jest Cal?

— Przekonuje Malasa, żeby cię przyjął z powrotem, ale wątpię żeby co z tego wyszło. Stary jest uparty jak muł.

— Malas może być spokojny. To nie zaraza, to trucizna.

— Trucizna? Jaka trucizna? — zdziwił się Niedźwiedź.

— Była w ziarnie, w mące. Uratowałam większość ludzi z tamtej wioski. Ten tutaj to jeden z nich. Ma na imię Halim. Ocknął się pierwszy, wszystko widział. Może zaświadczyć. — Albana wyprężyła się dumnie.

Stevar niedbale skinął głową młodemu Jeźdźcowi.

— Może on przekona starszego. Jedźmy, wieczorem powinniśmy ich dogonić.

Albana powstrzymała wsiadającego na konia Jarika.

— Mój medalion — powiedziała łagodnie. — Oddaj mi medalion i juki.

Chłopak śpiesznie ściągnął wisior i podał jej. Założyła go, czując jak chłodny kamień dotyka znamienia. Wzięła swoje sakwy i przytroczyła do siodła.

— Ruszajmy — zawołała, naśladując śpiewny akcent Jeźdźców i popędziła konia.


Malas nie dał się przekonać. Calmin w końcu machnął ręką i ruszył z obozu śladem swoich towarzyszy. Chciał jak najprędzej upewnić się, że Albana jest bezpieczna, znów trzymać ją w ramionach. Żałował, że pozwolił jej odejść samej. Nic na świecie nie było warte tęsknoty i niepokoju, który czuł. Nie zauważył, że od kolumny jeźdźców odłączyła jeszcze jedna osoba.

Balal dogonił go i zajechał drogę.

— Zsiadaj — rzucił wściekle. — Nikt bezkarnie nie będzie nazywał mnie pastuchem, odszczepieńcu. Myślałeś, że zapomnę? Zsiadaj i walcz.

Tyle było nienawiści w głosie młodego Jeźdźca, że Calminowi ścierpła skóra. Nie wiedział czy powinien podjąć wyzwanie czy uciec, ale nim zdążył podjąć decyzję Balal złapał za uzdę jego wierzchowca.

— Tchórzysz, Fen? Tak jak wtedy, gdy nie wróciłeś na Równiny? Myślisz, że wszyscy o tym zapomnieli?

— Mam tylko łuk i nóż do patroszenia — powiedział powoli Cal. Nie lekceważył Balala. Skoro uraza przetrwała tak długo mężczyzna widać był zdecydowany go pokonać.

Balal zdjął łuk, odpiął miecz i odrzucił je daleko od siebie.

— Twój nóż i mój nóż. Zsiadaj, tchórzu.

Cal zacisnął zęby. Prowokuje mnie, pomyślał. Tylko spokojnie.

Nie spuszczając się nawzajem z oka, zsunęli się z koni, uwiązali je do palików i wyjęli noże. Zaczęli okrążać się czujnie. Sztylet Balala pierwszy błysnął w słońcu. Jeździec zrobił wypad w stronę Cala i ciął mocno. Calmin uchylił się. Obaj podjęli swój taniec. Balal atakował raz po raz powodowany wściekłością. Cal bronił się, oceniając siły i umiejętności przeciwnika. Ogarnął go spokój i poczucie nierealności, jakie czuł podczas każdej bitwy. Strach przychodził dopiero potem.

Balal walczył agresywnie, wkładając wszystkie siły w każdy atak, każde pchnięcie. Łatwość z jaką Calmin parował ciosy podsycała jego złość. Postanowił zmienić taktykę. Zamachnął się, w ostatniej chwili zmienił kierunek i pchnął od dołu celując w brzuch. Cal złapał go za nadgarstek i pomagając sobie kolanem odrzucił od siebie.

— Chcesz mnie zabić?

— Stawaj — wydyszał Balal podnosząc się z ziemi.

— Czy nazwanie kogoś pastuchem wystarczy, żeby Jeździec zwrócił się przeciwko Jeźdźcowi?

— Stawaj, Fen!

— Nie chcę cię zabijać. Widziałem już dość śmierci...

Balal doskoczył do Cala, nie pozwalając mu dokończyć. Pojedynek rozgorzał na nowo, zacieklejszy niż poprzednio.


— ...Delk, syn Finali pił z pucharu z młodą Wayllą. To była wielka uczta. Mięso, ser, chleb i placki żółte od szafranu — opowiadał Halim. — Bawiliśmy się całą noc...Co było dalej nie pamiętam. Tylko jakieś barwy, które raziły moje oczy i to, że musiałem iść. Dokąd, nie wiem.

Albana w zamyśleniu kiwała głową.

— Dlaczego Jingu osiedli w miejscu? — spytał Stevar.

— Wczesną wiosną przyłączył się do nas kapłan. Opowiadał nam o Bogu, o błogosławieństwach jakich doświadczamy dzięki Niemu i wielu jakby nawróciło się na nowo, tak żarliwa była jego wiara. Myślę, że to on namówił Starszego na założenie wsi. Nie mnie sądzić jego decyzję, ale brakowało mi wędrówki, widoku stada pędzącego przez trawy...

— A mnich? Gdzie się podział?

— Ruszył dalej. Powiedział, że wypełnił swe zadanie wśród Jingu, rozgrzał nasze serca, dusze i zwrócił je ku Bogu. Pojechał szukać innych klanów.

Stevar parsknął ponurym śmiechem i zamilkł, ale Albana drążyła dalej.

— Skąd mieliście ziarno?

— Jest taki kram, wedle Bramy Karła. Za parę łutów szafranu można tam dostać różne rzeczy.

Kobieta parsknęła z irytacją.

— Pewnie to jakiś oszust. Szafran jest cenną przyprawą i lekarstwem. Nie ma zielarki, która nie chciałaby mieć go w swoich zbiorach. Ale u was go pod dostatkiem.

— Każdej wiosny nasze kobiety łuszczą krokusy — wyjaśnił zdumiony Halim. — Kiedy topnieją śniegi jest ich zatrzęsienie, plenią się jak chwasty.

— Może... — zaczęła Albana.

— Pospieszmy się — krzyknął nagle Jarik i popędził konia. Już od dłuższej chwili nie słuchał Halima, tylko kręcił się niespokojnie, nasłuchiwał.

Albana, nagle czujna, wyostrzyła zmysły. Zachwiała się w siodle, kiedy dotarła do niej fala nienawiści i strachu.

— Cal — wykrztusiła. — Szybko. Tam.

Ruszyli z kopyta.

Chwila dekoncentracji, kiedy spostrzegł błysk rudych włosów, niemal kosztowała Calmina życie. Sztylet Balala rozciął mu skórę na piersiach, zahaczył o żebro. Potknął się i przewrócił do tyłu, wypuszczając z ręki swój kozik. Balal rzucił się na niego, chcąc poderżnąć mu gardło. Cal odtoczył się w bok, rozpaczliwie błądząc ręką w poszukiwaniu noża, a drugą usiłując złapać Jeźdźca za nadgarstek. Kiedy poczuł w spoconej dłoni rękojeść, z całą siłą na jaką było go jeszcze stać, kopnął Balala celując w krocze. Jeździec stęknął z bólu i stoczył się wprost na postawiony sztorcem nóż. Jego ciało nagle zwiotczało. Z rany na piersi trysnęła krew.

Stevar, pilnie obserwujący sytuację, gotów w każdej chwili przyjść z pomocą przyjacielowi, ściągnął na trawę ciało Balala i podał rękę Calowi pomagając mu wstać. Albana podbiegła do męża i przytuliła go mocno. Jarik szlochał głośno, bo nie mógł poradzić sobie z intensywnością bodźców, które odbierał jego niewyszkolony umysł. Dough i Halim spojrzeli na siebie, zastanawiając się jak zachowa się ten drugi w tej nieoczekiwanej sytuacji.

Albana poczuła nagle, że Cal wsparł się na niej całym ciężarem, jakby miał za chwilę upaść. Podtrzymała go i z pomocą Stevara usadziła na trawie. Dopiero teraz oboje zauważyli strużkę krwi sączącą się z rany na piersiach. Kobieta przemogła ogarniającą ją słabość i odwróciła wzrok, sięgnęła po torbę z lekami.

Stevar tylko rzucił okiem na ranę, skrzywił się i powiedział pewnie:

— Nic ci nie będzie. Co tu się stało?

Cal oderwał wzrok od Albany.

— Nie darował, że obraziłem go nad przeprawą. Jechał za mną i wyzwał na pojedynek. Próbowałem mu przemówić do rozumu, ale nie słuchał.

— Co zrobimy? Malas się wścieknie.

— Nie wiem. Kto z jest wami?

Kobieta zdjęła z grzbietu męża postrzępioną podczas walki koszulę, podarła ją i opatrywała ranę. Drżały jej ręce, oczy zaszkliły łzami, w kącikach ust zbierała ślina, ale nie przerwała, póki nie zaciągnęła ostatniego supła.

— To Halim z klanu Jingu. Uratowałam prawie wszystkich z „tańczącej wsi” — powiedziała cicho.

— To prawda — potwierdził milczący dotąd Halim. — Ty i twój klan możecie być z niej dumni.

Cal skinął głową. Stęknął i podniósł się.

— Jeśli potrafisz wyleczyć tę zarazę, może Malas zmieni zdanie. — Poprawił bandaże, odrzucił do tyłu warkocz. — Musimy zabrać ciało Balala. Jego klan powinien wyprawić mu godziwy pochówek. Zginął jak wojownik. Zabierzcie jego rzeczy i ruszajmy, Jeźdźcy są niedaleko — powiedział po chwili namysłu.

Brian i Dough załadowali ciało Balala na jego konia, odszukali porzucony w trawie oręż. Orszak pogrzebowy ruszył na zachód.

Obóz klanu Kevat był już przygotowany do noclegu. Kiedy Cal i jego towarzysze zjawili się na horyzoncie naprzeciw wyjechali im wartownicy.

— Ani kroku dalej — ostrzegł głośno Tamalach, trzymając się w bezpiecznej odległości. — Musicie obozować z dala od nas. To rozkaz Starszego.

— Sprowadźcie Malasa, musimy porozmawiać — krzyknął Cal, wskazując na objuczonego trupem konia.

Jeźdźcy rozpoznali Balala, ich spojrzenia nagle stwardniały. Skłonili ku sobie głowy i porozumieli się szeptem. Jeden z nich zawrócił konia i pognał ku namiotom. Wrócił po chwili wraz z Malasem.

— Co się stało? — rzucił gniewnie Starszy, patrząc na przerzucone przez wierzchowca ciało.

— Balal zginął z honorem jak przystało na Jeźdźca — powiedział Cal ostrożnie dobierając słowa.

— Z czyjej ręki?

— Z mojej — przyznał Fen, patrząc wprost w błękitne oczy Starszego. — Wyzwał mnie i przegrał. Przywiozłem jego ciało, byście go godnie pożegnali.

Malas patrzył na uważnie na kompanię Calmina, zatrzymując spojrzenie na każdej twarzy. Kiedy jego wzrok spoczął na Halimie, młody Jeździec wysunął się do przodu.

— Jestem Halim z klanu Jingu — przedstawił się. -Widziałem śmierć tego, którego zwali Balalem. Zginął honorowo, w walce.

— Dlaczego cię wyzwał, Fen?

— Znieważyłem go nad urwiskiem — przyznał Cal. — Nie mógł tego zapomnieć. Pewnie nie dał byś zgody na pojedynek, więc czekał na sposobność, by zostać ze mną sam na sam. Nie chciałem tego...

— Balal był gwałtownikiem. Mogę uwierzyć, że nie zapomniał twoich słów — powiedział ponuro Starszy. — Stało się. Jego ciało spłonie, a dobytek zostanie rozdany.

Cal wypuścił wodze z ręki i klepnął konia, kierując go ku Jeźdźcom z klanu Kevat. Tamalach złapał wierzchowca i poprowadził go w stronę ognisk. Wszyscy patrzyli w milczeniu na ostatnią drogę Balala.

— Starszy — przerwała ciszę Albana. — Jak widzisz wróciłam zdrowa i przywiodłam ze sobą Halima z klanu Jingu, by świadczył o prawdziwości moich słów. To nie zaraza zabija we wsiach, a trucizna. Ziarno i mąka z tego ziarna są zatrute. To one powodują chorobę. Trzeba ostrzec inne wioski.

— Skąd to wiesz?

— Widziałam ziarno, próbowałam go i wyczułam ślad trucizny.

— I przeżyłaś?

— To było ledwie jedno ziarenko, Malasie. Sporządziłam lekarstwo i udało mi się uratować większość „tańczących”.

Starszy zamyślił się głęboko, popatrując w stronę swojego obozu.

— Nie możesz tego wiedzieć na pewno — powiedział w końcu. — Nie pozwolę wam jechać razem z moimi ludźmi. Możecie trzymać się naszych śladów. Macie dwa łuki, to wystarczy żebyście mogli polować. Wiedzcie, że raczej was zabiję, niż pozwolę na rozniesienie zarazy. Jeśli nie zachorujecie zanim dojedziemy na targi, zaprowadzę was do wodza. Tak postanowiłem — dokończył twardo.

Albana westchnęła. Calmin pokręcił głową zrezygnowany.

— Niech tak będzie — powiedział smutno. — Nie ma sensu się spierać. Zostaniemy tutaj.

Malas odjechał. Wartownicy cofnęli się nieco, pozostając w pobliżu. Drużyna popatrzyła na siebie z goryczą.

— Pomogła im, a oni w zamian grożą śmiercią. Gościnny ludek ci Jeźdźcy — burknął Niedźwiedź wyrażając myśli pozostałych.

Następne dni upłynęły im na monotonnej jeździe śladem klanu Kevat. Mogliby, co prawda, spróbować wymknąć się Jeźdźcom, ale po naradzie uznali, że dzień lub dwa, które zaoszczędziliby nie są warte ryzyka. Nikt nie wątpił, że Malas spełniłby swoją groźbę.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...