Fragment książki

29 minut czytania

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Są rzeczy, które nie powinny występować razem. Na przykład olej i woda. Sok pomarańczowy i pasta do zębów.

Magowie i telewizja.

Reflektory świeciły mi prosto w oczy. Miałem wrażenie, że od gorąca pot spłynie po mnie strumieniami przez grubą warstwę makijażu, jaką parę minut wcześniej nałożyła mi jakaś przemęczona asystentka. Lampki na kamerach zamrugały, zagrała piosenka z czołówki programu, a publiczność w studiu zaczęła skandować:

– Lar-RY, Lar-RY, Lar-RY!

Larry Fowler, niski mężczyzna w nieskazitelnym garniturze, przeszedł przez drzwi w głębi studia i ruszył na scenę. Błyskał porcelanowym uśmiechem i ściskał ręce mijanym ludziom na końcach rzędów. Publiczność krzyczała i klaskała. Przez ten hałas zacząłem się kręcić na krześle i poczułem, że strużka potu spływa mi po żebrach, pod białą koszulą i marynarką. Przez chwilę myślałem, czy nie rzucić się z wrzaskiem do ucieczki.

Nie chodzi o to, że mam taką tremę czy coś w tym rodzaju. Bo nie mam. Tyle że tu było naprawdę gorąco. Oblizałem wargi i sprawdziłem wyjścia ewakuacyjne, na wszelki wypadek. Nigdy nie wiadomo, kiedy trzeba będzie szybko się wynieść. Światła i hałas utrudniały mi koncentrację i zaklęcie, jakim się oplotłem, zaczęło się pruć. Na sekundę zamknąłem oczy i znów je ustabilizowałem.

Obok mnie siedział pulchny łysiejący mężczyzna pod pięćdziesiątkę, w garniturze wyglądającym o wiele lepiej niż mój: Mortimer Lindquist. Czekał spokojnie z uprzejmym uśmiechem na twarzy. Ale wymruczał kątem ust:

– Trzymasz się?

– Bywałem już w pożarach, które bardziej mi się podobały od tego.

– To ty prosiłeś o spotkanie, nie ja – przypomniał. Skrzywił się, patrząc, jak Fowler przystanął na dłuższą chwilę i ściska dłoń młodej kobiecie. – Popisuje się.

– Myślisz, że to długo potrwa? – spytałem.

Zerknął na puste krzesło obok siebie, i drugie, koło mnie.

– Dwóch tajemniczych gości. Myślę, że trochę czasu to zajmie. Nagrywają dodatkowy materiał, a potem montują najlepsze kawałki.

Westchnąłem. Wystąpiłem już u Larry’ego Fowlera zaraz po rozpoczęciu kariery detektywa, ale to była pomyłka. Musiałem potem ciężko pracować, by pozbyć się złej sławy, jaką zyskałem przez skojarzenie z programem.

– Czego się dowiedziałeś? – spytałem.

Mort rzucił mi nerwowe spojrzenie.

– Niewiele.

– No, gadaj, Mort.

Otworzył usta, by odpowiedzieć, ale zauważył, że Larry Fowler wdrapuje się już po schodkach na scenę.

– Nie teraz. Zaczekaj na przerwę reklamową.

Larry dotarł do nas, pomachał moją ręką, potem z równie przesadzonym entuzjazmem przywitał się z Mortem.

– Witamy w programie – powiedział do trzymanego w dłoni mikrofonu, po czym odwrócił się do najbliższej kamery. – Nasz dzisiejszy temat to Magia i czary: oszustwo czy fantazja? Poglądami na ten temat podzielą się z nami goście. Oto miejscowe medium i doradca parapsychiczny, Mortimer Lindquist.

Widzowie zaklaskali uprzejmie.

– Obok niego Harry Dresden, jedyny zawodowy mag w Chicago.

Tym razem oprócz oklasków zabrzmiały pogardliwe śmieszki. Nie powiem, że mnie to zaskoczyło. Ludzie w dzisiejszych czasach nie wierzą w rzeczy nadprzyrodzone. To, co nadprzyrodzone, budzi lęk. Lepiej żyć w bezpiecznym przekonaniu, że nikt nie może sięgnąć do człowieka magią i dyskretnie go zabić, że wampiry istnieją tylko w filmach, a demony to jedynie zaburzenia psychiczne.

Całkowicie niepoprawne, ale o wiele bardziej uspokajające.

Mimo stosunkowo wysokiego poziomu wyparcia, poczułem, że się czerwienię. Nie cierpię, kiedy ludzie się ze mnie śmieją. Zadawnione poczucie krzywdy połączyło się z nerwowością i musiałem bardzo się starać, by podtrzymać zaklęcie tłumiące.

Tak, powiedziałem: „zaklęcie”. Widzicie, naprawdę jestem magiem. Spotykałem wampiry i demony, i wiele innych stworów pomiędzy, i dorobiłem się kilku blizn. Ale problem polega na tym, że technika jakoś nie lubi współistnienia z magią. Kiedy się zbliżam, wieszają się komputery, przepalają żarówki, a alarmy samochodowe bez powodu zaczynają wyć pijanymi, świergoczącymi głosami. Opracowałem zaklęcie przynajmniej chwilowo tłumiące oddziaływanie tej magii, którą noszę ze sobą. Dzięki temu miałem szansę, by nie niszczyć reflektorów ani kamer, ani nie uruchamiać alarmów pożarowych.

Zaklęcie z samej swojej natury było delikatne i trudne do utrzymania. Jak dotąd szło nieźle, choć zauważyłem, że najbliższy kamerzysta krzywi się i zrywa z uszu słuchawki. Brzęczał w nich metaliczny jęk sprzęgu.

Przymknąłem oczy, ściągnąłem cugle irytacji i zakłopotania, a skupiłem się na zaklęciu. Sprzęg ucichł.

– Do rzeczy więc – powiedział Larry po minucie radosnego paplania. – Morty, już kilka razy gościłeś w naszym programie. Może przypomnisz w kilku słowach, czym się zajmujesz.

Mortimer otworzył szeroko oczy.

– Widzę martwych ludzi – wyszeptał.

Publiczność zareagowała śmiechem.

– Ale poważnie, Larry... Głównie organizuję seanse – mówił dalej Mortimer. – Staram się jak mogę, by pomóc ludziom, którzy utracili swych najbliższych, albo którzy muszą się skontaktować z nimi na tamtym świecie, by rozstrzygnąć kwestie pozostawione bez rozwiązania tutaj, na Ziemi. Zajmuję się też przepowiedniami, by pomagać klientom w decyzjach dotyczących przyszłych spraw, oraz próbuję ich ostrzegać przed możliwym zagrożeniem.

– Naprawdę? A możesz nam coś zademonstrować?

Mortimer zamknął oczy i czubkami palców prawej dłoni dotknął punktu między brwiami. A potem oznajmił głuchym głosem:

– Duchy mi mówią... że wkrótce przybędzie jeszcze dwójka gości.

Publiczność znowu się roześmiała, a Mortimer skinął im głową ze swobodnym uśmiechem. Potrafił rozegrać tłum.

Larry uśmiechnął się do niego pobłażliwie.

– A dlaczego zjawiłeś się dzisiaj u nas?

– Widzisz, Larry, zależy mi na podniesieniu wśród ludzi świadomości istnienia dziedziny spraw parapsychicznych i paranormalnych. Według ostatniego badania, aż osiemdziesiąt procent dorosłych Amerykanów stwierdziło, że wierzy w duchy osób umarłych. Chcę pomóc ludziom zrozumieć, że one naprawdę istnieją i że są inni, którzy przeżyli dziwne i niewyjaśnione spotkania z nimi.

– Dziękuję ci, Morty. A ty, Harry... mogę ci mówić po imieniu?

– Jasne. To twoja impreza.

Jego uśmiech nieco stężał.

– Możesz nam w skrócie opowiedzieć, co robisz?

– Jestem magiem – odparłem. – Odnajduję zgubione przedmioty, badam zjawiska paranormalne, a także szkolę ludzi, którzy muszą się zmierzyć z nagłym rozkwitem własnych magicznych talentów.

– Czy to prawda, że jesteś konsultantem wydziału dochodzeń specjalnych w chicagowskiej policji?

– Okazjonalnie – przyznałem. W miarę możliwości wolałem nie wspominać o wydziale dochodzeń specjalnych. Reklama u Larry’ego Fowlera była pewnie ostatnią rzeczą, na jakiej zależało policji w Chicago. – Wiele grup policyjnych w kraju korzysta z usług takich konsultantów, kiedy wszystkie inne metody zawiodą.

– A czemu przyszedłeś dziś do nas?

– Bo jestem w dołku, a wasz producent płaci dwa razy więcej niż moja stawka.

Widzowie się zaśmiali, bardziej przyjaźnie. Oczy Larry’ego za okularami błysnęły wściekle, a jego uśmiech zmienił się w zgrzytanie zębów.

– Ale tak poważnie, Harry. Dlaczego?

– Z tych samych powodów co Mort... znaczy Morty – odparłem.

Co było prawdą. Przyszedłem tu, żeby spotkać się z Mortem i uzyskać od niego pewne informacje. A on przyszedł na spotkanie ze mną, bo odmówił zbliżania się do mnie na ulicy. Można chyba powiedzieć, że nie mam ostatnio reputacji najbezpieczniejszego towarzystwa na świecie.

– I twierdzisz, że potrafisz czarować – przypomniał Larry.

– Tak.

– A mógłbyś nam pokazać?

– Mógłbym, Larry, ale nie sądzę, żeby to było praktyczne.

Larry pokiwał głową i rzucił publiczności porozumiewawcze spojrzenie.

– A to dlaczego?

– Bo prawdopodobnie zdemolowałbym przy tym cały sprzęt w studio.

– Oczywiście. – Larry mrugnął do widzów. – A tego przecież byśmy nie chcieli, prawda?

Znowu śmiechy i kilka gwizdów publiczności. Do głowy przychodziły mi fragmenty Carrie i Podpalaczki, ale opanowałem się i skupiłem na zaklęciu tłumiącym. Oto ja – mistrz samodyscypliny! Raz jeszcze tęsknie popatrzyłem w stronę drzwi ewakuacyjnych na tyłach.

Larry zaczął zwykłą rozmowę, dyskutując o kryształach, postrzeganiu pozazmysłowym i kartach tarota. Odpowiadał przede wszystkim Mort, a ja wtrącałem czasem jakieś monosylaby.

Po kilku minutach Larry powiedział:

– Wrócimy do was po kilku ogłoszeniach...

Asystenci techniczni podnieśli tablice z napisem OKLASKI, a kamery przejechały po gwiżdżącej i pokrzykującej widowni. Larry rzucił mi pełne irytacji spojrzenie i gniewnie zszedł ze sceny. Już w kulisach zaczął wrzeszczeć na jakąś charakteryzatorkę – chodziło mu o fryzurę.

Pochyliłem się do Morta.

– No dobra. Mów, czego się dowiedziałeś.

Otyły ektomanta pokręcił głową.

– Nic konkretnego. Wciąż staram się jakoś wrócić do interesu w kontaktach z umarłymi.

– Ale i tak masz ich więcej ode mnie. Moje źródła nie pilnują dokładnie, kto ostatnio umarł, a kto nie. Więc wezmę wszystko, co dasz. Czy ona przynajmniej żyje?

Przytaknął.

– Żyje. To na pewno. Jest w Peru.

– Peru? – Oczywiście wiadomość, że Susan żyje, sprawiła mi wielką ulgę. Ale, co u diabła, robiła w Peru? – To terytorium Czerwonego Dworu.

– Częściowo – zgodził się Mort. – Choć większość z nich siedzi w Brazylii albo na Jukatanie. Próbowałem dowiedzieć się dokładniej, gdzie jest teraz, ale trafiłem na blokadę.

– Czyją?

Wzruszył ramionami.

– Nie mam jak sprawdzić. Przykro mi.

Pokręciłem głową.

– Nie, w porządku.

Wyprostowałem się na krześle i zastanowiłem.

Susan Rodriguez była reporterką miejscowego brukowca Midwestern Arcane. Zainteresowała się mną, kiedy tylko zacząłem praktykę, bezustannie wypytując o rzeczy, które stukają w nocy. Wywiązał się romans, a pierwsza randka skończyła się tym, że leżała nago na ziemi wśród burzy, gdy obok błyskawica wysmażyła ropuchowatego demona i rozniosła go na oślizłe kawałki. Potem opisała jeszcze kilka spotkań ze stworami z moich śledztw i jej teksty zyskały popularność w szerszej skali.

Kilka lat później, mimo wszystkich moich ostrzeżeń i zakazów, poszła za mną – i z wielkim notesem – do siedliska wampirów. Arystokratka z Czerwonego Dworu porwała ją i rozpoczęła jej przemianę z człowieka w wampira. Miała to być zemsta za coś, co ja zrobiłem. Ta wampirza arystokratka sądziła, że pozycja czyni ją nietykalną, że będę unikał konfliktów z całym Dworem. Powiedziała, że jeśli spróbuję odbić Susan, doprowadzę do wybuchu światowej wojny między Biała Radą magów i wampirami z Czerwonego Dworu.

Co uczyniłem.

Wampiry nie wybaczyły mi odebrania im Susan, pewnie dlatego, że w tej akcji spłonęła spora ich grupa, łącznie z arystokratką. Dlatego właśnie Mort nie chciał się ze mną pokazywać. Nie brał udziału w tej wojnie i wolał, by ten stan się utrzymał.

W każdym razie Susan nie przeszła pełnej transformacji, chociaż zaczęła już łaknąć krwi i gdyby kiedyś poddała się tej żądzy, stałaby się jedną z Czerwonego Dworu. Poprosiłem, żeby za mnie wyszła, i obiecałem, że znajdę sposób przywrócenia jej człowieczeństwa. Odmówiła i wyjechała; przypuszczam, że próbowała sama jakoś uporządkować swoje sprawy. Wciąż szukałem leku na jej dolegliwość. Jednak od jej wyjazdu dostałem tylko liścik i parę widokówek.

Dwa tygodnie temu zadzwonili z jej redakcji. Powiedzieli, że tekst, który zwykle przysyłała do Arcane, spóźnia się i czy nie wiem, jak się z nią skontaktować. Nie wiedziałem, ale zacząłem badać sprawę. Niczego nie osiągnąłem i poszedłem do Morta Lindquista, by sprawdzić, czy jego kontakty w świecie duchów mają lepsze informacje od moich.

Nie uzyskałem wiele, ale przynajmniej żyła. Mięśnie na moim karku rozluźniły się odrobinę.

Uniosłem głowę. Larry wracał na scenę w rytm swojego motywu muzycznego. Głośniki zgrzytnęły i jęknęły, kiedy zaczął mówić, a ja spostrzegłem, że znowu pozwoliłem sobie stracić koncentrację. Zaklęcie tłumiące okazało się o wiele trudniejsze do utrzymania, niż sądziłem, i z każdą minutą było gorzej. Postarałem się skupić i głośniki się uspokoiły, jeśli nie liczyć rzadkich stuków.

– Witamy znowu w naszym programie – powiedział Larry do kamery. – Dzisiaj rozmawiamy z ludźmi zajmującymi się zjawiskami paranormalnymi, którzy przyszli, by podzielić się swymi opiniami z widzami w studio i tymi przed telewizorami. Aby lepiej zbadać te kwestie, zaprosiliśmy też ekspertów reprezentujących przeciwny punkt widzenia. Oto oni.

Publiczność brawami powitała dwóch mężczyzn, którzy weszli z przeciwnych stron sceny. Pierwszy usiadł na miejscu obok Morty’ego; był trochę powyżej przeciętnego wzrostu, szczupły, z twarzą ogorzałą od słońca. Mógł być w dowolnym wieku między czterdziestką a sześćdziesiątką. Miał siwiejące, równo przycięte włosy, i nosił czarny garnitur z białą koloratką, a na szyi krucyfiks i różaniec. Uśmiechnął się, skinął głową Morty’emu i mnie, a Larry’emu uścisnął rękę.

– Pozwolę sobie przedstawić ojca Vincenta – powiedział Larry. – Przyleciał aż z Watykanu, żeby zjawić się dzisiaj u nas. Jest jednym z czołowych uczonych i badaczy Kościoła katolickiego w dziedzinie czarów i magii, zarówno z historycznej, jak i psychologicznej perspektywy. Ojcze, witamy w programie.

Głos Vincenta brzmiał trochę szorstko, ale mówił on po angielsku ze swego rodzaju kulturowym akcentem, sugerującym rozległe wykształcenie.

– Dziękuję, Larry. Bardzo się cieszę, że mogę tu wystąpić.

Przeniosłem wzrok na drugiego z gości, tego, który usiadł obok mnie. Larry mówił właśnie:

– Powitajmy też przybysza z brazylijskiego uniwersytetu w Rio de Janeiro, doktora Paolo Ortegę, znanego na całym świecie badacza i demaskatora fenomenów nadprzyrodzonych.

Larry mówił coś jeszcze, ale już nie słuchałem. Wpatrywałem się w mężczyznę obok i docierało do mnie, kto to taki. Był średniego wzrostu i nieco ciężkiej budowy ciała, miał szerokie ramiona i potężną pierś, smagłą cerę i gładko zaczesane ciemne włosy; szarosrebrzysty garnitur wydawał się elegancki i gustowny.

Był też diukiem Czerwonego Dworu – prastarym i śmiertelnie groźnym wampirem, uśmiechającym się do mnie z odległości wyciągniętego ramienia. Mój puls skoczył z sześćdziesięciu uderzeń na minutę do jakichś pięćdziesięciu milionów, a strach posłał srebrzyste błyskawice wzdłuż kończyn.

Emocje mają moc. Są paliwem dla wielu moich czarów. Zalała mnie fala lęku i nacisk na zaklęcie tłumiące nagle się podwoił. W najbliższej kamerze coś zaiskrzyło i uniósł się z niej kłąb dymu. Operator zatoczył się, zrywając z uszu słuchawki; rzucił przekleństwo z rodzaju tych, które muszą potem zagłuszać w dziennych programach. Kamera dymiła coraz mocniej, rozszedł się zapach palonej gumy, a studyjne głośniki zatrzeszczały od sprzęgów.

– No cóż... – rzucił cicho Ortega. – Miło znów pana widzieć, panie Dresden.

Przełknąłem ślinę i sięgnąłem nerwowo do kieszeni, gdzie trzymałem parę magicznych zabawek, jakich używam do obrony. Ortega położył mi dłoń na przedramieniu. Nie wyglądał, jakby się szczególnie wysilał, ale jego palce zamknęły się na moim przegubie jak kajdanki, dość mocno, by do łokcia i barku popłynęły impulsy bólu. Rozejrzałem się, ale wszyscy gapili się na uszkodzoną kamerę.

– Spokojnie – szepnął Ortega, z wyraźnym, lekko latynoskim akcentem. – Nie zamierzam cię zabijać w telewizji, magu. Przybyłem, żeby porozmawiać.

– Puszczaj mnie – warknąłem.

Głos mi lekko drżał. Przeklęta trema...

Puścił, więc szybko cofnąłem rękę. Ekipa techniczna odtoczyła dymiącą kamerę, a jakiś wyglądający na reżysera typ ze słuchawkami na uszach wykonał falisty ruch palcami. Larry skinął mu głową i zwrócił się do Ortegi.

– Przepraszam. Usuniemy to przy montażu.

– Żaden problem – zapewnił go Ortega.

Larry milczał przez chwilę, po czym zaczął znowu:

– Doktorze Ortega, witamy w naszym programie. Cieszy się pan reputacją jednego z najlepszych na świecie analityków zjawisk paranormalnych. Wykazał pan, że znaczna liczba tak zwanych zdarzeń nadprzyrodzonych to w rzeczywistości sprytne sztuczki. Może nam pan o tym krótko opowiedzieć?

– Naturalnie. Badam te fenomeny od wielu lat i jeszcze nie trafiłem na taki, którego nie dałoby się odpowiednio wyjaśnić. Na przykład, rzekomy twór przybyszów z kosmosu, kręgi w zbożu, okazały się niczym więcej niż ulubioną rozrywką niewielkiej grupy brytyjskich farmerów. Inne dziwne zjawiska są z pewnością nietypowe, ale to przecież nie znaczy, że nadprzyrodzone. Nawet tutaj, w Chicago, mieliście w jednym z parków deszcz ropuch, którego świadkami były dziesiątki, może wręcz setki ludzi. Okazało się później, że jakiś przypadkowy szkwał porwał je skądś i zrzucił tutaj.

Larry z powagą kiwnął głową.

– A zatem nie wierzy pan w takie rzeczy?

Ortega uśmiechnął się pobłażliwie.

– Naprawdę chciałbym uwierzyć, Larry, że to wszystko jest prawdą. Na świecie jest tak mało magii... Ale obawiam się, że choć w każdym z nas jest jakaś cząstka pragnąca uwierzyć w cudowne istoty i fantastyczne moce, fakty mówią nam, że to zwykłe i prymitywne przesądy.

– A zatem pańska opinia o praktykujących takie nadprzyrodzone...

– Oszuści – stwierdził stanowczo Ortega. – Bez obrazy dla twoich gości, oczywiście. Wszystkie te tak zwane „media”, zakładając, że same siebie nie oszukują, to tylko utalentowani aktorzy, dysponujący wiedzą o podstawach ludzkiej psychologii, którzy wiedzą, jak to wykorzystywać. Łatwo im przychodzi przekonanie naiwnych, że potrafią nawiązać kontakt z umarłymi, albo czytać w myślach, albo że sami są istotami nadprzyrodzonymi. Prawdę mówiąc, po paru minutach przygotowań i w odpowiednim oświetleniu, sam mógłbym wmówić każdej osobie w tym studio, że jestem wampirem.

Widzowie znowu się roześmiali. Patrzyłem na Ortegę ponuro i narastała we mnie frustracja, coraz bardziej naruszając zaklęcie tłumiące. Powietrze wokół stało się nieco cieplejsze.

Drugi kamerzysta jęknął i zerwał z głowy piszczące słuchawki, a jego kamera zaczęła się wolno obracać, nawijając kable na stalową ramę stojaka.

Zgasły lampki oznaczające emisję, a Larry podszedł do krawędzi sceny i zaczął krzyczeć na biednego kamerzystę. Zza kulis wyszedł reżyser z przepraszającą miną, więc Larry na niego skierował swój gniew. Mężczyzna zniósł awanturę z cierpliwością wołu, a potem sprawdził kapryśny sprzęt. Mruknął coś do mikrofonu i razem ze wstrząśniętym kamerzystą zaczęli wytaczać martwą kamerę.

Larry skrzyżował ręce na piersi, po czym odwrócił się do gości.

– Bardzo przepraszam – powiedział. – Za parę minut ściągniemy tu rezerwową kamerę. To nie potrwa długo.

– Drobiazg, Larry – uspokoił go Ortega. – Pogawędzimy tu sobie.

Larry przyjrzał mi się.

– Dobrze się pan czuje, panie Dresden? – zapytał. – Bo wygląda pan trochę blado. Może podać panu drinka albo co...

– Ja na pewno poproszę – wtrącił Ortega. Też patrzył na mnie.

– Zaraz ktoś przyniesie – obiecał Larry, po czym zszedł ze sceny i ruszył w stronę swojej fryzjerki.

Mort zajął rozmową ojca Vincenta, bardzo stanowczo odwrócony do mnie plecami. Zwróciłem się do Ortegi, czujny i sztywno wyprostowany, walcząc z gniewem i strachem. Zwykle takie śmiertelne przerażenie bywa użyteczne: magia żywi się emocjami, a strach to wygodne paliwo. Ale nie było to odpowiednie miejsce, by przywoływać podmuchy wiatru i strumienie ognia. Zebrało się tu zbyt wielu ludzi i łatwo byłoby kogoś poranić, czy nawet zabić.

A poza tym Ortega miał rację. To miejsce nie nadawało się do walki. Jeśli tu przyszedł, to chciał porozmawiać. W przeciwnym razie zaczaiłby się na mnie na podziemnym parkingu.

– No dobrze – odezwałem się wreszcie. – Co chcesz mi powiedzieć?

Pochylił się do mnie, żeby nie podnosić głosu. Skuliłem się wewnętrznie, ale się nie odsunąłem.

– Przyleciałem do Chicago, żeby pana zabić, panie Dresden. Ale mam pewną propozycję i chciałbym, żeby jej pan wcześniej wysłuchał.

– Naprawdę musisz popracować nad metodami otwarcia – zauważyłem. – Mam książkę o technikach negocjacji. Mogę ci pożyczyć.

Uśmiechnął się posępnie.

– Trwa wojna, panie Dresden. Ta wojna między waszymi ludźmi i moimi jest zbyt kosztowna dla obu stron.

– Wojna od początku była dość głupią opcją – odparłem. – Nigdy jej nie chciałem.

– Ale to pan ją zaczął – przypomniał. – Zaczął ją pan z powodu zasad.

– Zacząłem ją z powodu ludzkiego życia.

– A ilu ludzi pan ocali, jeśli ją pan teraz zakończy? – zapytał Ortega. – Nie tylko magowie cierpią. Skupiamy się na wojnie i nie jesteśmy w stanie kontrolować co bardziej gwałtownych grup naszego własnego Dworu. Nie pochwalamy niepotrzebnych zabójstw, ale ranni i pozbawieni przywódców członkowie Dworu często zabijają bez rzeczywistej potrzeby. Przerwanie wojny pozwoli ocalić setki, może tysiące ludzkich istot.

– Podobnie jak wybicie wszystkich wampirów na planecie. Ale o co konkretnie ci chodzi?

Ortega pokazał zęby w uśmiechu. Całkiem zwyczajne zęby, żadnych długich kłów ani nic. Wampiry z Czerwonego Dworu wyglądają jak ludzie – aż do chwili, kiedy zmieniają się w istoty z koszmarów.

– Chodzi o to, Dresden, że wojna jest nieopłacalna i niepożądana. Dla mojej strony to pan jest jej symboliczną przyczyną i elementem spornym między nami i Biała Radą. Kiedy pan zginie, Rada podejmie rozmowy pokojowe, podobnie jak Dwór.

– Czyli sugerujesz, żebym położył się i umarł? Mało atrakcyjna oferta. Naprawdę powinieneś przeczytać tę książkę.

– Składam propozycję. Niech pan stanie ze mną do walki sam na sam, Dresden.

Nie całkiem parsknąłem mu w twarz.

– Niby czemu miałbym się zgodzić?

Spoglądał na mnie bez wyrazu.

– Albowiem oznacza to, że wojownicy, których sprowadziłem ze sobą, nie będą zmuszeni polować na pańskich przyjaciół i sprzymierzeńców. Że wynajęci przez nas zabójcy nie otrzymają końcowego potwierdzenia zlecenia, by zabić pewną liczbę klientów, którzy zatrudniali pana w ostatnich pięciu latach. Jestem pewien, że nie muszę wymieniać nazwisk.

Lęk i gniew, które już się uspokajały, teraz wezbrały na nowo.

– Naprawdę nie ma powodu – oświadczyłem. – To ze mną prowadzicie wojnę, więc mnie się trzymajcie.

– Chętnie – zapewnił Ortega. – Nie aprobuję takiej taktyki. Niech pan zmierzy się ze mną zgodnie z określonymi w Przymierzu regułami pojedynków.

– A jak już cię zabiję, to co? – Nie wiedziałem, czy zdołam go zabić, ale nie widziałem powodu, żeby zdradzać brak pewności siebie. – Następny dzielny czerwony diuk zjawi się z tym samym?

– Jeśli mnie pan pokona, Dwór zgodził się, by to miasto uznać za terytorium neutralne. Żyjący tu, łącznie z panem, pańskimi przyjaciółmi i współpracownikami, będą wolni od groźby ataku, dopóki pozostają w mieście.

Patrzyłem na niego zaskoczony.

– Chicago-blanca, tak?

Zdziwiony uniósł brew.

– Mniejsza z tym. Najpierw skończmy...

Odwróciłem się i zlizałem pot z górnej wargi. Asystentka przyniosła dwie butelki mineralnej, które wręczyła Ortedze i mnie. Wypiłem trochę. Ucisk zaklęcia sprawiał, że przed oczami fruwały mi kolorowe plamki.

– To głupi pomysł, żeby ze mną walczyć – zauważyłem. – Nawet jeśli mnie zabijesz, spadnie na ciebie moja śmiertelna klątwa.

Wzruszył ramionami.

– Nie jestem tak ważny, jak cały Dwór. Podejmę to ryzyko.

Niech to dzwony piekieł... Oddani, honorowi, mężni i skłonni do poświęceń wariaci to najgorsi możliwi przeciwnicy. Spróbowałem jeszcze jednego uniku, w nadziei że może być skuteczny.

– Chcę to dostać na piśmie. Z kopią dostarczoną Radzie. Żeby cała sprawa była uznana i oficjalna, według Przymierza.

– A potem zgodzi się pan na pojedynek?

Odetchnąłem głęboko. Ostatnie, o czym marzyłem, to kolejna bójka z jakąś nadprzyrodzoną paskudą. Wampiry mnie przerażały. Były silne, o wiele za szybkie, sprzyjał im potężny czynnik obrzydzenia. Ich ślina była uzależniającym narkotykiem, który podziałał już kiedyś na mnie dostatecznie mocno, bym czasem drżał i zastanawiał się, jak to by było, gdybym dostał jeszcze jeden strzał.

Ostatnio praktycznie nie wychodzę z domu po zmroku, głównie dlatego, że nie mam ochoty na spotkania z wampirami. Pojedynek oznaczałby uczciwą walkę, a ja nie cierpię uczciwych walk. Jak to stwierdziła pewna mordercza królowa elfów: za łatwo je przegrać.

Oczywiście, jeśli nie przystanę na propozycję Ortegi, i tak będę musiał z nim walczyć, prawdopodobnie w czasie i miejscu, które on sam wybierze – a miałem przeczucie, że raczej nie okaże arogancji i nadmiernej pewności siebie, jaką widywałem u innych wampirów. Coś w nim mówiło wyraźnie, że jeśli tylko przestanę oddychać, nie jest specjalnie istotne, jak do tego dojdzie. Co więcej, wierzyłem mu, że jeśli nie zdoła mnie dostać, zabierze się za ludzi, na których mi zależy.

Co się dziwić, to przecież najbardziej stereotypowa akcja czarnych charakterów, jaką można sobie wyobrazić.

I bardzo skuteczna zachęta.

Chciałbym powiedzieć, że starannie rozważyłem wszystkie czynniki, na zimno przemyślałem sytuację i racjonalnie zdecydowałem, że podejmę skalkulowane ryzyko. Ale to nieprawda. Prawda jest taka, że wyobraziłem sobie, jak Ortega z kumplami krzywdzą bliskich mi ludzi, i nagle tak się rozgniewałem, że miałem ochotę rzucić się na niego natychmiast. Spojrzałem w jego stronę, mrużąc powieki, i nie próbowałem nawet się opanować. Zaklęcie tłumiące zaczęło się kruszyć, a mnie nie chciało się go podtrzymywać. W końcu się rozsypało i wezbrana energia rozlała się po studiu bezgłośną i niewidzialną falą.

Głośniki zatrzeszczały, i zaraz padły z hukiem. Reflektory nad nami rozbłysły oślepiająco, a na scenę posypały się snopy iskier. Jedna z dwóch ocalałych kamer wybuchnęła ogniem: błękitne płomienie strzeliły spod obudowy, gniazdka elektryczne na ścianie splunęły pomarańczowymi i zielonymi iskrami. Larry Fowler krzyknął i podskoczył wysoko; klepał się po talii, a chwilę później rzucił na ziemię dymiący telefon komórkowy. Światła zgasły, a publiczność krzyczała, zdjęta nagłą paniką.

Ortega, oświetlony tylko padającymi iskrami, wydawał się mroczny i jakby ucieszony. Cienie tańczyły mu po twarzy, oczy miał wielkie i ciemne.

– No dobrze – powiedziałem. – Daj mi to wszystko na piśmie i umowa stoi.

Zapłonęły światła awaryjne, zawyły alarmy przeciwpożarowe, ludzie ruszyli do wyjść ewakuacyjnych. Ortega błysnął zębami w uśmiechu i spłynął ze sceny, znikając gdzieś za kulisami.

Wstałem, trzęsąc się trochę. Coś chyba spadło z sufitu i uderzyło Morta w głowę: miał małe rozcięcie, podchodzące już krwią. Chwiał się niepewnie, kiedy próbował wstać. Podtrzymałem go, a z drugiej strony chwycił go pod ramię ojciec Vincent. Razem pociągnęliśmy tęgiego ektomantę do drzwi.

Sprowadziliśmy Morta ze schodów i przed budynek. Na miejscu były już policyjne radiowozy, migoczące niebieskimi i białymi światłami. Wozy strażackie i karetki wjeżdżały właśnie w uliczkę. Usadziliśmy Morta w rzędzie ludzi z lekkimi urazami i odstąpiliśmy na bok. Ratownicy zaczynali badać rannych.

– Wie pan, panie Dresden – odezwał się ojciec Vincent. – Muszę panu coś wyznać.

– Aha. Proszę nie myśleć, padre, że nie dostrzegam ironii w tych słowach.

Wąskie usta Vincenta rozciągnęły się w wymuszonym uśmiechu.

– Właściwie to nie przyleciałem do Chicago tylko po to, żeby wystąpić w programie.

– Nie?

– Nie. Tak naprawdę chodziło mi...

– ...o to, żeby porozmawiać ze mną – dokończyłem za niego.

Uniósł brwi.

– Skąd pan wie?

Westchnąłem i wyjąłem z kieszeni kluczyki do samochodu.

– Po prostu taki już jest ten dzień.

ROZDZIAŁ DRUGI

Ruszając do samochodu, skinąłem na ojca Vincenta, by szedł ze mną. Posłuchał, a ja pomaszerowałem tak szybko, że musiał się wysilić, by dotrzymać mi kroku.

– Musi pan zrozumieć – powiedział. – Będę nalegał na całkowitą dyskrecję, jeśli mam panu zdradzić szczegóły mojego problemu.

Zmarszczyłem czoło.

– Uważa mnie pan w najlepszym razie za stukniętego, w najgorszym za szarlatana. Dlaczego miałby mi pan powierzyć swoją sprawę?

Oczywiście nie miałem zamiaru mu odmawiać. Chciałem wziąć tę sprawę. A dokładniej, chciałem wziąć jego pieniądze. Moja sytuacja finansowa nie była aż tak tragiczna jak rok temu, ale to oznaczało tylko, że wierzycieli muszę odpędzać kijem bejsbolowym, a nie pałką elektryczną.

– Słyszałem, że w takich sytuacjach jest pan najlepszym detektywem w mieście – oświadczył ojciec Vincent.

Spojrzałem na niego z ukosa.

– Czy chodzi panu o coś nadprzyrodzonego?

– Nie, oczywiście, że nie. – Przewrócił oczami. – Nie jestem naiwny, panie Dresden. Ale mówiono mi, że o społeczności okultystycznej w tym mieście wie pan więcej niż dowolny prywatny detektyw.

– Aha – mruknąłem. – No tak.

Zastanawiałem się przez jakąś minutę i doszedłem do wniosku, że to pewnie prawda. Społeczność okultystyczna, o której mówił, to była typowa ekipa od New Age, patrzenia w szklaną kulę, przekładania kart tarota i wróżenia z ręki; takich osobników spotyka się w każdym większym mieście. Na ogół byli nieszkodliwi, a sporo z nich miało przynajmniej niewielkie zdolności magiczne. Wystarczy dodać szczyptę artystów od feng shui, doprawić obficie wiccanami o rozmaitych odcieniach i poziomach szczerości, domieszać kilku skromnie obdarowanych praktyków, którzy lubili łączyć swą magię z religią, grupkę wyznawców voodoo, paru santerian i niewielki dodatek satanistów, wszystko to garnirowane licznymi młodymi ludźmi, którzy lubią ubierać się na czarno, a dostanie się to, co większość określa „społecznością okultystyczną”.

Oczywiście można czasem spotkać ukrywającego się wśród nich czarownika, nekromantę, potwora albo demona. Poważni gracze, ci źli, traktują te grupy jak dziesięciolatek traktuje domek z piernika w wesołym miasteczku.

Mój system wczesnego ostrzegania uruchomił umysłową syrenę.

– Kto pana do mnie skierował, padre?

– Och, miejscowy kapłan – odparł Vincent. Wyjął z kieszeni notesik, otworzył i przeczytał: – Ojciec Forthill ze Świętej Marii od Aniołów.

Zamrugałem. Ojciec Forthill nie zgadzał się ze mną, jeśli chodzi o religię, ale był porządnym gościem. Może trochę sztywnym, jednak lubiłem go, no i byłem mu winien kilka przysług.

– Powinien pan o tym wspomnieć na samym początku.

– Weźmie pan sprawę? – spytał ojciec Vincent, kiedy szliśmy w stronę parkingu.

– Chciałbym najpierw poznać szczegóły, ale jeśli Forthill uważa, że mogę pomóc, to pomogę. Oczywiście według normalnych stawek.

– Naturalnie. – Ojciec Vincent bawił się krucyfiksem na szyi. – Mogę założyć, że oszczędzi mi pan tej gadaniny magika?

– Maga – poprawiłem.

– Jest jakaś różnica?

– Magicy zajmują się magią na scenie. Magowie zajmują się prawdziwą magią.

Westchnął.

– Nie potrzebuję iluzjonisty, panie Dresden. Potrzebuję detektywa.

– A ja nie potrzebuję, by mi pan wierzył, padre. Wystarczy, że będzie pan płacił. Na pewno się dogadamy.

Spojrzał na mnie niepewnie.

– Aha – mruknął.

Dotarliśmy do samochodu, starego volkswagena garbusa, którego nazywałem Niebieskim Chrabąszczem. Miał to, co niektórzy nazywają „charakterem”, a co ja nazywam masą niedopasowanych części. Kiedyś może i był niebieski, ale teraz w miejsce uszkodzonych w taki czy inny sposób oryginałów wmontowano mu kawałki zielonego, białego i czerwonego VW. Maskę musiałem mocować drutem, żeby nie otwierała się na nierównościach, a przedni zderzak nadal był wgnieciony i wygięty po zeszłorocznej próbie rozjechania potworów. Może jeśli robota u Vincenta okaże się dobrze płatna, będę mógł go naprawić.

Ojciec Vincent zamrugał zdziwiony.

– Co się stało? – zapytał.

– Zderzyłem się z drzewami – odparłem.

– Wjechał pan samochodem w drzewo?

– Nie. W drzewa. Liczba mnoga. A potem w kontener na śmieci. – Zerknąłem na niego z zakłopotaniem. – To były małe drzewka – dodałem.

Jego niepewna mina zmieniła się w wyraz prawdziwego niepokoju.

– Aha...

Otworzyłem drzwi po swojej stronie. Nie o to chodzi, żebym się bał, czy ktoś nie ukradnie mi samochodu. Kiedyś pewien złodziej zaproponował, że zorganizuje mi coś lepszego na specjalnych warunkach.

– Domyślam się, że o szczegółach wolałby pan porozmawiać w mniej publicznym miejscu?

– Oczywiście – przytaknął. – Gdyby mógł mnie pan zawieźć do hotelu; mam tam kilka fotografii i...

Usłyszałem szuranie butów o beton akurat na czas, bym zdążył kątem oka dostrzec strzelca, kiedy podnosił się spomiędzy dwóch samochodów w następnym rzędzie. Przyćmione światła zalśniły na lufie broni, a ja rzuciłem się przez maskę Chrabąszcza, dalej od niego. Zderzyłem się z ojcem Vincentem, który pisnął zaskoczony, potem obaj potoczyliśmy się na ziemię, a tamten zaczął strzelać.

Pistolet, kiedy wypalił, nie rozdarł powietrza hukiem gromu. Typowo pistolety tak właśnie robią. Są o wiele głośniejsze niż wszystko, na co człowiek może się natknąć w codziennym życiu. Ten pistolet nie zaryczał, nie grzmotnął, nawet nie huknął. Wydał tylko głośny dźwięk. Może taki, jakby ktoś uderzył o blat wielkim słownikiem.

Strzelec używał tłumika.

Pierwszy pocisk trafił w mój samochód i odbił się od wypukłości maski. Drugi świsnął mi nad głową, kiedy szarpałem się z ojcem Vincentem. Trzeci roztrzaskał szybę w eleganckim sportowym wozie obok.

– Co się dzieje? – wyjąkał ojciec Vincent.

– Cicho! – burknąłem.

Strzelec się przesuwał, szurając stopami na betonie; próbował obejść nasz samochód. Sięgnąłem obok reflektora Chrabąszcza i zacząłem się męczyć z drutem trzymającym maskę. Kiedy tamten się zbliżył, drut ustąpił. Maska uniosła się i sięgnąłem do wnętrza bagażnika.

Uniosłem głowę i zobaczyłem strzelca: średniego wzrostu i budowy, po trzydziestce, ciemne spodnie i kurtka; podniósł obciążony sporym tłumikiem małokalibrowy pistolet. Strzelił, ale szkoda mu było czasu, żeby porządnie wycelować. Był niecałe dwadzieścia stóp ode mnie i mimo to chybił.

Wyrwałem z bagażnika strzelbę, odsunąłem bezpiecznik i przeładowałem. Strzelec szeroko otworzył oczy, odwrócił się i rzucił do ucieczki. Raz jeszcze strzelił, rozbijając reflektor Chrabąszcza, a potem nadal strzelał, biegnąc tam, skąd przyszedł.

Odskoczyłem za samochód i schyliłem głowę. Próbowałem liczyć strzały – doszedłem do jedenastu czy dwunastu, nim pistolet ucichł. Wstałem, przyciskając kolbę do ramienia, i spojrzałem wzdłuż lufy. Strzelec uskoczył za betonowy filar i biegł dalej.

– Szlag... – syknąłem. – Wsiadaj do wozu.

– Ale... – zająknął się ojciec Vincent.

– Do wozu! – krzyknąłem.

Skręciłem drut przy masce i wsiadłem, Vincent wsunął się na miejsce pasażera, a ja wcisnąłem mu strzelbę.

– Proszę to trzymać.

Ręce mu się trzęsły. Szeroko otwierał oczy, kiedy Chrabąszcz z rykiem zbudził się do życia No, może nie z rykiem. Volkswagen garbus nie ryczy. Ale zawarczał trochę, a ja wrzuciłem bieg, zanim jeszcze ksiądz zdążył całkiem zatrzasnąć drzwi.

Kierowałem się do wyjazdu, szybko pokonując zakręty i rampy.

– Co pan robi? – zaniepokoił się ojciec Vincent.

– To był żołnierz mafii – rzuciłem. – Na pewno obstawili wyjście.

Z piskiem minęliśmy ostatni łuk i pognaliśmy do wyjazdu z parkingu. Usłyszałem, jak ktoś krzyczy zdyszany; dwaj potężni i nieprzyjaźni z wyglądu mężczyźni wysiadali właśnie z samochodu zaparkowanego po drugiej stronie ulicy. Jeden trzymał strzelbę, drugi jakiś ciężki pistolet, może desert eagle.

Tego ze strzelbą nie poznałem, ale Bandzior Trzy był wielkim gościem z rudawymi włosami, bez szyi i w tanim garniturze – Cujo Hendricks, prawa ręka i ochroniarz króla przestępczego świata Chicago, dżentelmena Johnny’ego Marcone’a.

Chrabąszcz podskoczył na krawężniku, kiedy wjechałem na chodnik, żeby ominąć szlaban. Po drodze ściąłem parę przystrzyżonych krzewów, przeskoczyłem przez krawężnik na jezdnię, szarpnąłem kierownicę w prawo i wcisnąłem gaz do dechy.

Obejrzałem się szybko i przy drzwiach wyjścia ewakuacyjnego zobaczyłem pierwszego strzelca, jak mierzy do nas z tego pistoletu z tłumikiem. Oddał jeszcze kilka strzałów, choć słyszałem tylko ostatnie, kiedy tłumik zaczął już zawodzić. Nie miał szans na czysty strzał, ale miał szczęście i moja tylna szyba rozprysnęła się do środka. Przełknąłem ślinę, skręciłem na pierwszym skrzyżowaniu na czerwonym, prawie się zderzyłem z ciężarówką U-Haul, i pojechałem dalej.

Kilka przecznic dalej tętno spadło mi na tyle, że znowu mogłem myśleć. Zwolniłem do prędkości zbliżonej do dozwolonej, podziękowałem szczęśliwym gwiazdom, że zaklęcie tłumiące rozplotło się w studio, nie w samochodzie, i opuściłem boczną szybę. Wysunąłem głowę, by sprawdzić, czy Hendricks i jego ludzie nas nie gonią, ale nikogo za nami nie zauważyłem, więc przyjąłem to na wiarę.

Wyprostowałem się i odkryłem, że lufa strzelby mierzy mi w brodę, a pobladły ojciec Vincent mruczy coś po włosku.

– Hej! – zawołałem i odsunąłem lufę. – Proszę z tym uważać. Chce mnie ojciec zabić? – Sięgnąłem ręką i przesunąłem bezpiecznik. – Proszę ją schować. Jeszcze jakiś policjant zobaczy i będziemy mieli kłopoty.

Ojciec Vincent przełknął głośno ślinę i spróbował opuścić strzelbę poniżej poziomu deski rozdzielczej.

– Ta broń jest nielegalna?

– „Nielegalna” to takie mocne określenie – mruknąłem.

– Och... – Ojciec Vincent odchrząknął nerwowo. – Ci ludzie... Ci ludzie próbowali pana zabić.

– Tak zwykle się zachowują mafijne cyngle – przyznałem.

– Skąd pan wie, kim byli?

– Pierwszy miał pistolet z tłumikiem. Porządny tłumik, metal i szkło, nie jakaś tania plastikowa butelka. – Znowu wyjrzałem przez okno. – Używał broni małokalibrowej i starał się podejść blisko, nim zaczął strzelać.

– Dlaczego to ważne?

Wydawało się, że jesteśmy czyści. Dłonie mi się trochę trzęsły i słabo się czułem.

– Bo to znaczy, że używał słabej amunicji. Poddźwiękowej. Jeśli pocisk przełamuje barierę dźwięku, to tak jakby eliminuje sens używania tłumika. Kiedy zobaczył, że jestem uzbrojony, uciekł. Ale pilnował, żeby stale mieć osłonę. I wezwał pomoc. To zawodowiec.

– Och... – powtórzył ojciec Vincent. Wyglądał blado.

– Rozpoznałem też jednego z ludzi przy wyjeździe – dodałem.

– Ktoś był przy wyjeździe?

– Tak. Paru zbirów do wynajęcia od Marcone’a. – Obejrzałem się na rozbitą szybę. – Szlag by... Dokąd jedziemy?

Ojciec Vincent otępiałym głosem podał mi adres, a ja skupiłem się na prowadzeniu; starałem się nie zwracać uwagi na mrowienie w okolicach żołądka i drżenie rąk. Nie za dobrze sobie radzę ze strzelaninami.

Hendricks... Dlaczego, u diabła, Marcone wysłał na mnie swoich oprychów? Marcone był księciem ciemnych ulic Drugiego Miasta, ale na ogół nie lubił w ten sposób stosować przemocy. Uważał, że to szkodzi interesom. Wierzyłem, że Marcone i ja zawarliśmy porozumienie... a przynajmniej zgodziliśmy się, żeby nie wchodzić sobie w drogę. Dlaczego więc zdecydował się na taki ruch?

Może przekroczyłem ostatnio jakąś granicę, o której istnieniu nie wiedziałem?

Zerknąłem na wstrząśniętego ojca Vincenta.

Nie powiedział mi jeszcze, czego chce, ale sprawa była dostatecznie ważna, by przyciągnąć do Chicago kogoś z watykańskiej kancelarii. Może też dostatecznie ważna, by zabić pewnego wścibskiego maga...

No tak... Dzień stawał się coraz ciekawszy.

ROZDZIAŁ TRZECI

Ojciec Vincent pokierował mnie do motelu, kawałek na północ od lotniska O’Hare. Motel należał do krajowej sieci – tani, ale czysty, z rzędami drzwi wychodzących na parking. Przejechałem na tyły, dalej od ulicy. Zmarszczyłem czoło. To nie wyglądało na miejsce, w którym by się zatrzymał ktoś taki jak Vincent.

Ksiądz wyskoczył z samochodu praktycznie nim zaciągnąłem hamulec, podbiegł do najbliższych drzwi i zniknął wewnątrz, kiedy tylko poradził sobie z zamkiem.

Wszedłem za nim. Vincent zamknął drzwi, przekręcił klucz i przez chwilę majstrował przy żaluzjach, nim też je zaciągnął. Skinieniem głowy wskazał mały stolik.

– Proszę usiąść.

Usiadłem więc, wyciągając nogi. Ojciec Vincent wysunął szufladę prostej komody i wyjął ściągniętą gumką tekturową teczkę. Potem usiadł naprzeciwko mnie i zdjął tę gumkę.

– Kościół chciałby odzyskać skradzioną własność – oznajmił.

Wzruszyłem ramionami.

– To chyba robota dla policji.

– Śledztwo trwa i w pełni współpracuję z tutejszą policją. Ale... Jakby to grzecznie wyrazić... – Zmarszczył czoło. – Historia jest dobrą nauczycielką.

– Nie ufa pan policji – domyśliłem się. – Jasne.

Skrzywił się.

– Sam pan wie, że w przeszłości zdarzały się dziwne powiązania między chicagowską policją a rozmaitymi postaciami z podziemia.

– Teraz zdarzają się głównie w filmach, padre. Może pan nie słyszał, ale cała ta afera z Alem Capone skończyła się już jakiś czas temu.

– Możliwe – zgodził się. – A może nie. Ja tylko robię wszystko co w mojej mocy, żeby odzyskać skradziony przedmiot. A to obejmuje także zaangażowanie niezależnego i dyskretnego detektywa.

Aha. Czyli nie ufał policji i chciał, żebym pracował dla niego na boku. Dlatego spotykamy się w tanim motelu, a nie w miejscu, w którym naprawdę się zatrzymał.

– Co miałbym dla pana znaleźć?

– Relikwię – odparł.

– Co takiego?

– Artefakt, panie Dresden. Antyk będący w posiadaniu Kościoła już od kilku stuleci.

– Ach, tak... – mruknąłem.

– Tak. To delikatny i starożytny przedmiot. Sądzimy, że nie jest należycie chroniony. Dlatego należy koniecznie odzyskać go jak najprędzej.

– A co się z nim stało?

– Został skradziony trzy dni temu.

– Skąd?

– Z katedry Świętego Jana Chrzciciela w północnych Włoszech.

– Daleko stąd.

– Przypuszczamy, że artefakt został przewieziony tutaj, do Chicago, w celu sprzedaży.

– Dlaczego?

Wyjął z teczki i podał mi dużą błyszcząca fotografię, czarno-białą. Przedstawiała leżące na bruku mocno poharatane zwłoki. Krew zebrała się w szczelinach między kamieniami, tworzyła też niewielkie kałuże na ziemi wokół ciała. Myślę, że był to mężczyzna, choć trudno powiedzieć. Twarzy i szyja zostały pocięte dosłownie w paseczki: ostre, gładkie, proste cięcia. Robota profesjonalnego nożownika. Fuj.

– Ten człowiek to Gaston LaRouche. Jest przywódcą zorganizowanej grupy złodziei, używającej nazwy Myszy Kościelne. Specjalizują się w okradaniu katedr i sanktuariów. Jego ciało znaleziono rankiem, następnego dnia po kradzieży, w pobliżu niewielkiego lotniska. W neseserze miał klika fałszywych amerykańskich dowodów tożsamości oraz bilety lotnicze pozwalające mu dotrzeć tutaj.

– Ale tego czegoś nie było.

– No właśnie. – Ojciec Vincent wyjął jeszcze dwie fotografie. Także były czarno-białe, ale bardziej ziarniste, jakby kilka razy powiększone. Obie przedstawiały kobiety: średniego wzrostu i budowy, ciemne włosy, ciemne okulary.

– Zdjęcia z obserwacji? – domyśliłem się.

Przytaknął.

– Interpol. To Anna Valmont i Francisca Garcia. Uważamy, że pomogły LaRouche’owi przy rabunku, a potem zamordowały go i uciekły z kraju. Interpol dostał informację, że Valmont widziano na tutejszym lotnisku.

– Wie pan, kim jest nabywca?

– Nie. – Vincent pokręcił głową. – Ale to jest właśnie moje zlecenie. Chcę, żeby odnalazł pan pozostałe Myszy Kościelne i odzyskał artefakt.

Marszcząc czoło, przyjrzałem się fotografiom.

– Tak. Oni też na to liczą.

– O co panu chodzi? – Vincent zamrugał zdziwiony.

– O kogoś. – Pokręciłem niecierpliwie głową. – Niech pan popatrzy na to zdjęcie. LaRouche nie zginął w tym miejscu.

– Dlaczego pan tak uważa? – zdziwił się Vincent.

– Za mało krwi. Widziałem już rozszarpanych i wykrwawiających się ludzi. Krwi jest wtedy diabelnie dużo. – Zawahałem się i dodałem: – Proszę wybaczyć mój francuski.

Ojciec Vincent się przeżegnał.

– Więc dlaczego ciało znalazło się w tym miejscu?

Wzruszyłem ramionami.

– Załatwił go zawodowiec. Proszę się przyjrzeć tym cięciom. Bardzo metodyczne. Ten człowiek musiał być nieprzytomny albo odurzony, bo trudno jest utrzymać w bezruchu kogoś, któremu tnie się nożem twarz.

Ojciec Vincent przycisnął dłoń do brzucha.

– Och...

– Czyli macie trupa, znalezionego gdzieś na środku ulicy, który praktycznie nosi na szyi tabliczkę z napisem: „Towar jest w Chicago”. Albo ktoś był niewiarygodnie głupi, albo próbował pana tu doprowadzić. Zabójca był profesjonalistą. Ktoś chciał, żeby te zwłoki były wskazówką.

– Ale kto zrobiłby coś takiego?

Wzruszyłem ramionami.

– Pewnie dobrze będzie się dowiedzieć. Ma pan jakieś lepsze zdjęcia tych kobiet?

– Nie. – Pokręcił głową. – I nigdy nie były aresztowane. Nie ma ich w policyjnych rejestrach.

– Czyli są dobre w tym, co robią. – Wziąłem zdjęcia. Ktoś dopiął do nich spinaczem niewielkie dossier: listy znanych pseudonimów, lokalizacji... Nic specjalnie użytecznego. – To nie będzie szybka sprawa.

– Warte wysiłku cele rzadko są szybko osiągalne. Czego pan potrzebuje ode mnie, panie Dresden?

– Zaliczki. Tysiąc wystarczy. I jeszcze opis tego artefaktu, im dokładniejszy, tym lepiej.

Ojciec Vincent kiwnął głową i wyjął z kieszeni plik banknotów spiętych zwyczajną metalową klamrą. Odliczył i wręczył mi dziesięć portretów Bena Franklina.

– Artefakt to podłużny płat płótna, długi na czternaście stóp trzy cale, szeroki na trzy stopy siedem cali. Materiał tkany ręcznie, splot ukośny, trzy na jeden. Jest na nim pewna liczba plam i przebarwień...

Uniosłem rękę, marszcząc czoło.

– Chwileczkę. Mówił pan, że gdzie został skradziony?

– Z katedry Świętego Jana Chrzciciela – odparł.

– W północnych Włoszech?

Przytaknął.

– Ściślej mówiąc, z Turynu? – spytałem.

Przytaknął znowu.

– Ktoś ukradł ten nieszczęsny Całun Turyński? – domyśliłem się.

– Tak.

Oparłem się i jeszcze raz obejrzałem zdjęcia. To zmieniało sytuację. Bardzo zmieniało.

Całun. Pogrzebowy całun, użyty przez Józefa z Arymatei, by owinąć ciało Chrystusa po Ukrzyżowaniu. Przez duże U. Legenda głosi, że Chrystus był nim owinięty w chwili zmartwychwstania, a jego wizerunek, jego krew, utrwaliły się na płótnie.

– O rany... – powiedziałem.

– Co pan wie o Całunie, panie Dresden?

– Niewiele. Całun pogrzebowy Chrystusa. W latach siedemdziesiątych przeprowadzili testy i nikt nie potrafił przekonująco temu zaprzeczyć. Niewiele brakowało, by spłonął kilka lat temu, kiedy w katedrze wybuchł pożar. Znane są opowieści o jego mocy uzdrawiania, albo że parę aniołów wciąż go pilnuje. I jeszcze kilka, których w tej chwili nie pamiętam.

Ojciec Vincent oparł dłonie na blacie i pochylił się.

– Panie Dresden. Całun to może najważniejsza relikwia Kościoła. Jest potężnym symbolem wiary, w który wielu ludzi szczerze wierzy. Ma także pewne znaczenie polityczne. Dla Rzymu jest sprawą absolutnie najwyższej wagi, bo powrócił pod nadzór Kościoła tak szybko, jak to tylko możliwe.

Przyglądałem mu się przez chwilę, próbując dobrać odpowiednie słowa.

– Czy będzie ojciec urażony, jeśli zasugeruję, że jest całkiem możliwe, że Całun jest, hm... znaczący w sensie magicznym?

Vincent na moment zacisnął wargi.

– Nie mam złudzeń w tej kwestii. To tylko kawał płótna, nie latający dywan. Jego znaczenie wynika jedynie z historycznej i symbolicznej wartości.

– Uhm... – wymruczałem.

Niech to piekielne dzwony, wiele razy magiczna moc płynęła właśnie z takich przedmiotów. Całun jest stary, uważany za niezwykły, ludzie w niego wierzą. To wystarczy, żeby samo w sobie dało mu jakiś rodzaj mocy.

– Niektórzy mogą uważać inaczej – zauważyłem.

– Oczywiście – przyznał. – Właśnie dlatego pańska wiedza o lokalnych grupach okultystycznych może się okazać bezcenna.

Zamyślony, kiwnąłem głową. To mogła być całkiem zwyczajna historia. Ktoś mógł zwinąć spleśniałe stare płótno, żeby je sprzedać jakiemuś czubkowi, który wierzy, że to magiczne prześcieradło. Możliwe, że Całun jest tylko symbolem, antykiem, starożytną pamiątką, poza tym bez szczególnie wielkiego znaczenia.

Oczywiście istnieje także możliwość, że Całun jest autentykiem. Że naprawdę dotykał Syna Bożego, kiedy ten powrócił z martwych. Odepchnąłem tę myśl.

Niezależnie od „jak” i „dlaczego”, Całun był obiektem szczególnym, w sensie magicznym, a to mogło prowadzić do nowej – i paskudnej – rozgrywki. Ze wszystkich dziwnych, mrocznych czy złych sił, które mogłyby porwać Całun, nie przychodziła mi na myśl ani jedna, która zrobiłaby z nim coś miłego. Ta sprawa może dotyczyć konfliktu wszelkiego rodzaju nadprzyrodzonych interesów.

Jednakże nawet odrzucając taką możliwość, zwykły pościg za Całunem był i tak śmiertelnie groźną zabawą. Być może w sprawę wmieszany jest już Johnny Marcone, a także chicagowska policja – a prawdopodobnie Interpol i FBI. Pomijając siły nadprzyrodzone, jeśli chodzi o zwykłe szukanie ludzi, gliny robiły to naprawdę skutecznie. Była spora szansa, że w ciągu paru dni zlokalizują złodziei i odbiorą im Całun.

Spoglądałem to na zdjęcia, to na gotówkę. I myślałem, ile rachunków mógłbym zapłacić za miłe i solidne honorarium wypłacone uprzejmie przez ojca Vincenta. Przy odrobinie szczęścia może nawet nie będę musiał się w tym celu narażać.

Akurat. Już w to wierzę.

Schowałem pieniądze do kieszeni. Potem zabrałem też fotografie.

– Jak mogę się z panem skontaktować?

Ojciec Vincent zapisał na hotelowym papierze numer telefonu.

– Proszę. To moja centrala na czas, kiedy jestem w mieście.

– No dobrze. Niczego konkretnego nie mogę obiecać, ale zobaczę, co da się zrobić.

Ojciec Vincent wstał.

– Dziękuję, panie Dresden. Wie pan, ojciec Forthill bardzo dobrze się o panu wyrażał.

– To porządny gość – przyznałem i też wstałem.

– A teraz proszę wybaczyć, mam jeszcze kilka spotkań.

– Jasna sprawa. Proszę, to moja wizytówka, gdyby chciał się pan skontaktować.

Wręczyłem mu wizytówkę, uścisnąłem dłoń i wyszedłem. Przy Chrabąszczu zatrzymałem się jeszcze, otworzyłem bagażnik i włożyłem do środka strzelbę; oczywiście najpierw wyjąłem nabój z komory i upewniłem się, że jest zabezpieczona. Wyjąłem drewniany walec długości mniej więcej mojego przedramienia, pokryty rzeźbionymi runami i symbolami, który pozwalał mi o wiele bardziej precyzyjnie ogniskować magię. Marynarkę rzuciłem na strzelbę i wygrzebałem z kieszeni srebrną bransoletę, z której zwisało dwanaście malutkich tarcz w stylu średniowiecza. Zapiąłem ją na lewej ręce, na prawą dłoń wsunąłem srebrny pierścień. Wsiadłem i ułożyłem obok siebie eksplozywną różdżkę.

Miałem na głowie nową sprawę, zabójcę mafii i wyzwanie księcia Ortegi. Wolałem się upewnić, że nie dam się znowu złapać ze spuszczonymi spodniami – w sensie magicznym, oczywiście.

Zabrałem Chrabąszcza do domu. Wynajmuję mieszkanie w suterenie, w wielkiej, skrzypiącej i starej kamienicy. Zanim tam dotarłem, minęła już północ i w lutowym powietrzu pojawiły się drobne plamki mokrego śniegu, który nie przetrwa na chodniku. Powoli zanikał dopływ adrenaliny z programu Larry’ego Fowlera, a potem z ataku wynajętych oprychów. Czułem się zmęczony, obolały i niespokojny. Wysiadając z samochodu, postanowiłem od razu iść do łóżka, wstać wcześnie i popracować nad sprawą Vincenta.

Nagłe wrażenie zimnej, falującej energii i dwa głuche uderzenia na schodach prowadzących w dół, do mojego mieszkania, skłoniły mnie do zmiany planów.

Wyjąłem różdżkę i przygotowałem bransoletę na lewym przegubie, zanim jednak zdążyłem podejść do schodów, dwie postacie wyleciały z nich i wylądowały ciężko na zamarzniętym gruncie obok żwirowego parkingu. Walczyły, przetaczały się, wreszcie jedna z nich wsunęła nogi pod drugą, będącą na wierzchu, i pchnęła. Druga postać przeleciała ze dwadzieścia stóp i wylądowała na żwirze, z głuchym uderzeniem i sapnięciem wydychanego powietrza. Poderwała się szybko i rzuciła do ucieczki.

Z tarczą w pogotowiu, podszedłem, zanim pozostały na miejscu intruz zdążył się podnieść. Pchnąłem do różdżki wolę i runy na niej rozjarzyły się szkarłatem. Ogień spłynął do czubka, jaskrawy jak flara. Powstrzymałem jednak atak; zbliżyłem się i wyciągnąłem różdżkę w stronę obcego.

– Rusz się tylko, a cię usmażę.

Czerwony blask oświetlił kobietę.

Miała na sobie dżinsy, czarną skórzaną kurtkę, białą koszulkę i rękawiczki. Długie czarne włosy spięła z tyłu w koński ogon. W ciemnych, nieco skośnych oczach pod długimi rzęsami tlił się płomień. Na pięknej twarzy miała wyraz znużonego rozbawienia.

Serce załomotało mi z bólu i podniecenia.

– No cóż – odezwała się Susan, spoglądając mi w twarz ponad skwierczącą różdżką. – Słyszałam, że faceci nie lubią spotykać swoich byłych, ale ty chyba przesadzasz.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...