Fragment książki

68 minut czytania

Prolog
Zadawać pytania

SZEŚĆ LAT WCZEŚNIEJ

Jasnah Kholin udawała, że dobrze się bawi na przyjęciu i w żaden sposób nie okazywała po sobie, że zamierza doprowadzić do śmierci jednego z gości.

Wędrowała przez zatłoczoną salę balową, przysłuchując się, gdy wino rozwiązywało języki i zaćmiewało umysły. Wuj Dalinar bawił się doskonale, właśnie podniósł się zza królewskiego stołu i krzyczał do Parshendich, by wezwali swoich bębniarzy. Jej brat Elhokar pośpiesznie uciszył wuja – choć Alethi uprzejmie zignorowali wybuch Dalinara. Wszyscy poza jej bratową, Aesudan, która ukryła uśmieszek za chusteczką.

Jasnah odwróciła się od królewskiego stołu i ruszyła dalej. Była umówiona ze skrytobójcą i z dużą radością opuściła duszne pomieszczenie, które śmierdziało zmieszanymi perfumami. Na podwyższeniu naprzeciwko kominka kobiecy kwartet grał na fletach, ale muzyka już dawno stała się męcząca.

W przeciwieństwie do Dalinara, Jasnah przyciągała spojrzenia niczym zgniłe mięso muchy. Ciągle za nią podążały. Szepty jak brzęk skrzydeł. Jeśli istniało coś, co alethyjski dwór cenił bardziej od wina, były tym plotki. Wszyscy spodziewali się, że Dalinar upije się winem w czasie uczty – ale królewska córka przyznająca się do herezji? To nie miało precedensu.

I z tego właśnie powodu Jasnah wypowiedziała na głos swoje uczucia.

Minęła delegację Parshendich, którzy tłoczyli się w pobliżu królewskiego stołu i rozmawiali w swoim rytmicznym języku. Choć tę ucztę wydano na ich cześć i na cześć traktatu, który podpisali z ojcem Jasnah, nie wydawali się rozradowani ani szczęśliwi. Wyglądali raczej na zdenerwowanych. Oczywiście, nie byli ludźmi i czasem dziwnie reagowali.

Jasnah chciała z nimi porozmawiać, ale umówione spotkanie nie mogło zaczekać. Celowo umówiła się w trakcie uczty, gdyż większość była wówczas rozproszona i pijana. Skierowała się w stronę drzwi, lecz nagle się zatrzymała.

Jej cień padał w złą stronę.

Duszna, zatłoczona, rozgadana sala jakby się oddalała. Arcyksiążę Sadeas przeszedł przez cień, który całkiem wyraźnie wskazywał w stronę wiszącej na pobliskiej ścianie lampy z kulami. Zajęty rozmową ze swoim towarzyszem nic nie zauważył. Jasnah wpatrywała się w cień, czując, że zalewa ją zimny pot, a żołądek się ściska, jakby miała zaraz zwymiotować. Nie znowu. Szukała innego źródła światła. Przyczyny. Czy umiała znaleźć przyczynę? Nie.

Cień leniwie przesunął się ku niej, otoczył jej stopy, a później skierował się w przeciwną stronę. Jasnah się rozluźniła. Czy ktoś jeszcze to zobaczył?

Całe szczęście, gdy rozejrzała się dookoła, nie zauważyła żadnych przerażonych twarzy. Uwagę zgromadzonych przyciągnęli bębniarze Parshendi, przeciskający się właśnie przez wejście. Jasnah zmarszczyła czoło na widok służącego w luźnych białych szatach, który im pomagał. Mężczyzna z Shinovaru? To było niezwykłe.

Zapanowała nad sobą. Co oznaczały te epizody? Wedle pełnych przesądów ludowych opowieści, dziwnie zachowujący się cień oznaczał, że ktoś został przeklęty. Zazwyczaj zbywała takie pomysły, uważając je za nonsens, ale niektóre przesądy kryły w sobie ziarno prawdy. Tak wynikało w każdym razie z jej doświadczeń. Musiała przeprowadzić dalsze badania.

Spokojne rozważania uczonej wydawały się kłamstwem w porównaniu z prawdą zimnej, lepkiej skóry i potu spływającego po plecach. Mimo to starała się myśleć rozsądnie w każdej sytuacji, nie tylko, gdy panowała nad sobą. Zmusiła się do przejścia przez drzwi i opuściwszy duszną salę, znalazła się na cichym korytarzu. Wybrała tylne wyjście, z którego zazwyczaj korzystali służący. To była w końcu najbardziej bezpośrednia droga.

Tutaj panowie-słudzy ubrani w czerń i biel przechodzili, wypełniając polecenia swoich oświeconych panów i pań. Tego się spodziewała, natomiast nic nie przygotowało ją na widok ojca stojącego tuż przed nią i naradzającego się cicho z oświeconym Meridasem Amaramem. Co tu robił król?

Gavilar Kholin był niższy od Amarama, jednak ten ostatni pochylał się nieco w obecności króla. Tak się często zdarzało, Gavilar bowiem mówił cicho, lecz z takim naciskiem, że każdy pragnął nachylić się i słuchać, by nie przegapić żadnego słowa ani sugestii. W przeciwieństwie do brata był przystojnym mężczyzną, broda raczej podkreślała mocną linię szczęki niż ją zasłaniała. Otaczała go aura magnetyzmu i siły, której zdaniem Jasnah dotychczas nie udało się przekazać żadnej z autorek jego biografii.

Za nimi stał Tearim, kapitan Gwardii Królewskiej. Miał na sobie należący do Gavilara Pancerz Odprysku – król ostatnimi czasy przestał go nosić, wolał powierzyć go Tearimowi, znanemu jako mistrz pojedynków. Gavilar miał na sobie dostojne, klasyczne szaty.

Jasnah spojrzała w stronę sali balowej. Kiedy jej ojciec się wyślizgnął? Jesteś niedbała, oskarżyła siebie. Powinnaś sprawdzić, czy nadal tam jest, zanim wyszłaś.

Król tymczasem oparł dłoń na ramieniu Amarama i uniósł palec, odezwał się ostro, lecz na tyle cicho, że Jasnah nie zrozumiała jego słów.

– Ojcze? – spytała.

Posłał jej spojrzenie.

– Ach, to ty, Jasnah. Tak wcześnie udajesz się na spoczynek?

– Nie można powiedzieć, by było wcześnie – odparła Jasnah, robiąc krok do przodu. Było oczywiste, że Gavilar i Amaram wyślizgnęli się, by móc porozmawiać w cztery oczy. – Ta część uczty jest męcząca, rozmowy stają się głośniejsze, ale wcale nie mądrzejsze, a goście są pijani.

– Wielu ludzi uważa coś takiego za dobrą zabawę.

– Niestety, wielu ludzi jest idiotami.

Ojciec uśmiechnął się.

– Czy jest ci bardzo trudno? – spytał cicho. – Żyć z nami, znosić nasz przeciętny rozum i proste myśli? Czy czujesz się samotna, będąc tak wyjątkową w swojej mądrości, Jasnah?

Przyjęła jego reprymendę i odkryła, że się rumieni. Nawet jej matce, Navani, nie udawało się tego osiągnąć.

– Może gdybyś znalazła miłe towarzystwo – powiedział Gavilar – lepiej byś się bawiła na ucztach.

Posłał spojrzenie Amaramowi, którego od lat uważał za odpowiednią partię dla niej.

Nigdy do tego nie dojdzie. Amaram napotkał jej wzrok, po czym cicho pożegnał ojca i pośpieszył korytarzem.

– Jakie zadanie mu dałeś? – spytała Jasnah. – Co cię zajmuje tej nocy, ojcze?

– Rzecz jasna, traktat.

Traktat. Dlaczego tak się nim przejmował? Inni radzili, by zignorował Parshendich lub ich podbił. Gavilar upierał się przy porozumieniu.

– Powrócę teraz na uroczystość – powiedział Gavilar i machnął ręką w stronę Tearima.

Obaj ruszyli korytarzem do drzwi, przez które chwilę wcześniej przeszła Jasnah.

– Ojcze? – spytała. – Czego mi nie mówisz?

Posłał jej spojrzenie, wpatrywał się w nią przez dłuższą chwilę. Bladozielone oczy, świadectwo dobrego urodzenia. Kiedy stał się taki przenikliwy? Na burze... czuła się, jakby właściwie już go nie znała. Cóż za uderzająca przemiana w tak krótkim czasie.

Wpatrywał się w nią w taki sposób, że wydawało się, że jej nie ufa. Czy wiedział o jej spotkaniu z Liss?

Odwrócił się, nie mówiąc ani słowa więcej, i wrócił na przyjęcie, a jego strażnik podążył za nim.

Co się dzieje w tym pałacu? – pomyślała Jasnah. Odetchnęła głęboko. Wiedziała, że musi dalej naciskać. Miała nadzieję, że nie odkrył jej spotkań ze skrytobójcami, ale jeśli tak się stało, zamierzała działać z tą wiedzą. Z pewnością zrozumiałby, że ktoś musiał strzec rodziny, kiedy jego coraz bardziej pochłaniała fascynacja Parshendimi. Jasnah odwróciła się i ruszyła dalej, mijając pana-sługę, który złożył jej ukłon.

Po krótkim czasie zauważyła, że jej cień znów zaczął się dziwnie zachowywać. Westchnęła z irytacją, gdy skierował się w stronę trzech lamp pełnych Burzowego Światła wiszących na ścianie. Na szczęście, opuściła okolice, w których panował duży ruch, i nie widziała w pobliżu żadnych służących.

– Dobra – warknęła. – Wystarczy.

Nie zamierzała wypowiedzieć tych słów na głos. Gdy jednak opuściły jej usta, kilka odległych cieni – pochodzących z pobliskiego skrzyżowania korytarzy – ożyło. Zaparło jej dech w piersiach. Te cienie wydłużyły się, pogłębiły, utworzyły postacie, które wzrosły, wstały, podniosły się.

Ojcze Burz, popadam w szaleństwo.

Jeden przybrał postać mężczyzny czarnego jak noc, jednak w pewnym stopniu odbijającego światło, jakby był z oleju. Nie... z jakiejś innej płynnej substancji, pokrytej na zewnątrz warstwą oleju, która otaczała go tęczowym poblaskiem.

Ruszył w jej stronę i wyciągnął miecz.

Jasnah kierowała logika, zimna i zdecydowana. Krzyki nie sprowadziłyby pomocy wystarczająco szybko, a atramentowa gibkość stwora sugerowała prędkość większą od jej własnej.

Nie cofnęła się, lecz spiorunowała stwora wzrokiem, co sprawiło, że się zawahał. Za nim, z cieni zmaterializowała się niewielka gromadka innych istot. Przez ostatnie miesiące czuła na sobie ich spojrzenia.

Cały korytarz pociemniał, jakby został zalany i teraz powoli tonął w pozbawionych światła głębinach. Z bijącym sercem i przyśpieszonym oddechem, Jasnah uniosła dłoń do granitowej ściany, pragnąc dotknąć czegoś materialnego. Jej palce zanurzyły się nieco w kamieniu, jakby to była glina.

O, na burze. Musiała coś zrobić. Ale co? Co mogła zrobić?

Postać przed nią spojrzała na ścianę. Najbliższa Jasnah lampa zgasła. A wtedy...

Pałac zniknął.

Cały budynek rozpadł się na tysiące tysięcy małych szklanych kulek, przypominających paciorki. Jasnah wrzasnęła, gdy poleciała do tyłu przez ciemne niebo. Nie była już w pałacu, lecz w jakimś innym miejscu – inna kraina, inny czas, inne... coś.

Pozostał jej widok ciemnej, odbijającej światło postaci, która unosiła się nad nią i z satysfakcją schowała miecz.

Jasnah w coś uderzyła – ocean szklanych paciorków. Inne opadały wokół niej i uderzały jak grad w powierzchnię dziwnego morza. Nigdy nie widziała tego miejsca, nie umiała wyjaśnić, co się wydarzyło ani co to oznaczało. Zaczęła się szarpać, zanurzając się w niemożliwość. Kulki ze szkła wszędzie wokół niej. Nie widziała niczego poza nimi, czuła jedynie, jak opada przez tę falującą, duszącą, brzęczącą masę.

Umierała. Zostawiając niedokończoną pracę i rodzinę bez ochrony!

Nigdy nie pozna odpowiedzi!

Nie.

Jasnah szarpała się w ciemności, paciorki przetaczały się po jej skórze, wpadały pod ubranie i do nosa, gdy próbowała pływać. To nie miało sensu. Na tej masie nie mogła się unosić. Sięgnęła dłonią do ust, spróbowała stworzyć małą kieszeń powietrza i udało jej się odetchnąć. Ale paciorki kłębiły się wokół jej dłoni i wciskały między palce. Opadała coraz wolniej, jakby przez gęsty płyn.

Każdy paciorek, który jej dotykał, pozostawiał słabe wrażenie czegoś. Drzwi. Stół. But.

Kulki znalazły drogę do jej ust. Wydawało się, że się poruszają z własnej woli. Chciały ją udusić, zniszczyć. Nie... nie, po prostu coś je do niej przyciągało. Takie miała wrażenie, nie świadomą myśl, lecz uczucie. Czegoś od niej chciały.

Wzięła paciorek w dłoń – sprawiał wrażenie kielicha. Dała... mu... coś? Inne kulki w pobliżu zebrały się razem, połączyły, skleiły jak kamienie zlepione zaprawą. Po chwili nie spadała już pośród pojedynczych paciorków, ale przez wielką masę, która połączyła się razem w kształt...

Kielicha.

Każdy paciorek był wzorem, przewodnikiem dla pozostałych.

Wypuściła ten, który trzymała, a wtedy otaczające ją kulki się rozdzieliły. Rzucała się, rozpaczliwie szukając. Zaczynało jej brakować powietrza. Potrzebowała czegoś, co mogła wykorzystać, czegoś, co jej pomoże, sposobu, by przeżyć! W odruchu desperacji rozłożyła szeroko ręce, by dotknąć jak najwięcej paciorków.

Srebrny talerz.

Płaszcz.

Rzeźba.

Latarnia.

A później coś starożytnego.

Coś ociężałego i powoli myślącego, a jednocześnie silnego. Sam pałac. Jasnah gorączkowo chwyciła tę kulkę i wepchnęła w nią swoją moc. Choć z trudem mogła myśleć, dała temu paciorkowi wszystko, co miała, a później kazała mu się podnieść.

Kulki się poruszyły.

Rozległ się głośny trzask – paciorki stykały się ze sobą, brzęczały, trzaskały, grzechotały. Przypominało to nieco odgłos fali rozbijającej się o skały. Jasnah wzniosła się z głębin, pod nią poruszało się coś materialnego, co wypełniało jej polecenie. Kulki uderzały ją w głowę, ramiona, ręce, aż w końcu przebiła się na powierzchnię szklanego morza, wyrzucając w czarne niebo fontannę paciorków.

Klęczała na szklanej platformie utworzonej z połączonych ze sobą drobnych kulek. Uniosła dłoń w bok i do góry, zaciskając ją na paciorku, który był przewodnikiem. Otoczyły ją inne, tworząc kształt korytarza z lampami na ścianach i skrzyżowaniem z przodu. Oczywiście, wyglądał dziwnie – wszystko powstało ze szklanych kulek. Ale było to niezłe przybliżenie.

Nie była dość silna, by stworzyć cały pałac. Uformowała jedynie ten korytarz, nawet bez sufitu – ale podłoga ją podtrzymywała, nie pozwalała zatonąć. Z jękiem otworzyła usta, a wtedy wypadły z nich paciorki i z brzękiem spadły na podłogę. Zakaszlała i odetchnęła, po bokach jej twarzy popłynęły strużki potu, zebrały się na brodzie.

Czarna postać wstąpiła przed nią na platformę. Znów wyciągnęła miecz.

Jasnah uniosła drugi paciorek, rzeźbę, którą wyczuła wcześniej. Dała jej moc, a wtedy inne kulki zebrały się przed nią, przybierając kształt jednej z rzeźb stojących przed salą balową – figury przedstawiającej Talenelat’Elina, Herolda Wojny. Wysokiego, umięśnionego mężczyzny z wielkim Ostrzem Odprysku.

Nie była żywa, ale ona zmusiła ją do poruszenia, opuszczenia miecza z paciorków. Wątpiła, by mógł walczyć. Z okrągłych paciorków nie mógł powstać ostry miecz. Ta groźba sprawiła jednak, że ciemna postać się zawahała.

Zaciskając zęby, Jasnah wstała, a z jej ubrania poleciały paciorki. Nie zamierzała klęczeć przed tym stworem, czymkolwiek był. Stanęła obok szklanej rzeźby i po raz pierwszy zwróciła uwagę na dziwne chmury nad głową. Wydawało się, że tworzą wąskie pasmo drogi, długie i proste, kierujące się w stronę horyzontu.

Napotkała spojrzenie oleistej postaci. Tamta wpatrywała się w nią przez chwilę, po czym uniosła dwa palce do czoła i ukłoniła się, jakby w geście szacunku, ukazując płaszcz za plecami. Inne zebrały się wokół niej i zaczęły rozmawiać przyciszonym szeptem.

Miejsce z paciorków zniknęło i Jasnah odkryła, że znów znajduje się na korytarzu pałacu. Tego prawdziwego, z materialnego kamienia, choć rzeczywiście zrobiło się ciemno – trzy lampy opuściło Burzowe Światło, świeciły się dopiero te dalej w korytarzu.

Jasnah przycisnęła plecy do ściany i odetchnęła głęboko. Muszę opisać to doświadczenie, pomyślała.

Zamierzała tak zrobić, a później przeanalizować je i rozważyć. Później. Teraz chciała się znaleźć jak najdalej od tego miejsca. Ruszyła do przodu, nie przejmując się, dokąd właściwie idzie, próbując uciec przed oczami, których spojrzenie wciąż na sobie czuła.

To nie pomogło.

W końcu zapanowała nad sobą i otarła chusteczką pot z twarzy. Cieniomorze, pomyślała. Tak to się nazywa w baśniach.

Cieniomorze, mityczne królestwo sprenów. Mit, w który nigdy nie wierzyła. Z pewnością coś znajdzie, jeśli dostatecznie uważnie przeczyta zapiski historyczne. Niemal wszystko, co się wydarzyło, wydarzyło się wcześniej. Wielka lekcja historii i...

Na burze! Umówione spotkanie.

Przeklinając pod nosem, pośpiesznie ruszyła w drogę. To doświadczenie wciąż ją rozpraszało, ale musiała dotrzeć na spotkanie. Dlatego zeszła dwa piętra w dół, coraz bardziej oddalając się od dźwięków bębnów Parshendich, aż słyszała już tylko najgłoś­niejsze uderzenia.

Skomplikowanie muzyki zawsze ją zaskakiwało, sugerowało, że Parshendi nie byli prymitywnymi dzikusami, za których wielu ich uważało. Z tej odległości muzyka niepokojąco przypominała paciorki z mrocznego miejsca, uderzające o siebie.

Celowo wybrała odległy zakątek pałacu na spotkanie z Liss. Nikt nigdy nie odwiedzał tych pokojów gościnnych. Przed drzwiami siedział mężczyzna, którego Jasnah nie znała. To ją uspokoiło. Mężczyzna musiał być nowym służącym Liss, a jego obecność znaczyła, że sama kobieta jeszcze sobie nie poszła, mimo spóźnienia Jasnah. Zapanowawszy nad sobą, skinęła strażnikowi – potężnemu Vedeńczykowi z rudymi kosmykami w brodzie – i weszła do środka.

Liss wstała zza stołu pośrodku niewielkiej komnaty. Miała na sobie sukienkę pokojówki – oczywiście wydekoltowaną – i mogła być Alethyjką. Albo Vedenką. Albo Bavlandką. Wszystko zależało od tego, jaki akcent postanowiła podkreślić. Długie rozpuszczone włosy i krągła, atrakcyjna figura sprawiały, że wyróżniała się we właściwy sposób.

– Spóźniliście się, jasności – powiedziała Liss.

Jasnah nie odpowiedziała. Była pracodawcą i nie musiała się usprawiedliwiać. Bez słowa położyła coś na stole obok Liss. Niewielką kopertę zapieczętowaną wołkowoskiem.

Jasnah przycisnęła ją dwoma palcami, zastanawiając się.

Nie, to było zbyt pośpieszne. Nie wiedziała, czy ojciec orientował się, co robiła, ale nawet jeśli nie, w pałacu zbyt wiele się działo. Wolała nie dopuścić się skrytobójstwa, dopóki nie uzyska całkowitej pewności.

Na szczęście, przygotowała również inny plan. Wysunęła drugą kopertę z bezpiecznej sakiewki w rękawie i umieściła ją na stole na miejscu pierwszej. Zdjęła z niej palce, okrążyła stół i usiadła.

Liss również usiadła i ukryła list za dekoltem.

– Jasności, to niezwykła noc na zdradę – powiedziała.

– Zatrudniam cię jedynie do obserwacji.

– Proszę o wybaczenie, jasności. Ale rzadko kiedy zatrudnia się skrytobójcę do obserwacji i tylko do niej.

– Instrukcje są w kopercie – stwierdziła Jasnah. – Razem z zaliczką. Wybrałam cię, bo jesteś mistrzynią przedłużonej obserwacji. Tego właśnie chcę. Na razie.

Liss przytaknęła z uśmiechem.

– Szpiegowanie żony następcy tronu? Tak będzie drożej. Naprawdę nie chcecie po prostu jej śmierci?

Jasnah postukała palcami w stół, po czym zorientowała się, że robi to w rytm bębnów. Muzyka była niespodziewanie skomplikowana – zupełnie jak sami Parshendi.

Zbyt wiele się dzieje, pomyślała. Muszę być bardzo ostrożna. Bardzo delikatna.

– Akceptuję cenę – odparła Jasnah. – Za tydzień doprowadzę do zwolnienia jednej z pokojówek mojej bratowej. Zgłosisz się na to miejsce, wykorzystując sfałszowane referencje, jakie z pewnością umiesz przygotować. Zostaniesz zatrudniona. Z tego miejsca będziesz obserwować i przekazywać informacje. Powiem ci, jeśli będę potrzebować innych twoich usług. Zrozumiałaś?

– To wy płacicie – odparła Liss ze śladem bavlandzkiego dialektu.

Ten ślad pojawił się tylko dlatego, że tego chciała. Liss była najlepszym skrytobójcą, jakiego znała Jasnah. Ludzie zwali ją Płaczkiem, gdyż wyłupywała oczy swoich ofiar. Choć nie ona wymyśliła ten przydomek, dobrze służył jej celom, miała bowiem swoje tajemnice. Przede wszystkim, nikt nie wiedział, że Płaczek jest kobietą.

Powiadano, że Płaczek wyłupywał oczy, by okazać obojętność wobec koloru oczu jego ofiar. Tak naprawdę czyn ten ukrywał drugą tajemnicę – Liss nie chciała, by ktokolwiek wiedział, że zabijała w sposób, który pozostawiał trupy z wypalonymi oczyma.

– W takim razie nasze spotkanie się skończyło – stwierdziła Liss i wstała.

Jasnah z roztargnieniem przytaknęła, jej myśli wróciły do dziwacznego spotkania ze sprenami. Ta błyszcząca skóra, kolory tańczące na powierzchni o barwie smoły...

Z trudem odepchnęła od siebie te myśli. Musiała skupić się na obecnym zadaniu. A w tej chwili była nim Liss.

Kobieta zawahała się w drzwiach.

– Wiecie, dlaczego was lubię, jasności?

– Pewnie ma to coś wspólnego z moimi kieszeniami i ich przysłowiową głębokością.

Na twarzy Liss pojawił się uśmiech.

– To też, zaprzeczać nie będę, ale poza tym różnicie się od innych jasnookich. Kiedy inni mnie zatrudniają, cały czas tylko kręcą nosem. Bardzo chętnie korzystają z moich usług, ale jednocześnie uśmiechają się szyderczo i załamują ręce, jakby nie znosili myśli, że są zmuszeni do zrobienia czegoś tak obrzydliwego.

– Skrytobójstwo jest obrzydliwe, Liss. Podobnie jak czyszczenie nocników. Mogę szanować kogoś zatrudnionego do takiej pracy, nie szanując jednocześnie samej pracy.

Liss uśmiechnęła się i uchyliła drzwi.

– Ten twój nowy służący za drzwiami – odezwała się Jasnah. – Wspomniałaś chyba, że chcesz mi go pokazać.

– Talaka? – Liss posłała spojrzenie Vedeńczykowi. – A, macie na myśli tamtego drugiego. Nie, jasności, kilka tygodni temu sprzedałam go handlarzowi niewolników. – Skrzywiła się.

– Naprawdę? Chyba mówiłaś, że był najlepszym służącym, jakiego miałaś.

– Aż za dobrym – stwierdziła Liss. – Wolę o tym nie mówić. Ten burzowy Shin wywoływał we mnie dreszcze.

Liss zadrżała i wyszła za drzwi.

– Pamiętaj o naszej pierwszej umowie! – zawołała za nią Jasnah.

– Nigdy o niej nie zapominam, jasności.

Liss zamknęła drzwi.

Jasnah usadowiła się wygodniej i splotła przed sobą dłonie. Ich „pierwsza umowa” polegała na tym, że gdyby ktoś przyszedł do Liss i zaproponował jej kontrakt na kogoś z rodziny Jasnah, kobieta zgłosiłaby się do niej i pozwoliła jej zapłacić więcej w zamian za imię tego, który złożył propozycję.

Liss by to zrobiła. Najprawdopodobniej. Podobnie jak tuzin innych skrytobójców, z którymi kontaktowała się Jasnah. Klient, który wracał, był zawsze cenniejszy od jednorazowego kontraktu, a kobiecie w rodzaju Liss zawsze mógł się przydać przyjaciel wśród władz. Rodzinie Jasnah tacy ludzie nie zagrażali. Oczywiście, o ile ona sama nie zatrudniła skrytobójcy.

Jasnah odetchnęła głęboko, po czym wstała, próbując otrząsnąć się z ciężaru, który ją przytłaczał.

Zaraz. Czy Liss nie wspomniała, że jej stary służący był Shinem?

To pewnie zbieg okoliczności. Shinowie nie pojawiali się zbyt często na wschodzie, ale czasami się ich spotykało. Mimo to, Liss wspomniała o Shinie, a Jasnah zobaczyła jednego z nich wśród Parshendich... warto to sprawdzić, nawet jeśli musiała wrócić na ucztę. Z tą nocą coś było nie tak, i nie chodziło jedynie o jej cień i spreny.

Jasnah opuściła niewielką komnatę w głębi pałacu i wyszła na korytarz. Skierowała się w górę. Nad nią bębny ucichły nagle, jakby ktoś przeciął struny instrumentu. Czy przyjęcie kończyło się tak wcześnie? Dalinar zrobił coś, co obraziło świętujących? On i jego wino...

Cóż, Parshendi w przeszłości ignorowali obelgi, zatem teraz też by pewnie to zrobili. W rzeczy samej, Jasnah cieszyła się nagłą obsesją ojca na punkcie traktatu. Oznaczał on szansę na spokojne zbadanie tradycji Parshendich i ich historii.

Czy to możliwe, zastanawiała się, że uczone przez te wszystkie lata prowadziły poszukiwania w niewłaściwych ruinach?

Z przodu dobiegły ją słowa odbijające się echem od ścian.

– Martwię się o Ash.

– Ty się o wszystko martwisz.

Jasnah zawahała się w korytarzu.

– Ona czuje się coraz gorzej – mówił ktoś. – Nie mieliśmy czuć się gorzej. Czy ja czuję się gorzej? Tak mi się wydaje.

– Zamknij się.

– Nie podoba mi się to. Postąpiliśmy niewłaściwie. Ten stwór nosi Ostrze mojego pana. Nie powinniśmy pozwolić, by je zachował. On...

Dwaj mężczyźni minęli miejsce przecięcia korytarzy. Byli ambasadorami z zachodu. Mężczyzna z Aziru miał białe znamię na policzku. A może to była blizna? Niższy z nich – wyglądał na Alethiego – na widok Jasnah przerwał. Pisnął i pośpiesznie ruszył dalej.

Azirczyk, odziany w czerń i srebro, zatrzymał się i obrzucił ją spojrzeniem od stóp do głów. Zmarszczył czoło.

– Czy uczta się już skończyła? – spytała Jasnah.

Jej brat zaprosił tych dwóch na święto, razem ze wszystkimi pozostałymi liczącymi się dygnitarzami z obcych krajów obecnymi w Kholinarze.

– Tak – odparł mężczyzna.

Jego spojrzenie sprawiło, że poczuła się niezręcznie. Ruszyła naprzód. Powinnam sprawdzić ich dokładniej, pomyślała. Oczywiście, już wcześniej ich sprawdziła, i nie znalazła nic ciekawego. Czy rozmawiali o Ostrzu Odprysku?

– Chodź! – powiedział niższy mężczyzna. Cofnął się i chwycił towarzysza za rękę.

Tamten pozwolił się odciągnąć. Jasnah podeszła do skrzyżowania korytarzy i odprowadziła ich wzrokiem.

Dźwięk bębnów zastąpiły nagle krzyki.

O nie...

Jasnah odwróciła się z przerażeniem, po czym uniosła spódnice i pobiegła najszybciej jak mogła.

W głowie miała dziesiątki możliwych katastrof. Co jeszcze mogło się wydarzyć w tę nieszczęsną noc, gdy cienie się buntowały, a jej własny ojciec patrzył na nią podejrzliwie? Z nerwami jak postronki dotarła do schodów i zaczęła się wspinać.

Trwało to stanowczo zbyt długo. Przy akompaniamencie wrzasków wspięła się na górę i w końcu wyłoniła wśród chaosu. Z jednej strony trupy, z drugiej zniszczona ściana. Jak...

Zniszczenia prowadziły do komnat ojca.

Cały pałac się zatrząsł i rozległ się trzask.

Nie, nie, nie!

Biegnąc, minęła ślady Ostrza Odprysku na ścianach.

Proszę.

Trupy z wypalonymi oczyma. Ciała rzucone na ziemię jak ogryzione kości na stole.

Nie to.

Zniszczone drzwi. Komnaty ojca. Jasnah zatrzymała się w korytarzu. Dyszała ciężko.

Zapanuj nad sobą, zapanuj...

Nie mogła. Nie teraz. Gorączkowo wbiegła do komnat, choć Odpryskowy zabiłby ją bez trudu. Miała mętlik w głowie. Powinna pobiec po pomoc. Dalinar? Nie, był pijany. W takim razie Sadeas.

Komnata wyglądała, jakby została zniszczona przez arcyburzę. Meble w kawałkach, wszędzie odłamki. Drzwi balkonowe zostały wyważone na zewnątrz. Ktoś rzucił się w ich stronę, mężczyzna w Pancerzu jej ojca. Strażnik Tearim?

Nie. Hełm był zniszczony. To nie był Tearim, lecz Gavilar. Ktoś na balkonie krzyknął.

– Ojcze! – zawołała Jasnah.

Gavilar zawahał się, wychodząc na balkon, i posłał jej spojrzenie.

Balkon załamał się pod nim.

Jasnah wrzasnęła, przebiegła przez komnatę w stronę zniszczonego balkonu i padła na kolana na krawędzi. Wiatr wyrywał kosmyki włosów z jej koka, gdy patrzyła na spadających mężczyzn.

Ojciec i Shin w bieli, którego widziała na uczcie.

Shin emanował białym blaskiem. Spadł na ścianę. Uderzył w nią, przetoczył się i zatrzymał. Wstał i jakimś sposobem pozostał na zewnętrznym murze pałacu, nie spadając. To było niemożliwe.

Odwrócił się i ruszył w stronę jej ojca.

Jasnah przyglądała się bezradnie, jak skrytobójca podchodzi do ojca i klęka nad nim.

Po jej twarzy płynęły łzy, porywał je wiatr. Co on tam robił? Nie widziała dokładnie.

Kiedy skrytobójca odszedł, pozostawił za sobą trupa ojca. Nabitego na kawał drewna. Był martwy – w rzeczy samej, obok niego pojawiło się Ostrze Odprysku, jak zawsze, gdy noszący je umierał.

– Tak bardzo się starałam... – wyszeptała Jasnah. – Wszystko, co robiłam, by chronić rodzinę...

Jak? Liss. Liss to zrobiła!

Nie. Nie myślała jasno. Ten Shin... w takim przypadku nie przyznałaby się, że do niej należał. Rzeczywiście go sprzedała.

– Współczujemy ci straty.

Jasnah odwróciła się, mrugając załzawionymi oczyma. Troje Parshendich, w tym Klade, stało w wejściu w swoich wyróżniających się strojach. Starannie uszyte okrycia z tkaniny dla mężczyzn i kobiet, związane w pasie szarfą, luźne koszule bez rękawów. Długie kamizelki, rozcięte na bokach, w jaskrawe wzory. Ich ubiór nie świadczył o płci. Sądziła jednak, że zależał od kasty i...

Przestań, pomyślała. Choć przez jeden burzowy dzień przestań myśleć jak uczona.

– Bierzemy na siebie odpowiedzialność za jego śmierć – powiedziała najważniejsza z Parshendich.

Gangnah była kobietą, choć w wypadku Parshendich różnice były minimalne. Szaty ukrywały piersi i biodra, które i tak nie były szczególnie zaznaczone. Całe szczęście brak brody stanowił wyraźną wskazówkę. Wszyscy mężczyźni Parshendich, których widziała, nosili brody, w które wplatali kawałki klejnotów i...

PRZESTAŃ.

– Co powiedziałaś? – spytała Jasnah, zmuszając się do wstania. – Dlaczego to miałaby być twoja wina, Gangnah?

– Ponieważ to my wynajęliśmy skrytobójcę – powiedziała Parshendi swoim śpiewnym głosem. – Zabiliśmy twojego ojca, Jasnah Kholin.

– Wy...

Nagle wszystkie jej uczucia zamarzły jak rzeka. Jasnah przeniosła spojrzenie z Gangnah na Klade’a i Varnali. Starszyzna, cała trójka. Członkowie rady rządzącej Parshendimi.

– Dlaczego? – wyszeptała Jasnah.

– Ponieważ tak należało zrobić – odparła Ganghan.

– Dlaczego?! – powtórzyła ostrzej Jasnah i zrobiła krok do przodu. – Walczył dla was! Powstrzymywał drapieżniki! Mój ojciec pragnął pokoju, potwory! Dlaczego właśnie dziś nas zdradziliście?

Gangnah zacisnęła wargi. Melodia jej głosu się zmieniła. Wyglądała prawie jak matka, która wyjaśnia coś trudnego małemu dziecku.

– Ponieważ twój ojciec zamierzał zrobić coś bardzo niebezpiecznego.

– Poślijcie po oświeconego Dalinara! – zawołał ktoś z korytarza. – Na burze! Czy moje rozkazy dotarły do Elhokara? Książę musi znaleźć się w bezpiecznym miejscu!

Do komnaty wpadł arcyksiążę Sadeas wraz z oddziałem żołnierzy. Jego czerwona twarz z bulwiastym nosem była mokra od potu. Miał na sobie strój Gavilara, jego dostojne szaty.

– Co te dzikusy tu robią? Na burze! Chrońcie księżniczkę Jasnah. Ten, który to zrobił, był w ich orszaku!

Żołnierze ruszyli, by otoczyć Parshendich. Jasnah ich zignorowała, odwróciła się i cofnęła do zniszczonych drzwi. Oparłszy dłoń o mur, spojrzała z góry na ciało ojca i jego Ostrze.

– Będzie wojna – wyszeptała. – A ja nie zrobię nic, by ją powstrzymać.

– To zrozumiałe – powiedziała za jej plecami Gangnah.

– Skrytobójca – odezwała się Jasnah. – On szedł po murze.

Gangnah nie odpowiedziała.

Kiedy cały jej świat został zniszczony, Jasnah chwyciła się tego fragmentu. Tej nocy coś widziała. Coś, co nie powinno być możliwe. Czy wiązało się z dziwnymi sprenami? Jej doświadczeniem w miejscu szklanych paciorków i ciemnego nieba?

Te pytania stały się liną ratunkową, która pozwalała jej zachować zdrowe zmysły. Sadeas żądał odpowiedzi od przywódców Parshendich. Żadnych nie uzyskał. Kiedy stanął obok niej i zobaczył zniszczenia poniżej, wybiegł na zewnątrz, wzywając strażników, i pobiegł na dół.

Wiele godzin później okazało się, że skrytobójstwo – i poddanie się trójki przywódców Parshendich – pomogło w ucieczce większej grupy. Szybko opuścili miasto, a konnica, którą posłał za nimi Dalinar, została zniszczona. Setka koni, a każdy z nich bezcenny, zginęła z jeźdźcami.

Przywódcy Parshendich nic nie powiedzieli i nie udzielili żadnych wskazówek, nawet kiedy za swoją zbrodnię zostali zawieszeni do góry nogami przed arcyburzą.

Jasnah ignorowała wszystko. Miast tego przesłuchała ocalałych strażników, pytając, co widzieli. Szukała wskazówek na temat natury sławnego skrytobójcy, próbowała wyciągnąć informacje od Liss. Niewiele się dowiedziała. Liss miała go jedynie przez krótki czas i twierdziła, że nie wiedziała o jego dziwnych mocach. Jasnah nie udało się znaleźć wcześniejszego właściciela.

Później nadszedł czas na księgi. Pełen oddania, gorączkowy wysiłek, by odwrócić uwagę od straty.

Tamtej nocy Jasnah widziała niemożliwe.

I zamierzała się dowiedzieć, co to oznaczało.

1
Santhid

Jeśli mam być całkowicie szczera, to, co wydarzyło się przez te ostatnie dwa miesiące, spoczywa na mnie. Śmierć, zniszczenie, strata i ból to mój ciężar. Powinnam była to przewidzieć. I powstrzymać.

Z osobistego dziennika Navani Kholin, Jeseses roku 1174.

Shallan ścisnęła wąski kawałek węgla drzewnego i narysowała serię prostych linii emanujących z kuli na horyzoncie. Ta kula nie była do końca słońcem, ani też żadnym z księżyców. Wydawało się, że naszkicowane węglem chmury płyną w jej stronę. A morze poniżej... Rysunek nie mógł ukazać dziwacznej natury tego oceanu, który składał się nie z wody, lecz z niewielkich paciorków przezroczystego szkła.

Zadrżała, przypominając sobie to miejsce. Jasnah wiedziała o nim o wiele więcej, lecz nie dzieliła się tą wiedzą ze swoją podopieczną, a Shallan nie miała pojęcia, jak spytać. Jak mogła żądać odpowiedzi po zdradzie, której się dopuściła? Od tamtego wydarzenia minęło zaledwie kilka dni i dziewczyna nadal nie wiedziała, jak rozwiną się jej kontakty z Jasnah.

Pokład zakołysał się, gdy statek zrobił zwrot, nad jej głową załopotały potężne żagle. Shallan musiała zacisnąć bezpieczną dłoń na relingu, żeby odzyskać równowagę. Kapitan Tozbek twierdził, że na razie morze nie jest szczególnie wzburzone jak na tę część Cieśniny Długobrewych. Jednakże, gdyby fale i kołysanie się wzmogły, musiałaby zejść pod pokład.

Shallan odetchnęła i spróbowała się rozluźnić, gdy statek wyprostował kurs. Wiał chłodny wiatr, a na jego niewidocznych prądach unosiły się wiatrospreny. Za każdym razem, gdy wzbierały fale, Shallan przypominała sobie ten dzień, ten obcy ocean szklanych paciorków...

Spojrzała z góry na to, co narysowała. Widziała jedynie mignięcie tego miejsca, a jej szkic nie był doskonały. On...

Zmarszczyła czoło. Na papierze wznosił się wzór, jakby był wytłoczony. Co ona narobiła? Wzór był niemal szerokości kartki, sekwencja skomplikowanych linii przecinających się pod ostrymi kątami i powtarzających się kształtów przypominających grot strzały. Czy to wynik narysowania tego dziwnego miejsca, które Jasnah nazywała Cieniomorzem? Shallan z wahaniem przesunęła swobodną rękę, by poczuć nienaturalne wybrzuszenia kartki.

Wzór poruszył się, przesunął się po kartce jak szczenię ostrogara pod prześcieradłem.

Shallan jęknęła i zerwała się z miejsca, upuszczając szkicownik na pokład. Luźne kartki spadły na deski, zatrzepotały i rozsypały się na wietrze. Pobliscy marynarze – Thaylenowie o długich białych brwiach, które zaczesywali za uszy – rzucili się na pomoc, łapali kartki, nim wyleciały za reling.

– Wszystko w porządku, panienko? – spytał Tozbek, przerywając rozmowę z jednym z matów. Niski, korpulentny Tozbek nosił szeroką szarfę i czerwono-złoty płaszcz oraz pasującą do niego czapkę. Zaczesywał brwi do góry i usztywniał je, przez co tworzyły wachlarze nad jego oczami.

– Nic się nie stało, kapitanie – odparła Shallan. – Po prostu się przestraszyłam.

Yalb podszedł i podał jej kartki.

– Wasze akcesoria, panienko.

Shallan uniosła brew.

– Akcesoria?

– Pewnie – stwierdził młody marynarz i uśmiechnął się szeroko. – Ćwiczę wyszukane słownictwo. Pomaga młodzieńcowi zapewnić sobie stosowne niewieście towarzystwo. Wiecie, tego rodzaju młodą damę, która nie śmierdzi za bardzo i ma przynajmniej kilka zębów.

– Śliczna – powiedziała Shallan i wzięła kartki. – W każdym razie, jeśli taka jest twoja definicja ślicznej.

Powstrzymała się przed dalszymi przytykami i podejrzliwie wpatrzyła w stertę kartek w ręku. Rysunek Cieniomorza spoczywał na wierzchu, ale nie było na nim żadnego wytłaczanego wzoru.

– Co się stało? – spytał Yalb. – Nagle wypełzł skądś kremlik?

Jak zwykle, miał na sobie rozpiętą kamizelę i parę luźnych spodni.

– Nic takiego – odpowiedziała cicho Shallan i schowała kartki do teczki.

Yalb zasalutował jej – nie miała pojęcia, dlaczego zaczął to robić – i wrócił do wiązania olinowania razem z pozostałymi marynarzami. Wkrótce usłyszała głośne śmiechy pobliskich mężczyzn, a kiedy spojrzała na Yalba, wokół jego głowy tańczyły chwałospreny – przybrały postać niewielkich kul światła. Wyraźnie był bardzo dumny ze swojego żartu.

Uśmiechnęła się. W rzeczy samej, miały wielkie szczęście, że Tozbek musiał zostać dłużej w Kharbranth. Lubiła tę załogę i cieszyła się, że Jasnah wybrała właśnie ich na podróż. Shallan znów usiadła na skrzyni, którą kapitan Tozbek nakazał przymocować obok relingu, by mogła podziwiać morze, kiedy żeglowali. Musiała uważać na pianę, ta bowiem nie służyła jej szkicom, ale jak długo morze nie było wzburzone, okazja oglądania fal była tego warta.

Obserwator na szczycie masztu krzyknął. Shallan zmrużyła oczy i spojrzała w kierunku, który wskazał. W zasięgu wzroku mieli odległy ląd i płynęli równolegle do niego. Poprzedniego wieczoru nawet przybili do portu, by uchronić się przed arcyburzą. Żaden żeglarz nie lubił zbytnio oddalać się od portów – wyjście na otwarte morze, na którym statek mogła zaskoczyć arcyburza, było samobójstwem.

Plamą ciemności na północy były Krainy Lodu, w większości niezamieszkany region wzdłuż południowej krawędzi Rosharu. Od czasu do czasu mignął jej zarys wyższych klifów na południu. Thaylenah, wielkie wyspiarskie królestwo, tworzyło tam kolejną barierę. Cieśnina prowadziła między nimi.

Obserwator zobaczył coś w falach na północ od statku, podskakujący kształt, który z początku wydawał się dużą kłodą. Nie, był o wiele większy i szerszy. Shallan wstała i zmrużyła oczy. Okazało się, że to sklepiona, brązowo-zielona skorupa wielkości trzech związanych razem łódek. Kiedy ją mijali, skorupa zrównała się ze statkiem i jakimś sposobem dotrzymywała im tempa, wystając na sześć, może osiem stóp nad powierzchnię.

Santhid! Shallan wychyliła się przez reling i patrzyła w dół. Marynarze rozmawiali podekscytowanymi głosami, kilku dołączyło do niej i wpatrywało się w istotę. Santhidyn prowadziły tak samotnicze życie, że niektóre księgi uważały je za wymarłe, a wszystkie współczesne doniesienia o spotkaniach za wątpliwe.

– Naprawdę przynosicie szczęście, panienko! – powiedział ze śmiechem Yalb, mijając ją z liną. – Od lat nie widzieliśmy santhida.

– Nadal go nie widzicie – zauważyła Shallan. – Jedynie szczyt jego skorupy.

Ku jej rozczarowaniu woda ukrywała całą resztę – poza cieniami czegoś w głębinie, co mogło być długimi ramionami sięgającymi w głąb. Wedle opowieści stwory czasem przez wiele dni podążały za statkami, czekały na morzu, kiedy żaglowiec zawijał do portu, a później znów za nim podążały.

– I nic poza skorupą nie zobaczycie – stwierdził Yalb. – Na Pasje, to dobry znak!

Shallan ścisnęła torbę. Zamknąwszy powieki, utrwaliła Wspomnienie istoty przy statku, by móc ją później precyzyjnie narysować.

Ale co właściwie mam narysować? – pomyślała. Bryłę w wodzie?

W jej głowie zaczęła kształtować się myśl. Wypowiedziała ją na głos, zanim zdążyła przemyśleć całą kwestię.

– Przynieś mi tę linę – powiedziała, odwracając się do Yalba.

– Jasności? – spytał, zatrzymując się w miejscu.

– Zawiąż pętlę na końcu – dodała, pośpiesznie odkładając torbę. – Muszę przyjrzeć się santhidowi. Nigdy wcześniej nie zanurzałam głowy w oceanie. Czy słona woda utrudnia widzenie?

– Woda? – spytał łamiącym się głosem Yalb.

– Widzę, że nie wiążesz liny.

– Bo nie jestem burzowym głupcem! Kapitan łeb mi urwie, jeśli...

– Zawołaj kolegę – powiedziała Shallan, ignorując jego sprzeciw. Wzięła linę i zawiązała na końcu niewielką pętlę. – Opuścicie mnie przy burcie, a ja zobaczę, co jest pod skorupą. Czy masz pojęcie, że nikt jeszcze nie narysował żywego santhida? Wszystkie, które morze wyrzuciło na plażę, były już w stanie rozkładu. A ponieważ marynarze uważają, że polowanie na te stwory przynosi pecha...

– Bo tak jest! – wtrącił Yalb. – Nikt ich nie zabija.

Shallan dokończyła pętlę i pośpieszyła w stronę burty. Gdy wychyliła się za reling, wiatr szarpał jej rude włosy. Santhid wciąż tam był. Jak za nimi nadążał? Nie widziała płetw.

Spojrzała na Yalba, który z uśmiechem trzymał linę.

– Ach, jasności. Czy chcecie się odegrać na mnie za to, co powiedziałem Beznkowi o waszych kształtach? To był tylko żart, ale naprawdę mnie nabraliście! Ja... – Przerwał, gdy napotkał jej spojrzenie. – Na burze. Mówicie poważnie.

– To dla mnie jedyna taka okazja. Naladan większość życia spędziła, goniąc te istoty, i nigdy nie miała okazji dobrze im się przyjrzeć.

– To szaleństwo!

– Nie, to nauka! Nie wiem, co uda mi się zobaczyć przez wodę, ale muszę spróbować.

Yalb westchnął.

– Mamy maski. Zrobione ze skorup żółwi, z wydrążonymi otworami z przodu i pęcherzami wzdłuż krawędzi, żeby woda nie wlewała się do środka. Można zanurzyć głowę pod wodę i widzieć. Wykorzystujemy je, żeby w dokach sprawdzać stan kadłuba.

– Wspaniale!

– Oczywiście musiałbym pójść do kapitana, by uzyskać jego pozwolenie na wzięcie jednej z nich...

Shallan założyła ręce na piersi.

– Sprytny jesteś. Dobrze, zabieraj się za to.

Było i tak mało prawdopodobne, by udało jej się zrealizować plan bez wiedzy kapitana.

Yalb uśmiechnął się szeroko.

– Co się z wami stało w Kharbranth? Podczas pierwszego rejsu spodziewałem się, że zemdlejecie na samą myśl o opuszczeniu ojczystego kraju, taka była panienka nieśmiała.

Shallan zawahała się, po czym zarumieniła.

– To ryzykowny pomysł, prawda?

– Wiszenie za burtą płynącego statku z głową pod wodą? – spytał Yalb. – Odrobinkę.

– Sądzisz... że moglibyśmy zatrzymać statek?

Yalb roześmiał się, ale odbiegł, żeby porozmawiać z kapitanem, traktując jej pytanie jako wskazówkę, że wciąż zamierza zrealizować swój plan. Tak też zresztą było.

A co właściwie się ze mną stało? – zastanawiała się.

Odpowiedź była prosta. Utraciła wszystko. Okradła Jasnah Kholin, jedną z najpotężniejszych kobiet na świecie – a robiąc to, utraciła nie tylko jedyną szansę, by się uczyć, o czym zawsze marzyła, ale też skazała na zagładę braci i ród. Całkowicie zawiodła.

I przetrwała to.

Nie pozostała nietknięta. Niemal całkowicie utraciła wiarygodność w oczach Jasnah, czuła też, że właściwie porzuciła rodzinę. Ale coś w doświadczeniu kradzieży należącego do Jasnah Dusznika – który i tak okazał się falsyfikatem – a później niemal śmierci z rąk mężczyzny, o którym sądziła, że się w niej zakochał...

Cóż, teraz miała większe pojęcie, jak źle mogły się potoczyć sprawy. Zupełnie jakby... kiedyś bała się ciemności, ale teraz w nią wkroczyła. Doświadczyła niektórych potworności, które tam na nią czekały. Były straszliwe, ale przynajmniej już wiedziała.

Zawsze wiedziałaś, dobiegł głos z głębi jej duszy. Dorastałaś z potwornościami, Shallan. Po prostu nie pozwalasz sobie o nich pamiętać.

– O co chodzi? – spytał Tozbek, podchodząc do niej z żoną Ashlv u boku.

Drobna kobieta, ubrana w jaskrawożółtą spódnicę i bluzkę, prawie się nie odzywała. Chusta zakrywała niemal wszystkie jej włosy, poza białymi brwiami, które opadały w lokach na policzki.

– Panienko – odezwał się Tozbek – chcecie pójść popływać? Nie możecie poczekać, aż wpłyniemy do portu? Znam kilka przyjemnych miejsc, gdzie woda nie jest aż tak zimna.

– Nie zamierzam pływać – odparła Shallan, rumieniąc się jeszcze bardziej. Co by włożyła, gdyby miała pójść popływać w obecności mężczyzn? Ludzie naprawdę robili coś takiego? – Chciałam przyjrzeć się z bliska naszemu towarzyszowi.

Gestem wskazała na morską istotę.

– Panienko, wiecie, że nie pozwolę wam zrobić czegoś tak niebezpiecznego. Nawet gdybyśmy zatrzymali statek, co by się stało, gdyby bestia zrobiła wam krzywdę?

– Podobno są nieszkodliwe.

– Pojawiają się tak rzadko, więc czy możemy mieć pewność? Poza tym, w tych morzach żyją inne zwierzęta, które mogłyby was skrzywdzić. Te okolice z pewnością nawiedzają czerwonowody, a może tu być dość płytko, by pojawiły się również khornaki. – Tozbek pokręcił głową. – Przykro mi, po prostu nie mogę na to pozwolić.

Shallan zagryzła wargi. Zorientowała się, że jej serce bije zdradliwie szybko. Chciała naciskać, ale jego zdecydowane spojrzenie odebrało jej odwagę.

– Dobrze.

Tozbek uśmiechnął się szeroko.

– Pokażę wam skorupy w porcie w Amydlatn, kiedy się tam zatrzymamy, panienko. Mają dużą kolekcję!

Nie wiedziała, gdzie to jest, ale oceniając po zbitkach spółgłosek, najpewniej po thayleńskiej stronie. Tak daleko na południe to tam była większość miast. Choć Thaylenah było niemal równie zimne, jak Krainy Lodu, mieszkańcy wyraźnie je lubili.

Oczywiście, Thaylenowie byli dość dziwni. Bo jak inaczej opisać Yalba i pozostałych chodzących bez koszul w tak chłodną pogodę?

To nie oni rozważali zanurzenie w oceanie, pomyślała Shallan. Znów wyjrzała za burtę, patrząc, jak fale rozbijają się o skorupę łagodnego santhida. Czym był? Wielkoskorupem, jak straszliwe przepastne bestie ze Strzaskanych Równin? Pod spodem bardziej przypominał rybę czy może żółwia? Santhidyn były tak rzadkie – a sytuacje, gdy uczone widziały je na własne oczy, tak unikatowe – że teorie były ze sobą sprzeczne.

Westchnęła i otworzyła teczkę, po czym zabrała się za porządkowanie papierów, z których większość przedstawiała marynarzy w różnych pozach, kiedy manewrowali potężnymi żaglami, ustawiając je do wiatru. Ojciec nigdy by nie pozwolił, by spędziła dzień, patrząc na ciemnookich bez koszul. Jakże zmieniło się jej życie przez ten krótki czas.

Pracowała nad szkicem skorupy santhida, kiedy na pokład wkroczyła Jasnah.

Podobnie jak Shallan, Jasnah nosiła havah, tradycyjną vorińską suknię o specyficznym kroju. Rąbek sięgał do samej ziemi, a dekolt niemal pod szyję. Niektórzy z Thaylenów – kiedy sądzili, że ich nie słyszy – nazywali ten strój pruderyjnym. Shallan się z tym nie zgadzała, havah nie była pruderyjna, lecz elegancka. Jedwab podkreślał figurę, zwłaszcza klatkę piersiową, a sposób, w jaki marynarze gapili się na Jasnah, świadczył, że nie uważali sukni za mało twarzową.

Jasnah była ładna. Kobieca figura, śniada cera. Idealne brwi, wargi pomalowane ciemnoczerwoną szminką, włosy zaplecione w warkocz. Choć Jasnah była dwa razy starsza od Shallan, jej dojrzałą urodę należało podziwiać, może nawet jej zazdrościć. Dlaczego ona musiała być tak doskonała?

Jasnah ignorowała spojrzenia marynarzy. Nie chodziło o to, że ich nie zauważała. O nie, ona zauważała wszystko i wszystkich. Po prostu wydawało się, że nie obchodzi jej, jak ją postrzegają mężczyźni.

Nie, to nieprawda, pomyślała Shallan, gdy Jasnah podeszła do niej. Nie poświęciłaby tyle czasu na czesanie włosów i nakładanie makijażu, gdyby nie obchodziło jej, jak jest postrzegana. W tym aspekcie Jasnah była zagadką. Z jednej strony wydawała się uczoną zajętą wyłącznie badaniami. Z drugiej, starannie pielęgnowała aurę opanowania i godności, która pasowała królewskiej córce – a czasami wykorzystywała je jak pałkę.

– Tu jesteś – powiedziała Jasnah, podchodząc do Shallan.

Fontanna piany wybrała tę właśnie chwilę, by poderwać się do góry i ją opryskać. Jasnah zmarszczyła czoło na widok kropli wody na jedwabiu, po czym spojrzała znów na Shallan i uniosła brew.

– Jak mogłaś zauważyć, na statku są dwie bardzo przyzwoite kajuty, które sporym kosztem dla nas wynajęłam.

– Owszem, ale one są w środku.

– Jak to zwykle pokoje.

– Większość życia spędziłam w środku.

– A jeśli zamierzasz być uczoną, to spędzisz go jeszcze więcej.

Shallan zagryzła wargi, czekając na polecenie zejścia pod pokład. Co zadziwiające, nie usłyszała go. Jasnah gestem wezwała kapitana Tozbeka, a on wypełnił polecenie i podszedł potulnie, z czapką w dłoniach.

– Tak, jasności? – spytał.

– Poprosiłabym o jeszcze jedno takie... siedzisko – powiedziała Jasnah, spoglądając na skrzynię Shallan.

Jeden z ludzi Tozbeka pośpiesznie przywiązał kolejną skrzynię. Czekając na przygotowanie siedzenia, Jasnah gestem poprosiła Shallan o szkice. Przyjrzała się rysunkowi santhida, po czym wyjrzała za burtę.

– Nic dziwnego, że marynarze zrobili takie zamieszanie.

– To szczęście, jasności! – powiedział jeden z marynarzy. – Dobry omen dla waszej wyprawy, nie sądzicie?

– Przyjmę wszystko, co przyniesie mi los, Nanhelu Eltorvie – odpowiedziała. – Dziękuję za siedzisko.

Marynarz ukłonił się niezręcznie i wycofał.

– Uważasz ich za głupców wierzących w przesądy – zauważyła cicho Shallan, odprowadzając marynarza wzrokiem.

– Z tego, co widziałam – stwierdziła Jasnah – ci marynarze są ludźmi, którzy znaleźli cel w życiu i teraz czerpią z niego prostą radość. – Spojrzała na kolejny rysunek. – Wielu ludzi nie wykorzystuje życia tak dobrze. Kapitan Tozbek ma udaną załogę. Dobrze, że mi o nich powiedziałaś.

Shallan uśmiechnęła się.

– Nie odpowiedziałaś na moje pytanie.

– Nie zadałaś pytania – odparła Jasnah. – Te szkice są jak zawsze świetne technicznie, Shallan, ale czy nie miałaś czytać?

– Ja... miałam problem ze skupieniem.

– Wyszłaś więc na pokład, by szkicować młodych mężczyzn pracujących bez koszul. I spodziewałaś się, że to ci pomoże się skupić?

Na twarzy Shallan pojawił się rumieniec. Jasnah tymczasem zatrzymała się nad jednym z arkuszy. Dziewczyna siedziała cierpliwie – ojciec dobrze ją w tym wyszkolił – aż Jasnah odwróciła go w jej stronę. Oczywiście, rysunek przedstawiający Cieniomorze.

– Nie złamałaś mojego polecenia, by nie zaglądać więcej do tej krainy? – spytała Jasnah.

– Nie, jasności. Narysowałam to ze wspomnień swojego pierwszego... pot­knięcia.

Jasnah opuściła arkusz. Shallan wydawało się, że na twarzy kobiety maluje się jakieś uczucie. Czyżby zastanawiała się, czy może uwierzyć jej na słowo?

– Zakładam, że to właśnie cię dręczy? – spytała Jasnah.

– Tak, jasności.

– W takim razie sądzę, że powinnam ci to wyjaśnić.

– Naprawdę? Zrobiłabyś to?

– Nie musisz być tak zaskoczona.

– Wydaje mi się, że to bardzo potężna wiedza – stwierdziła Shallan. – To, jak zakazałaś mi... Założyłam, że wiedza o istnieniu tego miejsca to tajemnica, a w każdym razie coś, o czym nie powinien dowiedzieć się ktoś w moim wieku.

Jasnah pociągnęła nosem.

– Odkryłam, że odmowa wyjawienia tajemnic młodym ludziom sprawia, iż stają się bardziej skłonni do pakowania się w kłopoty, nie mniej. Twój eksperyment wskazuje, że już wpakowałaś się w to wszystko... jak ja przed laty, jeśli chcesz wiedzieć. Bolesne doświadczenia uświadomiły mi, że Cieniomorze bywa niebezpieczne. Jeśli nie rozjaśnię twojej ignorancji, będę się winić, jeśli dasz się tam zabić.

– Czyli odpowiedziałabyś mi, gdybym zapytała wcześniej podczas naszej po­dróży?

– Pewnie nie – przyznała Jasnah. – Musiałam zobaczyć, jak skłonna jesteś mnie posłuchać. Tym razem.

Shallan oklapła i stłumiła pragnienie, by zauważyć, że w czasach, gdy była pracowitą i posłuszną podopieczną, Jasnah nie zdradziła jej aż tak wielu tajemnic.

– Co to w takim razie jest? To... miejsce.

– Tak naprawdę to nie jest miejsce – stwierdziła Jasnah. – Nie w taki sposób, jak zazwyczaj rozumiemy to pojęcie. Cieniomorze jest tutaj, wszędzie wokół nas, w tej chwili. Wszystkie rzeczy istnieją w nim w pewnej postaci, podobnie jak wszystkie rzeczy istnieją tutaj.

Shallan zmarszczyła czoło.

– Ja nie...

Jasnah uniosła palec, by ją uciszyć.

– Wszystko składa się z trzech elementów: duszy, ciała i umysłu. Miejsce, które widziałaś, Cieniomorze, jest tym, co nazywamy Krainą Umysłu, miejscem myśli. Wszędzie wokół nas widzisz świat materialny. Możesz go dotknąć, widzieć, słyszeć. Tak twoje materialne ciało doświadcza świata. Cieniomorze zaś, cóż, to sposób, w jaki twoja umysłowa jaźń, twoja nieświadomość, doświadcza świata. Poprzez ukryte zmysły, które dotykają tej krainy, wyciągasz nieoczywiste wnioski i wyrażasz nadzieje. Najprawdopodobniej przez te właśnie zmysły ty, Shallan, tworzysz sztukę.

Statek wbił się w falę, woda zalała dziób. Shallan wytarła kropelkę słonej wody z policzka, próbując rozważyć to, co właśnie powiedziała Jasnah.

– To prawie wcale nie miało dla mnie sensu, jasności.

– Miałam taką nadzieję – odparła kobieta. – Poświęciłam sześć lat badaniu Cieniomorza i wciąż nie do końca wiem co o nim sądzić. Będę ci musiała towarzyszyć podczas pierwszych kilku odwiedzin w tym miejscu, zanim zrozumiesz, choć w części, jego prawdziwe znaczenie.

Jasnah skrzywiła się na tę myśl. Shallan zawsze zaskakiwało, gdy widziała malujące się na jej twarzy uczucia. Emocje były czymś, do czego mogła się odnieść, czymś ludzkim – Shallan zaś postrzegała Jasnah Kholin jako istotę niemal boską. Po namyśle stwierdziła, że to dziwny sposób postrzegania zadeklarowanej ateistki.

– Posłuchaj mnie tylko – stwierdziła Jasnah. – Moje własne słowa zdradzają moją niewiedzę. Powiedziałam ci, że Cieniomorze nie jest miejscem, a jednak zaraz sama je tak nazwałam. Mówię o tym, że je odwiedzimy, choć jest wszędzie wokół nas. Po prostu nie mamy właściwej terminologii, by o nim rozmawiać. Spróbujmy innego podejścia.

Jasnah wstała, a Shallan pośpieszyła za nią. Przeszły wzdłuż relingu, czując, jak pokład kołysze się pod ich stopami. Marynarze ustępowali Jasnah drogi i kłaniali się. Traktowali ją z takim szacunkiem, jakby była królem. Jak to robiła? Jak mogła tak doskonale panować nad otoczeniem, a jednocześnie sprawiać wrażenie, że nic nie robi?

– Spojrzyj w głąb wody – powiedziała Jasnah, gdy dotarły do dziobu. – Co widzisz?

Shallan zatrzymała się przy relingu i wpatrzyła w błękitne wody, pieniące się, gdy przebijał je dziób statku. Tu, na dziobie, widziała głębię. Niezgłębiony przestwór, który rozciągał się nie tylko dookoła, ale też w dół.

– Widzę wieczność – stwierdziła Shallan.

– Słowa prawdziwej artystki – zauważyła Jasnah. – Ten statek żegluje po głębinach, których nie poznamy. Pod tymi falami kryje się tętniący życiem niewidzialny świat.

Jasnah pochyliła się i chwyciła reling jedną dłonią odkrytą, a jedną zasłoniętą rękawem. Spojrzała przed siebie. Nie na głębiny i nie na ląd wyłaniający się na południe i na północ od nich. Patrzyła na wschód. W stronę burz.

– Istnieje cały świat, Shallan – powiedziała – którego powierzchnię nasze umysły jedynie muskają. Świat głębokich, ważnych myśli. Świat stworzony przez głębokie, ważne myśli. Kiedy widzisz Cieniomorze, wchodzisz w te głębiny. To miejsce jest dla nas w niektórych aspektach obce, choć jednocześnie to my je stworzyliśmy. Z pewną pomocą.

– My to zrobiliśmy?

– Czym są spreny? – spytała Jasnah.

Pytanie zaskoczyło Shallan, ale była już przyzwyczajona do trudnych pytań zadawanych przez Jasnah. Poświęciła trochę czasu, by rozważyć odpowiedź.

– Nikt nie wie, czym są spreny – powiedziała w końcu – choć wielu filozofów wyraża różne opinie na temat...

– Nie – przerwała Jasnah. – Czym one są?

– Ja... – Shallan podniosła wzrok na parę wiatrosprenów, które wirowały w powietrzu nad nimi. Wyglądały jak malutkie świetliste wstęgi, emanujące słabym blas­kiem i tańczące wokół siebie. – To żyjące idee.

Jasnah gwałtownie odwróciła się w jej stronę.

– Co się stało? – spytała zaskoczona Shallan. – Pomyliłam się?

– Nie. Masz rację. – Kobieta zmrużyła oczy. – Jak się domyślam, spreny są elementem Krainy Umysłu, który przeniknął do świata materialnego. To koncepcje, które zyskały odrobinę ludzkiej świadomości, być może nie bez udziału ludzi. Wyobraź sobie często złoszczącego się mężczyznę. Jego przyjaciele i rodzina mogą zacząć traktować tę złość jako bestię, coś, co go opętało, jako coś zewnętrznego wobec niego. Ludzie personifikują. Mówimy o wietrze, jakby miał własną wolę. Spreny są tymi ideami... ideami zbiorowego ludzkiego doświadczenia... które jakimś sposobem ożyły. Cieniomorze to miejsce, gdzie to się zaczyna i należy do nich. Choć my je stworzyliśmy, one nadały mu kształt. Tam żyją, tam władają, w swoich własnych miastach.

– Miastach?!

– Tak – potwierdziła Jasnah, znów wpatrując się w ocean. Wydawała się zaniepokojona. – Spreny są niezmiernie różnorodne. Niektóre są równie inteligentne, jak ludzie, i tworzą miasta. Inne przypominają ryby, płynące z prądem.

Shallan pokiwała głową. Choć tak naprawdę niewiele pojmowała z tego wszystkiego, nie chciała, by Jasnah przestała mówić. Takiej wiedzy Shallan potrzebowała, tego właśnie pragnęła.

– Czy to ma coś wspólnego z twoimi odkryciami? Z parshmenami, Pustkowcami?

– Nie umiem tego jeszcze ocenić. Spreny nie zawsze dużo mówią. Czasami nie wiedzą. W innych kwestiach mi nie ufają, ze względu na starożytną zdradę.

Dziewczyna zmarszczyła czoło i spojrzała na nauczycielkę.

– Zdradę?

– Mówią mi o niej – stwierdziła Jasnah – ale nie chcą powiedzieć, na czym polegała. Złamaliśmy przysięgę i w ten sposób ogromnie je obraziliśmy. Sądzę, że część z nich umarła, choć nie mam pojęcia, jak koncepcja może umrzeć. – Z poważną miną odwróciła się do Shallan. – Rozumiem, że to przytłaczające. Będziesz musiała się tego wszystkiego nauczyć, jeśli masz mi pomóc. Wciąż tego pragniesz?

– A czy mam wybór?

Kąciki warg Jasnah wygięły się w lekkim uśmiechu.

– Wątpię. Dusznikujesz sama z siebie, bez pomocy fabriala. Jesteś taka jak ja.

Shallan wpatrywała się w wodę. Taka jak ja. Co to znaczyło? Dlaczego...

Zamarła i zamrugała. Przez chwilę wydawało się, że zobaczyła ten sam wzór, co wcześniej, ten, który wybrzuszył jej rysunek. Tym razem był na wodzie, utworzony w niemożliwy sposób na powierzchni fali.

– Jasności... – zaczęła mówić i oparła palce na ramieniu Jasnah. – Wydaje mi się, że zobaczyłam coś na wodzie. Wzór z ostrych linii, jak labirynt.

– Pokaż mi, gdzie.

– Był na jednej z fal, już ją minęliśmy. Ale chyba widziałam go wcześniej, na jednym z arkuszy papieru. Czy to coś znaczy?

– Z całą pewnością. Muszę przyznać, Shallan, że nasze przypadkowe spotkanie uważam za zaskakujące. Aż podejrzane.

– Jasności?

– One miały w tym swój udział – stwierdziła Jasnah. – Sprowadziły cię do mnie. I wydaje się, że nadal cię obserwują. Innymi słowy, Shallan, już nie masz wyboru. Przeszłość powraca, a ja nie uważam tego za dobry znak. Tak działa instynkt samozachowawczy. Spreny muszą wyczuwać nieuchronne niebezpieczeństwo, więc wracają do nas. Musimy skupić się na Strzaskanych Równinach i Urithiru. Minie wiele czasu, zanim powrócisz do ojczyzny.

Shallan pokiwała głową.

– To cię martwi – stwierdziła Jasnah.

– Tak, jasności. Moja rodzina...

Shallan czuła się jak zdrajca, porzucając braci, choć to od niej zależał ich majątek. Napisała do nich i wyjaśniła, bez podawania szczegółów, że była zmuszona do zwrotu skradzionego Dusznika – a teraz musiała pomóc Jasnah w badaniach.

Odpowiedź Balata była w pewnym sensie pozytywna. Powiedział, że cieszy się, że choć jedno z nich uniknęło losu, który czeka ich ród. Myślał, że wszyscy pozo­stali – trzech braci i narzeczona Balata – są skazani na zagładę.

Mogli mieć rację. Z jednej strony przytłaczające długi ojca, z drugiej zniszczony Dusznik. Grupa, która go dała, chciała odzyskać swoją własność.

Niestety, Shallan była przekonana, że misja Jasnah ma ogromną wagę. Pustkowcy mieli wkrótce powrócić – w rzeczywistości nie byli odległym zagrożeniem z opowieści. Przez całe stulecia żyli pośród ludzi. Łagodni, cisi parshmeni, którzy pracowali jako idealni słudzy i niewolnicy, byli tak naprawdę niszczycielami.

Powstrzymanie katastrofy, jaką stanowiłby powrót Pustkowców, było ważniejszym obowiązkiem niż ochrona braci. Nadal czuła ból, gdy musiała to przyznać.

Jasnah przyjrzała jej się uważnie.

– Co się tyczy twojej rodziny, Shallan, podjęłam pewne działania.

– Działania? – spytała dziewczyna, chwytając wyższa kobietę za ramię. – Pomogłaś moim braciom?

– W pewnym sensie – odparła Jasnah. – Jak przypuszczam, bogactwo tak naprawdę nie załatwi tego problemu, choć wysłałam im drobny upominek. Z tego, co mówiłaś, prawdziwe źródła kłopotów twojej rodziny są dwa. Po pierwsze, ­Duchokrwiści i ich pragnienie odzyskania Dusznika, który uszkodziliście. Po drugie, twój ród nie ma sojuszników i popadł w długi.

Jasnah wyjęła arkusz papieru.

– To – mówiła dalej – fragment rozmowy z matką, którą tego ranka przeprowadziłam przez łączotrzcinę.

Shallan przejrzała ją, zauważyła opis uszkodzonego Dusznika i prośbę Jasnah o pomoc.

„To się dzieje częściej niż ci się wydaje”, odpisała Navani. „Problem wynika prawdopodobnie z ustawienia opraw klejnotów. Przywieź mi urządzenie, a zobaczymy”.

– Moja matka – powiedziała Jasnah – jest sławną artifabrianką. Podejrzewam, że naprawi twój Dusznik. Możemy odesłać go do twoich braci, a oni oddadzą go właścicielom.

– Pozwoliłabyś mi na to? – spytała Shallan.

Podczas rejsu Shallan ostrożnie próbowała zdobyć więcej informacji na temat tej grupy, chciała bowiem zrozumieć ojca i jego motywację. Jasnah twierdziła, że nie wie o nich zbyt wiele, poza tym, że pragnęli poznać wyniki jej badań i byli gotowi ją zabić.

– Nie chciałabym, żeby mieli dostęp do tak cennego urządzenia – odparła Jasnah. – Ale nie mam czasu, by bezpośrednio chronić twoją rodzinę. To dobre rozwiązanie, zakładając, że twoim braciom uda się kupić jeszcze trochę czasu. Jeśli muszą, niech powiedzą prawdę... że wiedząc, iż jestem uczoną, zgłosiłaś się do mnie i poprosiłaś, bym naprawiła Dusznik. Może to na razie ich zadowoli.

– Dziękuję, jasności.

Na burze. Gdyby powiedziała Jasnah prawdę w chwili, kiedy ta ją przyjęła, byłoby o wiele łatwiej.

Spojrzawszy znów na papier, Shallan zwróciła uwagę na dalszy ciąg rozmowy. „Co się tyczy tej drugiej kwestii”, napisała Navani, „sugestia bardzo mi się podoba. Wierzę, że uda mi się przekonać chłopaka, żeby choć ją rozważył, gdyż jego ostatni romans zakończył się dość gwałtownie – jak to mu się często zdarza – na początku tego tygodnia”.

– O co chodzi z tą drugą częścią? – spytała Shallan, podnosząc wzrok znad arkusza.

– Samo zaspokojenie Duchokrwistych jeszcze nie uratuje twojego rodu – odparła Jasnah. – Wasze długi są zbyt wielkie, zwłaszcza że działania twojego ojca zraziły tak wielu. Dlatego zaaranżowałam potężny sojusz dla twojego rodu.

– Sojusz? W jaki sposób?

Jasnah odetchnęła głęboko.

– Podjęłam wstępne kroki, by zaaranżować twoje zaręczyny z jednym z moich braci stryjecznych, synem Dalinara Kholina. Chłopak ma na imię Adolin. Jest przystojny i umie prowadzić uprzejmą rozmowę.

– Zaręczyny? – powtórzyła Shallan. – Obiecałaś mu moją rękę?

– Rozpoczęłam ten proces – powiedziała Jasnah, mówiąc z nietypowym dla siebie niepokojem. – Choć Adolin bywa krótkowzroczny, ma dobre serce... równie dobre, jak jego ojciec, a nie znam innego tak dobrego mężczyzny. Uważa się go za najlepszą partię Alethkaru, a moja matka od dawna chciała znaleźć mu żonę.

– Zaręczyny – powtórzyła Shallan.

– Tak. Czy to cię niepokoi?

– To cudowne! – wykrzyknęła Shallan, mocniej chwytając Jasnah za ramię. – Takie proste. Gdybym wyszła za kogoś tak potężnego... Na burze! Nikt z Jah Keved nie ważyłby się nas tknąć. Jasności, jesteś genialna!

Jasnah wyraźnie się rozluźniła.

– Tak, no, wydawało mi się to realnym rozwiązaniem. Zastanawiałam się jednak, czy nie będziesz urażona.

– Dlaczego, na wichry, miałabym się obrazić?

– Ze względu na ograniczenie wolności, które wiąże się z małżeństwem – stwierdziła Jasnah. – A jeśli nie z tego powodu, to dlatego, że propozycja została złożona bez porozumienia z tobą. Musiałam najpierw się zorientować, czy taka możliwość w ogóle istnieje. Wszystko zaszło dalej niż się spodziewałam, gdyż moja matka podchwyciła pomysł. Navani ma... tendencję do bycia przytłaczającą.

Shallan nie umiała sobie wyobrazić, by ktokolwiek mógł przytłoczyć Jasnah.

– Ojcze Burz! Martwiłaś się, że się obrażę? Jasności, całe życie spędziłam zamknięta w posiadłości ojca... dorastałam, spodziewając się, że to on wybierze mi męża.

– Ale teraz nie pozostajesz we władzy ojca.

– Tak, i z jakże wielką mądrością zaczęłam szukać towarzysza – zauważyła Shallan. – Pierwszy mężczyzna, którego wybrałam, był nie tylko żarliwcem, ale w tajemnicy również skrytobójcą.

– Wcale ci to nie przeszkadza? – spytała Jasnah. – Pomysł, że będziesz zobowiązana wobec kogoś, a szczególnie mężczyzny?

– Przecież nie sprzedajesz mnie w niewolę – odparła dziewczyna ze śmiechem.

– Nie, raczej nie. – Jasnah otrząsnęła się i zapanowała nad sobą. – Cóż, w takim razie dam Navani znać, że zgadzasz się na zaręczyny i w ciągu jednego dnia powinnyśmy mieć gotowy kontrakt warunkowy.

Kontrakt warunkowy – w vorińskiej terminologii warunkowe zaręczyny. Praktycznie rzecz biorąc, będzie zaręczona, ale nie będzie miała żadnych praw do chwili podpisania oficjalnego aktu zaręczyn i potwierdzenia go przez żarliwców.

– Ojciec Adolina powiedział, że do niczego nie będzie go zmuszał – wyjaśniła Jasnah – choć chłopak znów jest samotny, bo udało mu się obrazić kolejną młodą damę. Tak czy inaczej, Dalinar wolał, żebyście najpierw się poznali, zanim zdecydujemy się na coś bardziej wiążącego. Nastąpiły pewne... zmiany w politycznym klimacie Strzaskanych Równin. Armia wuja poniosła wielkie straty. To kolejny powód, byśmy pośpieszyły na Równiny.

– Adolin Kholin – powiedziała Shallan, nie słuchając uważnie. – Mistrz pojedynków. I nawet Odpryskowy.

– Aha, czyli uważnie przeczytałaś księgi na temat mojego ojca i jego rodziny.

– Owszem... ale już wcześniej sporo wiedziałam o twojej rodzinie. Alethi są w centrum zainteresowania! Nawet dziewczęta z wiejskich rodów znają imiona alethyjskich książąt. – I skłamałaby, gdyby powiedziała, że jako młoda dziewczyna nie marzyła o poznaniu jednego z nich. – Ale, jasności, pewna jesteś, że ten związek ma sens? To znaczy, nie jestem szczególnie ważną jednostką.

– Owszem. Dla Adolina lepszą partią mogłaby być córka arcyksięcia. Wydaje się jednak, że zdążył już obrazić wszystkie panny z tej grupy. Chłopak, jak by to ująć, zbyt gwałtownie rzuca się w związki. Jestem pewna, że sobie z tym poradzisz.

– Ojcze Burz – westchnęła Shallan, czując, że miękną jej kolana. – On jest dziedzicem księstwa! I jednym ze spadkobierców tronu samego Alethkaru!

– Trzecim w kolejności – doprecyzowała Jasnah – po małym synku mojego brata i wuju Dalinarze.

– Jasności, muszę spytać. Dlaczego Adolin? Dlaczego nie młodszy syn? Ja... nie mam nic, co mogłabym dać Adolinowi lub jego rodowi.

– Wręcz przeciwnie – stwierdziła Jasnah – jeśli jesteś tym, kim myślę, dasz mu coś, czego nie może mu dać nikt inny. Coś o wiele ważniejszego niż bogactwa.

– A jak myślisz, kim jestem? – wyszeptała Shallan, patrząc w oczy starszej kobiecie. W końcu odważyła się zadać to pytanie.

– Teraz jesteś jedynie obietnicą – powiedziała Jasnah. – Poczwarką kryjącą potencjał wielkości. Dawniej, gdy ludzi i spreny łączyła więź, skutkiem były kobiety tańczące na niebie i mężczyźni niszczący dotykiem skały.

– Zaginieni Świetliści. Zdrajcy ludzkości.

Nie przyjmowała tego wszystkiego. Zaręczyny, Cieniomorze i spreny, i to, jej tajemnicze przeznaczenie. Wiedziała. Ale wypowiedzenie tego na głos...

Opadła na pokład, nie przejmując się, że zamoczy suknię, i oparła się o nadburcie. Jasnah pozwoliła jej się usadowić, po czym, o dziwo, sama również usiadła. Zrobiła to oczywiście bardziej elegancko, usiadła bokiem i otoczyła nogi suknią. Obie przyciągnęły spojrzenia marynarzy.

– Zjedzą mnie żywcem – jęknęła Shallan. – Alethyjski dwór. Jest najbrutalniejszy na świecie.

Jasnah prychnęła.

– Więcej w tym hałasu niż prawdziwej burzy, Shallan. Wyszkolę cię.

– Nigdy nie będę taka jak ty, jasności. Masz władzę, autorytet, bogactwo. Popatrz tylko, jak marynarze się do ciebie odnoszą.

– A czy w tej chwili wykorzystuję władzę, autorytet lub bogactwo?

– Zapłaciłaś za rejs.

– Czy ty nie płaciłaś za kilka rejsów tym statkiem? – spytała Jasnah. – Nie traktowali cię tak samo jak mnie?

– Nie. Och, lubią mnie, owszem. Ale nie mam twojego ciężaru, Jasnah.

– Zakładam, że nie chciałaś zasugerować niczego związanego z moją figurą – powiedziała Jasnah ze śladem uśmiechu. – Rozumiem twoją argumentację, Shallan. Jest jednak całkowicie błędna.

Dziewczyna odwróciła się w jej stronę. Jasnah siedziała na pokładzie statku jakby to był tron, z wyprostowanymi plecami, uniesioną głową, władczo. Shallan podciąg­nęła kolana do brody i objęła nogi pod kolanami. Nawet siedziały inaczej. Zupełnie nie przypominała tej kobiety.

– Jest pewna tajemnica, którą musisz poznać, dziecko – powiedziała Jasnah. – Tajemnica ważniejsza od tych związanych z Cieniomorzem i sprenami. Władza to iluzja percepcji.

Shallan zmarszczyła czoło.

– Nie zrozum mnie źle – mówiła dalej Jasnah. – Niektóre rodzaje władzy są prawdziwe: władza nad armią, zdolność Dusznikowania. Jednak wykorzystuje się je rzadziej niż myślisz. W większości kontaktów międzyludzkich to coś, co nazywamy władzą, autorytetem, istnieje tylko w taki sposób, w jaki jest postrzegane. Mówisz, że mam bogactwo. To prawda, ale widziałaś też, że rzadko z niego korzystam. Mówisz, że mam autorytet jako królewska siostra. Owszem. A jednak załoga tego statku traktowałaby mnie dokładnie tak samo, gdybym była żebraczką, która przekonała ich, że jest siostrą króla. W tym wypadku mój autorytet nie jest prawdziwy. To opary, iluzja. Umiem stworzyć tę iluzję dla nich, podobnie jak ty.

– Nie jestem przekonana, jasności.

– Wiem. Gdybyś była, już byś to zrobiła. – Jasnah wstała, wygładziła suknię. – Powiesz mi, jeśli znów zobaczysz ten wzór... ten, który pojawił się na falach?

– Tak, jasności – odpowiedziała nieobecnym tonem Shallan.

– W takim razie resztę dnia możesz poświęcić sztuce. Muszę się zastanowić, jak najlepiej uczyć cię o Cieniomorzu.

Kobieta wycofała się, skinieniem głowy odpowiadając na ukłony mijanych marynarzy, i znów zniknęła pod pokładem.

Shallan wstała, obróciła się i chwyciła reling po obu stronach bukszprytu. Ocean rozciągał się przed nią, falowanie, zapach chłodnej świeżości. Rytmiczne uderzenia, gdy statek przecinał fale.

Słowa Jasnah walczyły w jej głowie jak węgorze niebieskie nad jednym szczurem. Miasta sprenów? Cieniomorze, kraina, która była tutaj, lecz niewidzialna? Shallan, nagle zaręczona z najważniejszym kawalerem na świecie?

Opuściła dziób i ruszyła wzdłuż burty, przeciągając swobodną dłonią po relingu. Jak postrzegali ją marynarze? Uśmiechali się, machali. Lubili ją. Yalb, wiszący leniwie na pobliskiej linie, zawołał do niej, informując ją, że w następnym porcie była rzeźba, którą koniecznie musi zobaczyć.

– To taka wielka stopa, panienko! Sama stopa! Nigdy nie dokończyli grzmiącej rzeźby...

Uśmiechnęła się do niego i ruszyła dalej. Czy chciała, by patrzyli na nią jak na Jasnah? Cały czas przestraszeni i zmartwieni, że mogą zrobić coś niewłaściwego? Czy to była władza?

Kiedy wypłynęłam z Vedenaru, pomyślała, docierając do swojej skrzyni, kapitan ciągle zachęcał mnie do powrotu do domu. Postrzegał moją misję jako szaleństwo.

Tozbek zawsze zachowywał się tak, jakby robił jej przysługę, płynąc z nią za Jasnah. Czy powinna cały czas mieć uczucie, że narzucała się jemu i jego załodze, kiedy ich wynajęła? Owszem, dostała rabat ze względu na wcześniejsze interesy kapitana z jej ojcem – ale i tak to ona ich zatrudniała.

Pewnie tak właśnie zachowywali się thayleńscy kupcy. Jeśli kapitanowi udało się sprawić, by klient poczuł, że się narzuca, dostawał więcej. Lubiła go, ale ich kontakty pozostawiały nieco do życzenia. Jasnah nigdy by się nie zgodziła na takie traktowanie.

Santhid wciąż płynął obok nich. Wyglądał jak niewielka ruchoma wyspa, jego grzbiet porastały wodorosty, a ze skorupy wystawały nieduże kryształy.

Shallan odwróciła się i ruszyła w stronę rufy, gdzie kapitan Tozbek rozmawiał z jednym z matów, wskazując mapę pokrytą glifami.

– Jedno ostrzeżenie, panienko – powiedział. – Wkrótce porty staną się mniej przyjemne. Opuścimy Cieśninę Długobrewych i popłyniemy wzdłuż wschodniej krawędzi kontynentu, w stronę Nowego Natananu. Aż do Płytkich Krypt nie ma nic ciekawego, a i one nie robią zbyt dobrego wrażenia. Nawet swojego brata nie puściłbym tam na brzeg bez strażników, a on gołymi rękami zabił siedemnastu mężczyzn.

– Rozumiem, kapitanie – stwierdziła Shallan. – I dziękuję. Zmieniłam swoją wcześniejszą decyzję. Musisz zatrzymać statek, żebym mogła przyjrzeć się okazowi, który płynie obok nas.

Westchnął, uniósł dłoń i przeciągnął palcami wzdłuż jednej ze sztywnych brwi – podobnie jak inni mężczyźni bawili się wąsami.

– Jasności, to nie jest wskazane. Ojcze Burz! Jeśli wrzucę was do oceanu...

– To będę mokra – powiedziała Shallan. – Stanu tego doświadczyłam kilka razy w życiu.

– Nie, po prostu nie mogę na to pozwolić. Jak już powiedziałem, pokażemy wam skorupy...

– Nie możesz na to pozwolić? – przerwała Shallan.

Patrzyła na niego z, jak liczyła, zdziwioną miną, i miała nadzieję, że nie widać jej mocno zaciśniętych dłoni. Na burze, nienawidziła konfrontacji.

– Nie byłam świadoma, że wypowiedziałam prośbę, na którą mógłbyś się zgodzić lub nie, kapitanie. Zatrzymaj statek. Opuść mnie. To polecenie.

Próbowała to powiedzieć z równym naciskiem, jak Jasnah. Kobieta umiała wywołać wrażenie, że łatwiej byłoby się sprzeciwić arcyburzy niż jej.

Tozbek przez chwilę bezgłośnie poruszał ustami, jakby jego ciało próbowało dalej się sprzeciwiać, ale umysł zwolnił.

– To mój statek... – powiedział w końcu.

– Twojemu statkowi nic się nie stanie – powiedziała Shallan. – Pośpieszmy się, kapitanie. Nie chciałabym opóźnić dotarcia do portu.

Opuściła go i z bijącym sercem oraz drżącymi rękami podeszła do skrzynki. Usiadła, częściowo dla uspokojenia.

Tozbek z wyraźną irytacją zaczął wydawać rozkazy. Opuszczono żagle, statek zwolnił. Shallan odetchnęła, czując się jak idiotka.

A jednak to, o czym mówiła Jasnah, zadziałało. Sposób, w jaki Shallan się zachowała, stworzył coś w oczach Tozbeka. Iluzję? Może jak same spreny? Ożywione fragmenty ludzkich oczekiwań?

Santhid zwolnił razem z nimi. Nieco zdenerwowana Shallan wstała, gdy marynarze zbliżyli się z liną. Niechętnie zawiązali na końcu pętlę, w którą mogła wsunąć stopę, później wyjaśnili, że kiedy będzie opuszczana, powinna mocno trzymać linę. Zawiązali drugą, cieńszą linę, wokół jej talii – sposób, by wciągnąć ją, mokrą i upokorzoną, z powrotem na pokład. W ich oczach było to nieuniknione.

Zdjęła buty, po czym zgodnie z poleceniem przeszła przez reling. Czy wcześniej było tak wietrznie? Na chwilę zakręciło jej się w głowie, gdy tak stała, zaciskając palce w skarpetkach na wąskiej krawędzi, a jej suknia łopotała na wietrze. Podleciał do niej wiatrospren, po chwili przyjął kształt twarzy wyłaniającej się z chmur. Na burze, niech ten stwór się nie wtrąca. Czy to ludzka wyobraźnia nadała sprenom skłonność do psot?

Niepewnie stanęła w pętli, gdy marynarze opuścili ją do jej stóp, a później Yalb podał Shallan maskę, o której mówił wcześniej.

Spod pokładu wyszła Jasnah, rozejrzała się zdezorientowana. Zobaczyła Shallan stojącą na burcie i uniosła brew.

Dziewczyna wzruszyła ramionami i gestem kazała się opuścić.

Nie pozwoliła sobie poczuć się głupio, gdy powoli opadała w stronę wody i rzadkiego zwierzęcia unoszącego się na falach. Mężczyźni zatrzymali ją stopę albo dwie nad powierzchnią, a wtedy Shallan założyła maskę, przytrzymywaną paskami i zakrywającą większość twarzy, łącznie z nosem.

– Niżej! – krzyknęła.

Wydawało jej się, że czuje niechęć w leniwym sposobie, w jaki opadała lina. Jej stopa dotknęła wody i nogę przeszyło przenikliwe zimno. Ojcze Burz! Ale nie kazała im przestać. Pozwalała, by ją opuszczali, aż jej nogi w całości zanurzyły się w lodowatej wodzie. Spódnica wydęła się w niezwykle irytujący sposób, w końcu przydeptała jej rąbek – wewnątrz pętli – by nie podniosła się wokół jej talii i nie unosiła się na powierzchni wody.

Przez chwilę walczyła z tkaniną, ciesząc się, że mężczyźni na górze nie widzą jej rumieńca. Gdy materiał namókł, stał się łatwiejszy do opanowania. W końcu Shallan udało się kucnąć, nie puszczając przy tym liny, i zanurzyć się do pasa.

Wtedy zanurzyła głowę.

Światło przenikające przez powierzchnię tworzyło świetliste, migoczące kolumny. W wodzie było życie, gorączkowe, zadziwiające życie. Malutkie rybki pływały we wszystkie strony, ogryzając dolną część skorupy, która osłaniała majestatyczną istotę. W rzeczywistości santhid był sękaty jak stare drzewo, o pofałdowanej skórze, a do tego miał opadające błękitne macki, niczym meduza, tylko o wiele grubsze. Znikały w głębinach, ciągnąc się za stworem.

Sama istota była węzłowatą, niebieskoszarą masą ukrytą pod skorupą. Pofałdowana skóra otaczała jedno wielkie oko po stronie Shallan – najpewniej drugie znajdowało się po drugiej stronie. Stwór wydawał się ociężały, a jednak majestatyczny, z wielkimi płetwami, które poruszały się jak wiosła. Otaczały go dziwne spreny o kształcie grotu strzały.

Wokół krążyły ławice ryb. Choć głębiny wydawały się puste, bezpośrednie otoczenie santhida obfitowało w życie, podobnie jak okolice statku. Ryby przepływały między santhidem i statkiem, czasem samotnie, czasem całymi falami. Czy to dlatego płynął obok statku? Ze względu na ryby i swój z nimi związek?

Spojrzała na istotę, a jej oko – wielkie jak ludzka głowa – przekręciło się w stronę Shallan, skupiło, stwór ją zobaczył. W tej chwili dziewczyna nie czuła zimna. Nie czuła zawstydzenia. Patrzyła na świat, którego, o ile wiedziała, nie odwiedziła wcześniej żadna uczona.

Zamrugała, tworząc Wspomnienie stwora, by później go narysować.

2
Most numer cztery

Naszą pierwszą wskazówką byli Parshendi. Wiele tygodni przed tym, jak porzucili zbieranie serc klejnotów, ich wzorzec walki się zmienił. Po walce pozostawali na płaskowyżach, jakby na coś czekali.

Z osobistego dziennika Navani Kholin, Jeseses roku 1174.

Oddech.

Oddech człowieka był jego życiem. Wydychanym, odrobina po odrobinie, z powrotem na świat. Kaladin odetchnął głęboko, z zamkniętymi oczyma, i przez jakiś czas nie słyszał niczego innego. Jego własne życie. Wdech, wydech, w rytm bicia grzmotu w piersi.

Oddech. Jego własna mała burza.

Na zewnątrz przestało padać. Kaladin pozostał w ciemności. Kiedy królowie i bogaci jasnoocy umierali, ich ciał nie palono jak pospólstwa. Miast tego Dusznikowano je w kamienne lub metalowe rzeźby, na zawsze znieruchomiałe.

Ciała ciemnookich palono. Stawały się dymem, wznoszącym się w stronę nieba i tego, co tam czekało, niczym spalona modlitwa.

Oddech. Oddech jasnookich nie różnił się od ciemnookich. Nie był słodszy ani bardziej swobodny. Oddech królów i niewolników mieszał się, znów był wdychany i wydychany, raz za razem.

Kaladin wstał i otworzył oczy. Spędził arcyburzę w ciemności tego niewielkiego pomieszczenia z boku nowych koszar mostu czwartego. Samotny. Podszedł do drzwi, ale się zatrzymał. Zacisnął palce na płaszczu, który wisiał na haku. W ciemnościach nie widział ciemnoniebieskiej barwy ani glifu Kholinów – w kształcie pieczęci Dalinara – na plecach.

Wydawało się, że każdą zmianę w jego życiu oznaczała burza. Ta była wielka. Otworzył drzwi i wyszedł na światło jako wolny człowiek.

Na razie zostawił płaszcz.

Most czwarty zaczął wiwatować na jego widok. Wyszli wcześniej, by wykąpać się i ogolić podczas pożegnania burzy, jak to mieli w zwyczaju. Skała golił każdego, kolejka już się prawie skończyła. Rogożerca nucił pod nosem, przesuwając brzytwą po łysiejącej głowie Drehy’ego. Powietrze pachniało wilgocią, a zalane wodą zagłębienie ogniska było jedynym śladem, jaki pozostał po potrawce, którą spożyli poprzedniego wieczoru.

W wielu aspektach to miejsce nie różniło się zbytnio od składu drzewnego, który jego ludzie niedawno opuścili. Długie, prostokątne koszary wyglądały podobnie – Dusznikowane, nie wybudowane, przypominały ogromne kamienne kłody. Po bokach miały jednak kilka mniejszych pomieszczeń dla sierżantów, z drzwiami wychodzącymi bezpośrednio na zewnątrz. Wymalowano je symbolami plutonów, które wcześniej je zamieszkiwały – ludzie Kaladina musieli je zamalować.

– Moash! – zawołał Kaladin. – Blizna, Teft!

Wszyscy trzej podbiegli do niego, rozchlapując wodę w kałużach. Mieli na sobie strój mostowych – proste spodnie odcięte pod kolanami i skórzane kamizele na nagich piersiach. Blizna chodził mimo rany stopy i bardzo starał się nie utykać. Kaladin nie kazał mu odpoczywać. Rana nie była poważna, a on go potrzebował.

– Chcę, żebyście się rozejrzeli, co dostaliśmy – powiedział Kaladin, odprowadzając ich na bok.

W koszarach mieściło się pięćdziesięciu żołnierzy i pół tuzina sierżantów. Po bokach znajdowały się kolejne koszary. Kaladin dostał cały kompleks – dwadzieścia budynków – by pomieścić nowy batalion składający się z dawnych mostowych.

Dwadzieścia budynków. Fakt, że Dalinar bez trudu znalazł kompleks dwudziestu budynków dla mostowych, świadczył o straszliwej prawdzie – cenie zdrady Sadeasa. Tysiące zabitych. W pobliżu niektórych koszar pracowały skryby, nadzorując parshmenów, którzy wynosili sterty ubrań i innych rzeczy osobistych. Własność zmarłych.

Część z tych kobiet miała zaczerwienione oczy i wydawała się wyczerpana. Sadeas uczynił tysiące kobiet w obozie Dalinara wdowami, a pewnie tyle samo dzieci sierotami. Gdyby Kaladin potrzebował kolejnego powodu, by nienawidzić tego człowieka, znalazł go tutaj, w widocznym cierpieniu tych, których mężowie zaufali mu na polu bitwy.

W oczach Kaladina nie było większego grzechu od zdrady sojuszników w bitwie. Być może poza zdradą własnych ludzi – zamordowaniu ich po tym, jak w bitwie ryzykowali życie. Natychmiast poczuł gniew na myśl o Amaramie i tym, co zrobił. Piętno niewolnika znów zapłonęło na jego czole.

Amaram i Sadeas. Dwaj ludzie w życiu Kaladina, którzy prędzej czy później musieli zapłacić za to, co zrobili. Wolałby, żeby zapłacili z odsetkami.

Kaladin wciąż szedł z Teftem, Moashem i Blizną. W tych koszarach, powoli opróżnianych z rzeczy osobistych, również tłoczyli się mostowi. Wyglądali zupełnie jak mężczyźni z mostu czwartego – takie same kamizele i długie do kolan spodnie. A jednak w innych aspektach zupełnie nie przypominali drużyny mostu numer cztery. Rozczochrani, z brodami, które od wielu miesięcy nie widziały brzytwy, mieli puste spojrzenia. Zgarbione plecy. Twarze bez wyrazu.

Każdy z nich był samotny, nawet w otoczeniu towarzyszy.

– Pamiętam to uczucie – powiedział cicho Blizna. Niski, żylasty mężczyzna miał ostre rysy i ślady siwizny na skroniach, choć dopiero niedawno skończył trzydzieści lat. – Nie chcę, ale pamiętam.

– Mamy tych tutaj zmienić w armię? – spytał Moash.

– Kaladin zrobił to z mostem czwartym, prawda? – spytał Teft, unosząc palec. – Znów to zrobi.

– Przemiana kilku tuzinów ludzi to coś zupełnie innego niż przemiana setek – powiedział Moash i kopniakiem odrzucił z drogi złamaną gałąź.

Moash, wysoki i masywny, miał bliznę na brodzie, ale żadnego piętna niewolnika na czole. Chodził wyprostowany, z uniesioną głową. Pomijając ciemnobrązowe oczy, mógłby uchodzić za oficera.

Kaladin prowadził ich obok kolejnych koszar i szybko przeliczał. Prawie tysiąc mężczyzn, a choć poprzedniego dnia powiedział im, że byli wolni – i mogli wrócić do poprzedniego życia, jeśli chcieli – nieliczni wydawali się skłonni robić coś poza siedzeniem. Pierwotnie było czterdzieści drużyn mostowych, ale wielu zginęło podczas ostatniego natarcia, a w innych drużynach już wcześniej brakowało ludzi.

– Podzielimy ich na dwadzieścia drużyn – powiedział Kaladin – po około pięćdziesięciu.

Syl sfrunęła z nieba w postaci świetlistej wstęgi i zaczęła krążyć wokół niego. Mężczyźni nie pokazywali po sobie, że ją zobaczyli – dla nich była niewidzialna.

– Nie możemy osobiście szkolić każdego z tego tysiąca, a w każdym razie na początku. Wyszkolimy tych spośród nich, którzy będą chętni, a później odeślemy ich, by dowodzili i szkolili swoje własne drużyny.

– To możliwe – powiedział Teft, drapiąc się po brodzie.

Najstarszy z mostowych, jako jeden z niewielu zachował brodę. Większość pozostałych zgoliła swoje jako oznakę dumy, coś, co odróżniało most czwarty od zwykłych niewolników. Teft z tego samego powodu bardzo dbał o swoją. Była jasnobrązowa, przetykana siwizną, a przycinał ją krótko, prawie jak żarliwiec.

Moash skrzywił się, spoglądając na mostowych.

– Zakładasz, że wśród nich będą jacyś „chętni”, Kaladinie. Wszyscy wydają mi się równie przybici.

– Niektórzy wciąż mają w sobie wolę walki – sprzeciwił się Kaladin, ruszając z powrotem w stronę koszar mostu czwartego. – Na początek ci, którzy wczoraj dołączyli do nas przy ognisku. Teft, musisz wybrać pozostałych. Zorganizuj i połącz drużyny, później wybierz czterdziestu mężczyzn, po dwóch z każdej drużyny, którzy jako pierwsi zostaną wyszkoleni. Będziesz dowodził tym szkoleniem. Ta czterdziestka będzie zaczynem, który wykorzystamy, by pomóc pozostałym.

– Pewnie mogę to zrobić.

– Dobrze. Dam ci kilku ludzi do pomocy.

– Kilku? – powtórzył Teft. – Przydałoby mi się więcej niż kilku...

– Kilku musi ci wystarczyć – powiedział Kaladin.

Wszedł na ścieżkę i skręcił na zachód, w stronę królewskiego kompleksu, który wznosił się na wzgórzu ponad pozostałymi obozami.

– Większość z nas będzie potrzebna, by utrzymać przy życiu Dalinara Kholina.

Moash i pozostali zatrzymali się obok niego. Kaladin patrzył na pałac. Z pewnością nie wyglądał na mieszkanie króla – tutaj wszystko budowano z kamienia.

– Jesteś skłonny zaufać Dalinarowi? – spytał Moash.

– Dla nas oddał swoje Ostrze Odprysku – zauważył Kaladin.

– Był nam to winny – powiedział Blizna i chrząknął. – Uratowaliśmy jego burzowe życie.

– To mogła być tylko poza – stwierdził Moash, zakładając ręce na piersi. – Gra polityczna, on i Sadeas próbujący się wzajemnie zmanipulować.

Syl wylądowała na ramieniu Kaladina, przyjmując postać młodej kobiety w cienkiej, zwiewnej sukni, błękitno-białej. Uniosła złożone ręce i spojrzała na królewski kompleks, gdzie udał się Dalinar.

Powiedział Kaladinowi, że zamierzał zrobić coś, co rozzłości wielu ludzi. „Zabiorę im ich gierki...”.

– Musimy utrzymać go przy życiu – powiedział Kaladin, spoglądając na pozostałych. – Nie wiem, czy mu ufam, ale jako jedyny na całych Równinach okazał choć odrobinę współczucia mostowym. Jeśli zginie, jak myślicie, ile czasu minie, zanim jego następca postanowi sprzedać nas z powrotem Sadeasowi?

Blizna prychnął pogardliwie.

– Niech spróbuje, w końcu przewodzi nam Świetlisty Rycerz.

– Nie jestem Świetlistym.

– W porządku, nieważne – powiedział Blizna. – Czymkolwiek jesteś, będą mieli problem, by nas zabrać.

– Myślisz, że pokonam ich wszystkich, Blizno? – spytał Kaladin, patrząc starszemu mężczyźnie w oczy. – Tuziny Odpryskowych? Dziesiątki tysięcy żołnierzy? Myślisz, że jeden człowiek tego dokona?

– Nie jeden człowiek – upierał się Blizna. – Ty.

– Nie jestem bogiem, Blizno – powiedział Kaladin. – Nie powstrzymam dziesięciu armii. – Odwrócił się do pozostałej dwójki. – Postanowiliśmy zostać tutaj, na Strzaskanych Równinach. Dlaczego?

– A co by nam dała ucieczka? – spytał Teft, wzruszając ramionami. – Nawet jako wolni ludzie i tak skończylibyśmy zwerbowani do takiej czy innej armii na tych wzgórzach. Albo umarlibyśmy z głodu.

Moash pokiwał głową.

– To miejsce jest równie dobre, jak wszystkie inne, tak długo, jak długo jesteśmy wolni.

– Dalinar Kholin to nasza największa szansa na prawdziwe życie – powiedział Kaladin. – Jako jego strażnicy, nie siła robocza wcielona do wojska. Wolni ludzie, mimo piętna na naszych czołach. Nikt inny nam tego nie da. Jeśli chcemy wolności, musimy utrzymać przy życiu Dalinara Kholina.

– A Skrytobójca w Bieli? – spytał cicho Blizna.

Słyszeli, co ten człowiek wyprawiał na całym świecie, zabijając królów i arcyksiążąt wszystkich nacji. Te wieści rozchodziły się po obozach, od kiedy zaczęły docierać przez łączotrzciny. Cesarz Aziru, martwy. Zamęt w Jah Keved. Pół tuzina innych narodów pozostawionych bez władcy.

– Już zabił naszego króla – stwierdził Kaladin. – Stary Gavilar był jego pierwszą ofiarą. Miejmy nadzieję, że tu już skończył. Tak czy inaczej, musimy chronić Dalinara. Za wszelką cenę.

Kiwali głową jeden po drugim, choć niechętnie. Nie miał do nich pretensji. Zaufanie do jasnookich niewiele im dało – nawet Moash, który wcześniej dobrze mówił o Dalinarze, najwyraźniej tracił do niego sympatię. I w rzeczy samej, do wszystkich jasnookich. Właściwie Kaladina zaskakiwało jego własne zaufanie. Ale niech to burza, Syl lubiła Dalinara, i to się liczyło.

– Teraz jesteśmy słabi – powiedział Kaladin, ściszając głos. – Ale jeśli na jakiś czas przystaniemy na ten układ, i będziemy chronić Kholinów, dobrze nam zapłacą. Będę mógł was wyszkolić, ale tak porządnie, jako żołnierzy i oficerów. Poza tym wyszkolimy pozostałych. Jako dwa tuziny byłych mostowych nigdy byśmy sobie nie poradzili. Ale gdybyśmy byli doskonale wyszkoloną jednostką najemników liczącą tysiąc żołnierzy, z najlepszym dostępnym wyposażeniem? Gdyby doszło do najgorszego i musielibyśmy opuścić obozy, chciałbym to zrobić jako zwarta jednostka, zahartowana i trudna do zignorowania. Dajcie mi rok z tym tysiącem, a uda mi się.

– No, i to jest plan, który mi się podoba – stwierdził Moash. – Czy nauczę się walczyć mieczem?

– Nadal jesteśmy ciemnookimi, Moashu.

– Nie ty – odezwał się stojący po drugiej stronie Blizna. – Widziałem twoje oczy podczas...

– Przestań! – Kaladin odetchnął głęboko. – Po prostu przestań. Więcej o tym nie mów.

Blizna umilkł.

– Ale zrobię was oficerami – powiedział im Kaladin. – Waszą trójkę oraz Sigzila i Skałę. Będziecie porucznikami.

– Ciemnoocy porucznicy? – spytał Blizna.

W kompaniach składających się z samych jasnookich ten stopień był często odpowiednikiem sierżanta.

– Dalinar mianował mnie kapitanem – wyjaśnił Kaladin. – To najwyższy stopień, jaki odważył się nadać ciemnookiemu. Cóż, ja muszę mieć pełną hierarchię dowodzenia dla tysiąca ludzi, więc będziemy potrzebować czegoś między sierżantem a kapitanem. To oznacza, że wasza piątka zostanie porucznikami. Dalinar mi pewnie na to pozwoli. Jeśli będziemy potrzebowali innego stopnia, mianujemy starszych sierżantów. Skała zostanie kwatermistrzem i zajmie się zapewnieniem wyżywienia dla całego tysiąca. Mianuję Lopena jego zastępcą. Teft, ty się zajmiesz wyszkoleniem. Sigzil będzie naszym sekretarzem. Jako jedyny umie czytać glify. Moash i Blizna...

Spojrzał w stronę obu mężczyzn. Jeden niski, drugi wysoki, szli w taki sam sposób, swobodnym krokiem, niebezpiecznie, z włóczniami zawsze na ramionach. Nigdy ich nie zostawiali. Ze wszystkich, których szkolił w drużynie mostu czwartego, tylko ci dwaj instynktownie rozumieli. Byli zabójcami.

Jak sam Kaladin.

– Nasza trójka – powiedział im – skupi się na ochronie Dalinara Kholina. Kiedy to tylko będzie możliwe, jeden z nas trzech będzie osobiście go strzegł. Często jeden z pozostałych dwóch będzie pilnował jego synów, ale nie dajcie się zwieść, to Czarnego Ciernia mamy utrzymać przy życiu. Za wszelką cenę. On jest jedyną gwarancją wolności dla mostu czwartego.

Pozostali pokiwali głowami.

– Dobrze – stwierdził Kaladin. – Chodźmy po pozostałych. Czas, żeby świat zobaczył was takimi, jakimi ja was widzę.

***

Za zgodą wszystkich, Hobber usiadł jako pierwszy, żeby zrobić sobie tatuaż. Szczerbaty mężczyzna był jednym z pierwszych, którzy uwierzyli w Kaladina. Kaladin dobrze pamiętał ten dzień – wyczerpany po biegu z mostem, marzył tylko, żeby się położyć i gapić w niebo. Miast tego zdecydował uratować Hobbera, zamiast pozwolić mu umrzeć. Tamtego dnia uratował również siebie.

Reszta drużyny mostu czwartego stała w namiocie dookoła Hobbera, przyglądając się w milczeniu, jak tatuażystka pracuje na jego czole, zasłaniając piętno niewolnika glifami, które przygotował Kaladin. Hobber od czasu do czasu krzywił się z bólu, ale cały czas się uśmiechał.

Kaladin słyszał kiedyś, że bliznę można zasłonić tatuażem i okazało się, że rzeczywiście to działa. Po wpuszczeniu tuszu, to glify przyciągały wzrok i ledwie było widać, że pod spodem jest blizna.

Po zakończeniu pracy tatuażystka wyjęła lustro, by Hobber mógł się przejrzeć. Mostowy z wahaniem dotknął czoła. Skóra była zaczerwieniona od ukłuć, ale ciemny tatuaż doskonale zasłaniał piętno niewolnika.

– Co to oznacza? – spytał Hobber ze łzami w oczach.

– Wolność – odpowiedział Sigzil, zanim Kaladin zdążył to zrobić. – Glif oznacza wolność.

– Te mniejsze na górze – powiedział Kaladin – oznaczają datę, kiedy zostałeś uwolniony, i tego, kto cię uwolnił. Nawet jeśli zgubisz potwierdzenie wyzwolenia, ktokolwiek spróbuje uwięzić cię jako uciekiniera, bez trudu znajdzie dowód, że tak nie jest. Może zwrócić się do skryb Dalinara Kholina, które zachowają kopię twojego potwierdzenia.

Hobber pokiwał głową.

– Dobrze, ale to za mało. Dodajcie do tego „Most czwarty”.

– Chcesz dać do zrozumienia, że zostałeś wyzwolony z mostu czwartego?

– Nie. Nie zostałem uwolniony z mostu czwartego, lecz przez niego. Za nic nie oddałbym czasu, który tu spędziłem.

Gadał jak szaleniec. Most numer cztery oznaczał śmierć – dziesiątki mężczyzn zginęło, biegając z tym przeklętym mostem. Nawet kiedy Kaladin postanowił ich uratować, stracił stanowczo zbyt wielu. Hobber byłby głupcem, gdyby nie wykorzystał okazji do ucieczki.

A jednak siedział uparcie dopóki Kaladin nie narysował odpowiednich glifów dla tatuażystki – spokojnej, krępej ciemnookiej kobiety, która wyglądała, jakby sama jedna mogła podnieść most. Usiadła na zydlu i zaczęła dodawać dwa glify do czoła Hobbera, tuż pod tym oznaczającym wolność. Przez cały czas wyjaśniała – znowu – że miejsce tatuażu będzie przez wiele dni obolałe i w jaki sposób Hobber powinien o nie dbać.

Przyjął nowy tatuaż z uśmiechem na twarzy. Czysta głupota, ale inni tylko pokiwali głowami i ściskali ramię Hobbera. Kiedy on skończył, jego miejsce pośpiesznie zajął Blizna i zażądał tego samego kompletnego zestawu tatuaży.

Kaladin cofnął się nieco, założył ręce na piersi i potrząsnął głową. Za namiotem na ruchliwym targowisku sprzedawano i kupowano. „Obóz” był tak naprawdę miastem, wybudowanym po wewnętrznej stronie przypominającej krater olbrzymiej formacji skalnej. Przedłużająca się wojna na Strzaskanych Równinach przyciągała wszelkiego rodzaju kupców, jak również rzemieślników, artystów, a nawet rodziny z dziećmi.

W pobliżu stał Moash, na jego twarzy malował się niepokój. Nie był jedynym z drużyny, który nie miał piętna niewolnika. Teft też go nie miał. Zostali mostowymi, choć nie byli wcześniej niewolnikami. W obozie Sadeasa bieganie z mostem było karą za różnego rodzaju wykroczenia.

– Jeśli nie macie piętna niewolnika – powiedział głośno Kaladin – nie musicie robić sobie tatuażu. I tak jesteście z nami.

– Nie – powiedział Skała – ja sobie to zrobię.

Usiadł po Bliźnie i zrobił sobie tatuaż na czole, choć nie miał piętna. W rzeczy samej, wszyscy, którzy nie zostali napiętnowani – w tym Beld i Teft – usiedli i zrobili sobie tatuaże na czołach.

Tylko Moash zdecydował się na tatuaż na ramieniu. Dobrze. W przeciwieństwie do większości z nich nie będzie musiał chodzić ze znakiem niewolnictwa na czole.

Moash wstał, a jego miejsce zajął kolejny mężczyzna. Miał marmurkową, czerwono-czarną skórę. Mostowi byli różnorodną gromadką, ale Shen był wśród nich wyjątkowy. Parshmen.

– Nie mogę go wytatuować – stwierdziła artystka. – To własność.

Kaladin otworzył usta, ale inni mostowi go uprzedzili.

– Został uwolniony, jak my – powiedział Teft.

– Jest jednym z drużyny – dodał Hobber. – Zrób mu tatuaż, bo nie zobaczysz ani kuli od żadnego z nas.

Od razu się zarumienił i posłał spojrzenie Kaladinowi – który miał zapłacić za wszystko, wykorzystując kule otrzymane od Dalinara Kholina.

Inni mostowi również się odezwali i tatuażystka w końcu poddała się z westchnieniem. Przyciągnęła zydel i zaczęła pracować na czole Shena.

– I tak go nie będzie widać – mruknęła, choć Sigzil miał niemal równie ciemną skórę jak Shen, a tatuaż był widoczny.

W końcu Shen popatrzył w lustro i wstał. Spojrzał na Kaladina i skinął głową. Shen niewiele mówił, a Kaladin nie wiedział co o nim myśleć. Właściwie, łatwo było o nim zapomnieć, zazwyczaj szedł gdzieś z tyłu grupy mostowych. Niewidzialny. Parshmeni często tacy byli.

Po zakończeniu pracy nad Shenem pozostał tylko Kaladin. Usiadł i zamknął oczy. Wbijanie igieł bolało bardziej niż się spodziewał.

Po chwili tatuażystka zaczęła przeklinać pod nosem.

Kaladin otworzył oczy, kiedy przetarła jego czoło.

– Co się dzieje? – spytał.

– Tusz nie chce się trzymać! – powiedziała. – Nigdy nie widziałam czegoś takiego. Kiedy wycieram ci czoło, ścieram tusz! Tatuaż się nie trzyma.

Kaladin westchnął i zorientował się, że w jego żyłach płynie odrobina Burzowego Światła. Nawet nie zauważył, kiedy je wciągnął, ale robił się coraz lepszy w utrzymywaniu go. Ostatnimi czasy, kiedy się poruszał, często przyjmował odrobinę. Utrzymywanie Burzowego Światła przypominało napełnianie bukłaka winem. Jeśli napełniło się go do końca, a później otworzyło, wino wylewało się szybko, a później płynął już tylko cienki strumyk. Podobnie było ze Światłem.

Pozbył się go i miał nadzieję, że tatuażystka nie zauważyła wypływającego z jego ust obłoczku świecącego dymu.

– Spróbuj jeszcze raz – powiedział, gdy wyjęła nowy tusz.

Tym razem tatuaż chwycił. Kaladin przesiedział proces, zaciskając z bólu zęby, po czym podniósł wzrok, gdy tatuażystka podstawiła mu lustro. Twarz, która patrzyła na Kaladina, wyglądała obco. Starannie ogolony, włosy związane z tyłu, by odsłonić skórę do tatuażu, piętna niewolnika zasłonięte i na chwilę zapomniane.

Czy mogę znów stać się tym mężczyzną? – pomyślał, unosząc dłoń do policzka. On umarł, prawda?

Syl wylądowała na jego ramieniu i również spojrzała w lustro.

– Życie ponad śmiercią, Kaladinie – wyszeptała.

Nieświadomie wciągnął Burzowe Światło. Tylko odrobinę, ułamek zawartości kuli. Płynęło w jego żyłach jak fala ciśnienia, jak wiatry uwięzione w niewielkiej przestrzeni.

Tatuaż na jego czole się roztopił. Ciało wypchnęło tusz, który zaczął spływać mu po twarzy. Tatuażystka znów zaklęła i chwyciła ścierkę.

Kaladinowi pozostał w oczach obraz rozpływającego się tatuażu. Znikająca wolność, a pod spodem blizny uwięzienia. Nad którymi dominowało jedno piętno.

Shash. Niebezpieczny.

Kobieta wytarła jego twarz.

– Nie wiem czemu tak się dzieje! Myślałam, że tym razem chwyci! Ja...

– Nic się nie stało – powiedział Kaladin, wziął od niej ścierkę i dokończył wycieranie. Odwrócił się do pozostałych, mostowych zmienionych w żołnierzy. – Wygląda na to, że blizny jeszcze ze mną nie skończyły. Spróbuję raz jeszcze kiedy indziej.

Pokiwali głowami. Musiał im później wyjaśnić, co się działo – znali jego zdolności.

– Chodźmy – powiedział Kaladin i rzucił tatuażystce niewielką sakiewkę kul, po czym wziął włócznię, którą wcześniej ustawił obok wejścia.

Pozostali dołączyli do niego, oparli włócznie o ramiona. W obozie nie musieli być uzbrojeni, ale chciał, żeby przyzwyczaili się, że mogą już swobodnie nosić broń.

Targowisko było zatłoczone i pełne życia. Namioty oczywiście zwinięto i schowano na czas burzy poprzedniej nocy, ale już wyrosły ponownie. Być może dlatego, że myślał o Shenie, zauważył parshmenów. Pobieżne spojrzenie ukazało mu ich dziesiątki. Pomagali ustawiać ostatnie namioty, nieśli sprawunki jasnookich, pomagali sklepikarzom ustawiać towary.

Co oni myślą o wojnie na Strzaskanych Równinach? – zastanawiał się Kaladin. Wojna, która ma na celu pokonanie i być może podporządkowanie jedynych wolnych parshmenów na świecie?

Gdyby tylko mógł uzyskać od Shena odpowiedź na takie pytanie. Wydawało się, że parshmen na wszystko reagował wzruszeniem ramionami.

Kaladin prowadził swoich ludzi przez targowisko, które wydawało się o wiele bardziej przyjazne niż to w obozie Sadeasa. Choć ludzie gapili się na mostowych, nikt nie szydził, a ci, którzy targowali się przy pobliskich kramach, choć robili to energicznie, nie zaczynali krzyczeć. Wydawało się nawet, że jest mniej uliczników i żebraków.

Chcesz w to wierzyć, pomyślał Kaladin. Chcesz wierzyć, że powszechna opinia na temat Dalinara jest prawdą. Że to honorowy jasnooki z opowieści. Ale o Amaramie ludzie też mówili takie rzeczy.

Idąc, mijali żołnierzy. Zbyt nielicznych. Mężczyzn, którzy byli na służbie w obozie, kiedy inni wyruszyli na katastrofalną wyprawę, podczas której Sadeas zdradził Dalinara. Kiedy mijali jeden oddział patrolujący targowisko, Kaladin zauważył, że dwaj żołnierze z przodu unoszą przed siebie dłonie, skrzyżowane w nadgarstkach.

Jak poznali stare pozdrowienie mostu czwartego, i to tak szybko? W ich wykonaniu nie był to pełen salut, jedynie drobny gest, ale skinęli głowami Kaladinowi i jego ludziom. Nagle spokój panujący na targowisku objawił Kaladinowi inne oblicze. Być może nie chodziło o porządek i dobre zorganizowanie armii Dalinara.

W tym obozie panowała atmosfera milczącego przerażenia. Zdrada Sadeasa kosztowała życie tysięcy. Każdy pewnie znał kogoś, kto zginął na płaskowyżach. I wszyscy się zastanawiali, czy dojdzie do eskalacji konfliktu dwóch arcyksiążąt.

– Miło, że widzą w nas bohaterów, prawda? – spytał idący obok Kaladina Sigzil. Odprowadził wzrokiem inny oddział żołnierzy.

– Jak myślicie, jak długo przetrwa ta życzliwość? – spytał Moash. – Ile jeszcze, nim zaczną mieć do nas pretensje?

– Ha! – Górujący nad nimi Skała klepnął Moasha w ramię. – Dziś nie narzekamy! Za często to robisz! Nie zmuszaj mnie, żebym cię kopnął. Nie lubię kopać. Palce stóp mnie bolą.

– Kopnąć mnie? – prychnął Moash. – Przecież ty nawet nie chcesz nosić włóczni, Skało.

– Włócznie nie służą do kopania narzekaczy. A wielkie unkalackie stopy jak moje są do tego wręcz stworzone! Ha! Czyż to nie oczywiste?!

Opuścili targowisko i Kaladin poprowadził ich w stronę dużego prostokątnego budynku w pobliżu koszar. Ten został zbudowany z obrabianego kamienia, a nie Dusznikowany, co pozwalało na o wiele większą finezję. Takie budowle coraz częściej pojawiały się w obozach, w miarę jak przybywali kamieniarze.

Dusznikowanie było szybsze, ale też droższe i mniej elastyczne. Na ten temat wiedział właściwie tyle, że ma ograniczone możliwości. Dlatego wszystkie koszary wyglądały niemal identycznie.

Wewnątrz potężnego budynku Kaladin zaprowadził swoich ludzi do lady, przy której posiwiały brzuchaty mężczyzna nadzorował kilku parshmenów przenoszących bele niebieskiej tkaniny. Rind, główny kwatermistrz Kholinów, któremu Kaladin poprzedniego wieczoru posłał instrukcje. Mężczyzna był co prawda jasnooki, ale tak niskiej rangi, że niewiele różnił się od ciemnookich. Takich jak on zwano „dziesiątakami”.

– Ach! – powiedział Rind wysokim głosem, który kontrastował z jego brzuszys­kiem. – W końcu jesteście! Przygotowałem je dla was, kapitanie. Wszystko, co mi zostało.

– Zostało? – powtórzył Moash.

– Mundury Kobaltowej Gwardii! Zamówiłem nowe, a tu mam to, co zostało w magazynie. – Rind spochmurniał. – Widzicie, nie spodziewałem się, że tak szybko będziemy potrzebować tak wielu.

Obejrzał Moasha od stóp do głów, po czym podał mu mundur i wskazał boks, w którym mógł się przebrać.

Moash go przyjął.

– Będziemy nosić na wierzchu nasze skórzane kamizele?

– Ha! Te naszyte tak grubo kośćmi, że wyglądaliście w nich jak jakieś dzikusy z zachodu w świąteczny dzień? Słyszałem o tym. Ale nie, oświecony Dalinar polecił, by wyposażono was w napierśniki, stalowe hełmy i nowe włócznie. Jeśli potrzebujecie, kolczuga na czas bitwy.

– Jak na razie – stwierdził Kaladin – wystarczą mundury.

– Będę w tym głupio wyglądał – mruknął Moash, ale poszedł się przebrać.

Rind rozdał wszystkim mundury. Posłał zdziwione spojrzenie Shenowi, ale bez słowa wydał mu mundur.

Mostowi zebrali się w grupce i rozmawiali podekscytowanymi głosami, rozkładając mundury. Od dawna żaden z nich nie nosił ubrań innych niż skóry mostowych lub łachmany niewolników. Ucichli, gdy pojawił się Moash.

To były nowe mundury, bardziej nowoczesne w stylu niż to, co Kaladin nosił za swoich czasów w wojsku. Sztywne niebieskie spodnie i wypolerowane na wysoki połysk czarne buty. Zapinana na guziki biała koszula, poza kołnierzykiem i brzegami mankietów w całości przykryta kurtką, która sięgała do pasa.

– Teraz wyglądasz jak żołnierz! – powiedział ze śmiechem kwatermistrz. – Nadal uważasz, że wyglądasz głupio?

Gestem wskazał Moashowi lustro na ścianie.

Mężczyzna poprawił mankiety i wręcz się zarumienił. Kaladin rzadko widywał go tak wytrąconego z równowagi.

– Nie – przyznał.

Pozostali również zaczęli się przebierać. Niektórzy wchodzili do boksów, ale większość się nie kłopotała. Byli mostowymi i niewolnikami, ostatnio większość czasu paradowali w przepaskach biodrowych.

Teft ubrał się najszybciej ze wszystkich, wiedział też, gdzie zapinać guziki.

– Minęło mnóstwo czasu – szepnął, zapinając pas. – Nie wiem, czy zasługuję na to, żeby znów coś takiego nosić.

– Tym właśnie jesteś, Teft – powiedział Kaladin. – Nie pozwól, by zawładnął tobą niewolnik.

Teft chrząknął i przypiął nóż we właściwym miejscu u pasa.

– A ty, synu? Kiedy ty przyznasz się, kim jesteś?

– Zrobiłem to.

– Przed nami. Przed nikim innym.

– Nie zaczynaj od nowa.

– Na burzę, zacznę, kiedy będę miał ochotę – warknął Teft. Pochylił się i odezwał przyciszonym głosem. – Przynajmniej mnie udziel prawdziwej odpowiedzi. Jesteś Mocowiązcą. Nie jesteś jeszcze Świetlistym, ale staniesz się nim, zanim to wszystko się skończy. Inni mają rację, że cię naciskają. Dlaczego nie pójdziesz do tego tam Dalinara i nie wciągniesz trochę Burzowego Światła, żeby rozpoznał w tobie jasnookiego?

Kaladin spojrzał na kłębiących się mężczyzn, którzy usiłowali włożyć mundury, i Rinda, który z wyraźną frustracją usiłował wyjaśnić, jak zapiąć kurtki.

– Wszystko, co kiedykolwiek miałem, Tefcie – szepnął – odebrali mi jasnoocy. Rodzinę, brata, przyjaciół. Więcej. Więcej niż umiesz sobie wyobrazić. Widzą, co mam, i zabierają to. – Uniósł dłoń i zobaczył unoszące się z niej świetliste smużki, ponieważ wiedział, czego szuka. – Zabiorą to. Jeśli dowiedzą się, co mogę, odbiorą mi to.

– Na oddech Keleka, jak mogliby to zrobić?

– Nie wiem – odparł Kaladin. – Nie wiem, Tefcie, ale nie przestaję czuć przerażenia za każdym razem, kiedy o tym myślę. Nie mogę pozwolić, by to mieli, nie mogę pozwolić, by mi to odebrali... albo was. Milczymy na temat tego, co potrafię. Nie rozmawiajmy o tym więcej.

Teft mamrotał pod nosem, gdy pozostali mężczyźni w końcu się ubrali, choć Lopen – ze względu na brak jednej ręki wywinął pusty rękaw na drugą stronę i wepchnął go do środka, żeby nie zwisał – pomacał naszywkę na ramieniu.

– Co to?

– Insygnia Kobaltowej Gwardii – powiedział Kaladin. – Osobistej straży Dalinara Kholina.

– Oni nie żyją, gancho – stwierdził Lopen. – A my nimi nie jesteśmy.

– Racja – zgodził się Blizna. Ku przerażeniu Rinda wyciągnął nóż i odciął naszywkę. – Jesteśmy mostem czwartym.

– Most czwarty był waszym więzieniem – zaprotestował Kaladin.

– Nieważne – stwierdził Blizna. – Jesteśmy mostem czwartym.

Pozostali zgodzili się, odcinali naszywki i rzucali je na ziemię.

Teft przytaknął i też to zrobił.

– Będziemy chronić Czarnego Ciernia, ale nie zastąpimy tego, co miał wcześniej. Jesteśmy samodzielną drużyną.

Kaladin podrapał się po czole, ale to właśnie osiągnął, zbierając ich razem i czyniąc z nich zwartą jednostkę.

– Narysuję dla ciebie insygnia w postaci pary glifów – powiedział Rindowi. – Będziesz musiał zamówić nowe naszywki.

Korpulentny mężczyzna pozbierał z westchnieniem porzucone insygnia.

– Pewnie będę musiał. Mam tu twój mundur, kapitanie. Ciemnooki kapitan! Kto by pomyślał? Będziesz jedynym w całej armii. Jedynym w historii, o ile wiem!

Nie wydawało się, że uważa to za coś obraźliwego. Kaladin miał niewielkie doświadczenie z jasnookimi z niskich dahnów jak Rind, choć w obozach byli liczni. W jego rodzinnym mieście była jedynie rodzina pana miasta – wyższy środkowy dahn – i ciemnoocy. Dopiero gdy dotarł do armii Amarama, zorientował się, że jasnookich był pełen przekrój, a wielu z nich wykonywało pospolite prace i z trudem wiązało koniec z końcem, zupełnie jak zwykli ludzie.

Kaladin podszedł do ostatniego węzełka na ladzie. Jego mundur wyglądał inaczej. Składała się na niego również niebieska kamizelka i dwurzędowy niebieski płaszcz z białą podszewką i srebrnymi guzikami. Długi płaszcz należało nosić rozpięty, mimo rzędów guzików po obu stronach.

Często widywał takie mundury. Na jasnookich.

– Most czwarty – powiedział, odcinając z ramienia insygnia Kobaltowej Gwardii i rzucając je na ladę, gdzie leżały pozostałe.

3
Wzór

Żołnierze donosili, że z daleka obserwuje ich niepokojąca liczba zwiadowców Parshendich. Później zauważyliśmy nowy wzorzec – nocami przenikali w pobliże obozów, a następnie szybko się wycofywali. Mogę jedynie przypuszczać, że nasi wrogowie już wtedy przygotowywali strategię zakończenia tej wojny.

Z osobistego dziennika Navani Kholin, Jeseses roku 1174.

„Badania nad czasami poprzedzającymi Hierokrację są frustrująco skomplikowane,” czytała Shallan. „W czasie rządów Hierokracji, kościół voriński niemal całkowicie panował nad wschodnim Rosharem. Wymysły, którym sprzyjali – i które później rozpowszechniali jako prawdę absolutną – zakorzeniły się w świadomości społecznej. Co bardziej niepokojące, stworzono zmodyfikowane kopie starożytnych tekstów, dostosowujące historię do hierokratycznych dogmatów”.

Shallan siedziała w kajucie ubrana w koszulę nocną i czytała przy blasku kielicha kul. W jej ciasnej kajucie brakowało prawdziwego bulaja, miała jedynie wąskie okienko biegnące u szczytu zewnętrznej ściany. Słyszała tylko odgłos wody uderzającej o kadłub. Tej nocy statek nie mógł się schronić w porcie.

„Kościół tamtej epoki z dużą podejrzliwością traktował Świetlistych Rycerzy”, czytała. „Jednak opierał się na autorytecie Heroldów. To tworzyło dychotomię, przez którą Odstępstwo i zdrada rycerzy były przesadnie podkreślane. Jednocześnie opiewano starożytnych rycerzy – tych, którzy żyli u boku Heroldów w cieniodniach.

Dlatego też badania nad Świetlistymi i miejscem zwanym Cieniomorzem są szczególnie trudne. Czym jest fakt? Które zapiski zostały napisane na nowo przez kościół w chybionej próbie oczyszczenia przeszłości z dostrzeganych sprzeczności, by pasowały do preferowanej narracji? Przetrwały jedynie nieliczne dokumenty z tego okresu, które nie przeszły przez vorińskie ręce podczas kopiowania z oryginalnego pergaminu do nowoczesnych kodeksów”.

Shallan spojrzała na okładkę książki. Tom był jednym z pierwszych opublikowanych dzieł Jasnah. Kobieta nie kazała jej go przeczytać. W rzeczy samej, wahała się, kiedy Shallan poprosiła o egzemplarz i musiała wyciągnąć go z jednej z licznych skrzyń pełnych ksiąg, które trzymała w ładowni.

Dlaczego była tak niechętna, skoro ten tom poświęciła właśnie rzeczom, które badała Shallan? Czy Jashan nie powinna dać go jej od razu? To...

Wzór powrócił.

Shallan zaparło dech w piersi, kiedy zobaczyła go na ścianie kajuty obok koi, na lewo od niej. Ostrożnie przeniosła spojrzenie na księgę. Wzór wyglądał tak samo jak wcześniej, jak kształt, który pojawił się na kartce.

Od tego czasu widywała go kątem oka, pojawiał się na desce, na tkaninie koszuli marynarza, w blasku wody. Za każdym razem, kiedy spoglądała prosto na niego, wzór znikał. Jasnah nie powiedziała nic więcej, stwierdziła jedynie, że prawdopodobnie jest nieszkodliwy.

Shallan przewróciła kartkę i uspokoiła oddech. Już wcześniej doświadczyła czegoś podobnego z dziwacznymi istotami o głowach z symboli, które pojawiały się nieproszone na jej rysunkach. Pozwoliła, by jej wzrok zsunął się z kartki na ścianę – nie prosto na wzór, lecz obok niego, jakby go wcale nie zauważyła.

Tak, był tam. Wypukły i obdarzony niepokojącą symetrią. Cienkie linie zwijały się i przenikały jego wnętrze, w jakiś sposób podnosząc powierzchnię drewna, jak żelazna ślimacznica pod mocno naciągniętym obrusem.

To była jedna z tych istot. Symbologłowych. Wzór przypominał ich dziwaczne głowy. Znów spojrzała na kartkę, ale nie czytała. Statek zakołysał się, a świetliste białe kule w kielichu zabrzęczały. Odetchnęła głęboko.

I spojrzała prostu na wzór.

Natychmiast zaczął znikać, jego krawędzie się rozpływały. Jednakże, zanim to zrobił, przyjrzała mu się uważnie i stworzyła Wspomnienie.

– Nie tym razem – mruknęła, gdy zniknął. – Tym razem cię mam.

Odrzuciła książkę i sięgnęła po węglowy ołówek i arkusz papieru do rysowania. Skuliła się przy świetle, a rude włosy opadały jej na ramiona.

Pracowała gorączkowo, przepełniona pragnieniem, by wykonać ten rysunek. Jej palce poruszały się jakby z własnej woli, odsłonięta bezpieczna ręka unosiła arkusz do kielicha, który zalewał papier promieniami światła.

Odrzuciła ołówek. Potrzebowała czegoś dokładniejszego, zdolnego rysować cieńsze linie. Tusz. Ołówek był świetny do rysowania miękkich odcieni życia, ale to coś, co rysowała, nie żyło. To było coś innego, nierealnego. Wyciągnęła pióro i kałamarz, po czym wróciła do pracy, odwzorowując delikatne, skomplikowane linie.

Przy pracy nie myślała. Sztuka ją pochłaniała i wszędzie wokół pojawiły się stworzeniospreny. Wkrótce dziesiątki drobnych kształtów tłoczyły się na niewielkim stoliku przy koi i podłodze kajuty w miejscu, gdzie klęczała. Spreny przeobrażały się i wirowały, każdy był nie większy od łyżki, i stawały się kształtami, które niedawno napotkała. W dużej mierze je ignorowała, choć nigdy nie widziała tak wielu naraz.

Rysowała skupiona, a one przeobrażały się coraz szybciej. Wzór wydawał się niemożliwy do oddania. Jego skomplikowane powtórzenia dążyły do nieskończoności. Nie, pióro nie mogło doskonale oddać tego stwora, ale Shallan była blisko. ­Narysowała, jak wyrasta spiralą ze środka, a później odtworzyła wszystkie gałązki poza centrum, z których każda miała swój własny kłąb malutkich linii. Przypominało to labirynt stworzony, by doprowadzić więźnia do szaleństwa.

Kiedy skończyła ostatnią linię, odkryła, że oddycha ciężko, jakby po długim biegu. Zamrugała, znów zauważając otaczające ją stworzeniospreny – były ich setki. Po chwili zaczęły znikać, jeden po drugim. Shallan ułożyła pióro obok kałamarza z tuszem, który przymocowała do blatu woskiem, by nie przesuwał się przy kołysaniu statku. Podniosła arkusz, czekając, aż ostatnie linie wyschną, i czuła się tak, jakby dokonała czegoś znaczącego – choć nie wiedziała czego.

W chwili, gdy wyschła ostatnia linia, wzór uniósł się przed nią. Usłyszała wyraźne westchnienie, jakby ulgi.

Podskoczyła, rzuciła papier i wspięła się na łóżko. W przeciwieństwie do poprzednich razów, wypukłość nie zniknęła, choć opuściła papier – wykiełkowała z jej rysunku – i przeszła na podłogę.

Nie mogła inaczej tego opisać. Wzór jakimś sposobem przeszedł z papieru na podłogę. Podszedł do nogi jej posłania i owinął się wokół niej, później wspiął się na koc. Nie wyglądał, jak coś poruszającego się pod kocem, to było jedynie przybliżenie. Linie były na to zbyt precyzyjne, nie pojawiło się też rozciąganie. Coś ukrytego pod kocem byłoby jedynie niewyraźnym wybrzuszeniem, a tu widziała dokładny zarys.

Zbliżył się. Nie wydawał się niebezpieczny, ale Shallan i tak zadrżała. Ten wzór różnił się od symbologłowych na jej rysunkach, ale jednocześnie był taki sam. Spłaszczona wersja, bez torsu i kończyn. Wyglądał jak abstrakcyjna wersja jednego z nich, krąg z kilkoma liniami, które mogły oznaczać na kartce ludzką twarz.

Tamte stwory ją przerażały, nawiedzały jej sny, napełniały ją obawą, że oszalała. Dlatego też, kiedy ten się zbliżył, zeszła z łóżka i odeszła najdalej, jak mogła. Później z bijącym sercem otworzyła drzwi, by pójść po Jasnah.

Odkryła, że kobieta czeka na zewnątrz z ręką uniesioną do gałki drzwi. W jej wyciągniętej lewej dłoni stała malutka postać z atramentowej ciemności – wyglądała jak mężczyzna w modnym stroju z długim płaszczem. Na widok Shallan roztopił się w cieniu. Jasnah spojrzała na dziewczynę, po czym rzuciła okiem na podłogę kajuty, gdzie wzór wędrował po drewnie.

– Ubierz się, dziecko – powiedziała Jasnah. – Musimy porozmawiać.

***

– Początkowo miałam nadzieję, że będziemy mieć sprena tego samego typu – stwierdziła Jasnah, siadając na zydlu w kajucie Shallan.

Wzór pozostał na podłodze między nią a dziewczyną, która leżała wyciągnięta na koi, w szlafroku narzuconym na koszulę nocną i cienkiej białej rękawiczce na lewej dłoni.

– Ale oczywiście to by było za proste. Już w Kharbranth podejrzewałam, że należymy do różnych zakonów.

– Zakonów, jasności? – spytała Shallen i za pomocą ołówka ostrożnie trąciła wzór na podłodze. Cofnął się jak szturchnięte zwierzę.

Shallan fascynowało, jak podnosił powierzchnię podłogi, choć z drugiej strony nie chciała mieć nic wspólnego z nim samym i jego nienaturalną, mącącą umysł geometrią.

– Tak – odpowiedziała Jasnah. Atramentowy spren, który towarzyszył jej wcześniej, już się nie pojawił. – Każdy zakon podobno miał dostęp do dwóch Mocy, które częściowo się nakładały. Nazywamy je Wiązaniem Mocy. Jedną z nich jest Dusznikowanie, i to mamy wspólne, choć nasze zakony się różnią.

Shallan pokiwała głową. Wiązanie Mocy. Dusznikowanie. To były talenty Zaginionych Świetlistych, umiejętności – podobno jedynie legendarne – które były ich błogosławieństwem lub przekleństwem, zależnie od tego, kto je opisywał. Tak w każdym razie utrzymywały księgi, które Jasnah dała jej do przeczytania w czasie rejsu.

– Nie jestem jedną ze Świetlistych – powiedziała dziewczyna.

– Oczywiście, że nie – odparła Jasnah – tak samo zresztą jak ja. Zakony rycerzy były konstruktem, jak i całe społeczeństwo jest konstruktem, wykorzystywanym przez ludzi, by definiować i wyjaśniać. Nie każdy mężczyzna, który posługuje się włócznią, jest żołnierzem, i nie każda kobieta, która piecze chleb, jest piekarzem. A jednak broń albo pieczenie chleba stały się znakami szczególnymi pewnych określonych zawodów.

– Mówisz więc, że to, co potrafimy...

– Niegdyś definiowało tych, których przyjmowano w szeregi Świetlistych Rycerzy – dokończyła Jasnah.

– Ale jesteśmy kobietami!

– Owszem – powiedziała lekkim tonem Jasnah. – Spreny nie podzielają uprzedzeń ludzkiego społeczeństwa. To dość nowoczesne, nie sądzisz?

Shallan przerwała trącanie wzoru.

– Wśród Świetlistych Rycerzy były kobiety?

– Statystycznie właściwa liczba – powiedziała Jasnah. – Ale nie obawiaj się, że wkrótce zaczniesz machać mieczem, dziecko. Archetyp Świetlistych na polu bitwy był przesadzony. Z tego, co czytałam, choć oczywiście świadectwa historyczne nie są pewne, na każdego Świetlistego, który poświęcił się bitwie, przypadało trzech innych, zajmujących się dyplomacją, nauką lub w inny sposób pomagających społeczeństwu.

– Ach. – Czy Shallan to rozczarowało?

Głupia. W jej głowie pojawiło się nieproszone wspomnienie. Srebrzysty miecz. Wzorzec światła. Prawdy, którym nie umiała stawić czoła. Odepchnęła je, mocno zaciskając powieki.

Dziesięć uderzeń serca.

– Zajęłam się tymi sprenami, o których mi opowiadałaś – mówiła dalej Jasnah. – Stworami o głowach z symboli.

Shallan odetchnęła głęboko i otworzyła oczy.

– To jeden z nich – powiedziała, wskazując ołówkiem na wzór.

Istota przybliżyła się do skrzyni i to wchodziła na nią, to z niej schodziła, zupełnie jak dziecko skaczące na kanapie. Nie wydawał się groźny, raczej niewinny, nawet swawolny – i niezbyt inteligentny. Bała się czegoś takiego?

– Tak przypuszczam – stwierdziła Jasnah. – Większość sprenów prezentuje się tu inaczej niż w Cieniomorzu. Wcześniej rysowałaś ich postać tam.

– Ten tu nie robi wielkiego wrażenia.

– Owszem. Muszę przyznać, że jestem rozczarowana. Wydaje mi się, że przegapiłyśmy coś bardzo ważnego, co mnie irytuje. Zagadkowi mają przerażającą reputację, a jednak ten, pierwszy okaz, jaki kiedykolwiek widziałam, wydaje się...

Spren wspiął się na ścianę, ześlizgnął z powrotem, znów się wspiął i ześlizgnął.

– Tępy? – spytała Shallan.

– Może po prostu potrzebuje więcej czasu – powiedziała Jasnah. – Kiedy związałam się z Kością Słoniową... – Przerwała gwałtownie.

– O co chodzi? – spytała dziewczyna.

– Przepraszam. On nie lubi, kiedy o nim mówię. Robi się wtedy niespokojny. Złamanie przysięgi przez rycerzy było bardzo bolesne dla sprenów. Wiele z nich umarło, tego jestem pewna. Choć Kość Słoniowa o tym nie mówi, wydaje mi się, że jego rodzaj postrzega to, co zrobił, jako zdradę.

– Ale...

– Ani słowa więcej – przerwała jej Jasnah. – Przepraszam.

– Dobrze. Wspominałaś o Zagadkowych?

– Tak. – Jasnah sięgnęła do rękawa, który ukrywał jej bezpieczną rękę, i wyciągnęła z niego złożony arkusz papieru... jeden z rysunków symbologłowych, które wykonała Shallan. – Tak sami mówią o sobie, choć my pewnie nazwalibyśmy je kłamstwosprenami. Nie lubią tego określenia. Tak czy inaczej, Zagadkowi rządzą jednym z większych miast Cieniomorza. Możesz ich uznać za jasnookich Krainy Umysłu.

– Czyli to coś – powiedziała Shallan, wskazując na wzór, który kręcił kółka pośrodku kajuty – jest... księciem po tamtej stronie?

– Coś w tym rodzaju. Pozostają w trudnym do zrozumienia konflikcie z honorsprenami. Polityka sprenów nie jest czymś, czemu mogłam poświęcić dużo czasu. Ten spren będzie twoim towarzyszem i zapewni ci między innymi umiejętność Dusznikowania.

– Między innymi?

– To się jeszcze zobaczy – powiedziała Jasnah. – Wszystko zależy od natury sprena. Czego dowiedziałaś się ze swoich badań?

Przy Jasnah wszystko wydawało się sprawdzianem umiejętności. Shallan stłumiła westchnienie. Dlatego właśnie poszła z Jasnah, zamiast wrócić do domu. Mimo to czasami chciałaby, by kobieta udzieliła jej odpowiedzi zamiast zmuszać ją do ciężkiej pracy, by sama do nich dotarła.

– Alai twierdzi, że spreny są fragmentami mocy stworzenia. Wiele uczonych, których prace czytałam, zgadza się z tym.

– To jedno zdanie. Co ono oznacza?

Shallan próbowała nie patrzeć na sprena na podłodze, który ją rozpraszał.

– Istnieje dziesięć podstawowych Mocy – sił – dzięki którym działa świat. Ciążenie, ciśnienie, przeobrażenie, tego rodzaju rzeczy. Powiedziałaś mi, że spreny są fragmentami Krainy Umysłu, które dzięki ludzkiej uwadze jakimś sposobem zyskały świadomość. Cóż, wydaje się rozsądne, że wcześniej też czymś były... jak obraz był płótnem zanim zyskał życie.

– Życie? – powtórzyła Jasnah, unosząc brew.

– Ależ oczywiście – powiedziała Shallan. Obrazy żyły. Nie tak jak człowiek albo spren, ale... dla niej w każdym razie było to oczywiste. – Czyli, zanim spreny ożyły, były czymś. Siłą. Energią. Zen-córka-Vath rysowała malutkie spreny, które widywała wokół ciężkich przedmiotów. Ciążeniospreny – fragmenty mocy lub siły, która sprawia, że spadamy. Wydaje się rozsądne, że każdy spren, zanim stał się sprenem, był siłą. Spreny można podzielić na dwie kategorie – te, które reagują na uczucia i te, które reagują na siły w rodzaju ognia czy wiatru.

– Wierzysz więc w teorię kategoryzacji sprenów autorstwa Namar?

– Tak.

– Dobrze – powiedziała Jasnah. – Podobnie jak ja. Osobiście podejrzewam, że z tego podziału sprenów – spreny uczuć kontra spreny natury – wywodzą się pierwotne wizje „bogów” ludzkości. Honor, który stał się Wszechmocnym vorinizmu, został stworzony przez mężczyzn pragnących uosobienia ideału ludzkich uczuć, jaki postrzegali w sprenach. Pielęgnacja, bogini, której oddają cześć na zachodzie, to ucieleśnienie natury i sprenów natury. Różnorakie Pustkospreny oraz ich niewidzialny pan – którego imię zmienia się zależnie od kultury – przywołują na myśl wroga lub antagonistę. Oczywiście, Ojciec Burz to dziwaczne następstwo tego wszystkiego, jego teoretyczna natura zmienia się w zależności od ery vorinizmu...

Umilkła. Shallan zarumieniła się, kiedy uświadomiła sobie, że odwróciła wzrok i zaczęła kreślić na kocu glif strzegący, by obronić się przed złem w słowach Jasnah.

– To była dygresja – powiedziała Jasnah. – Przepraszam.

– Jesteś taka pewna, że on nie jest prawdziwy. To znaczy Wszechmocny – powiedziała Shallan.

– Nie mam lepszego dowodu na jego istnienie niż na istnienie Pasji Thaylenów, Nu Ralika z Czystego Jeziora czy jakiejkolwiek innej religii.

– A Heroldowie? Sądzisz, że istnieli?

– Nie wiem – przyznała Jasnah. – Tak wielu rzeczy na tym świecie nie rozumiem. Na przykład, istnieją pewne nie do końca przekonujące dowody, że zarówno Ojciec Burz, jak i Wszechmocny są realnymi istotami, po prostu potężnymi sprenami, jak Strażniczka Nocy.

– W takim razie byłby prawdziwy.

– Nigdy nie mówiłam, że nie jest – stwierdziła Jasnah. – Twierdziłam jedynie, że nie uznaję go za Boga, nie czuję też potrzeby, by oddawać mu cześć. Ale to znów jest dygresja. – Jasnah wstała. – Jesteś zwolniona z innych obowiązków. Przez następne kilka dni masz się skupiać na jednym. – Wskazała na podłogę.

– Na wzorze? – spytała Shallan.

– Jesteś pierwszą od wielu stuleci osobą, która ma szansę kontaktu z Zagadkowym – powiedziała Jasnah. – Badaj go i zapisuj swoje doświadczenia, i to szczegółowo. Najpewniej będzie to pierwsze twoje znaczące dzieło, może się też okazać niezwykle ważne dla naszej przyszłości.

Shallan wpatrywała się we wzór, który podszedł bliżej i uderzył ją w stopę – czuła go bardzo słabo – a teraz uderzał w nią co chwila.

– Cudownie – powiedziała.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...