Bardzo cieszyłam się na nową książkę Jacka Komudy, bo do tej pory jestem pod wrażeniem „Hubala”. Wiedziałam, że autor ma zarówno odpowiednią wiedzę, jak i umiejętności, by pisać dobre powieści historyczne. Nie wiedziałam jednego – że rzeczonej wiedzy zabraknie mi. Ze sporym trudem przychodzi mi więc pisanie poniższej recenzji, bo niełatwo mówić o czymś, czego nie można trafnie ocenić.
Początek siedemnastego stulecia. W wyniku buntu car Dymitr Samozwaniec zostaje zabity, a jego miejsce zajmuje Wasyl Szujski. Nie są mu jednak dane spokojne rządy, bo bardzo szybko z różnych stron zaczynają pojawiać się osoby podające się za cudownie ocalałego Dymitra. Jednej z nich udaje się zebrać dość sojuszników, by móc podjąć próbę obalenia Szujskiego i właśnie drogę do tego celu opisuje w swojej książce Komuda.
Ta historia ma wielu bohaterów. Poznajemy na przykład Marynę Mniszchównę, żonę Samozwańca, rozpaczającą po jego śmierci – a jednocześnie wbrew logice wierzącą, że mąż nie zginął i kiedyś do niej wróci. Ważną postacią jest też Aleksander Lisowski, późniejszy twórca i dowódca formacji lisowczyków. Wszystkie postaci mają jakiś cel, do którego dążą; każdy usiłuje ugrać coś dla siebie. Oczywiście pojawia się też sam Dymitr – jeden z tych, którzy się za niego podawali – jednak ze wszystkich bohaterów akurat on wydaje się najmniej ciekawy. Sprawia wrażenie zagubionego, daje sobą kierować, jakby nie dorósł do swojej roli.
Całość napisana jest z dużym rozmachem. Przez większość czasu bardzo dużo się dzieje. Bitwy i potyczki bohaterów opisane zostały bardzo plastycznie, barwnie, nie brakuje też intryg i zakulisowych zagrywek. Nieco bardziej „stonowane” są natomiast sceny z udziałem kobiet – tu mniej jest akcji, więcej zaś emocji, i tak po prawdzie właśnie te fragmenty najbardziej przypadły mi do gustu.
W moich oczach Komuda jest pisarzem bardzo sprawnie posługującym się językiem, szczególnie bliski jest mistrzostwa w opisywaniu scen dynamicznych – głównie walk. Czego by nie napisać o jego książkach, kunsztu językowego nie sposób mu odmówić. Tym razem jednak miałam momentami spory problem z lekturą. „Samozwaniec...” jest bowiem książką wymagającą i z żalem stwierdzam, że nie do końca byłam w stanie tym wymaganiom sprostać. Przyznaję – zabrakło mi wiedzy. Autor używa wielu słów, które współcześnie są już w zaniku, ponadto nie brakuje wypowiedzi w języku rosyjskim, którego nie znam. Sprawy nie ułatwia również mnogość postaci. Wielokrotnie więc zatrzymywałam się w trakcie czytania, nie wiedząc, o co właściwie chodzi.
Liczyłam, że podobnie jak w przypadku „Hubala”, innej książki tego autora, będę mogła upiec dwie pieczenie na jednym ogniu – przeczytać ciekawą opowieść i dowiedzieć się czegoś nowego z historii. Tym razem jednak by móc czerpać przyjemność z książki, trzeba najpierw samemu dysponować odpowiednią wiedzą. Pewnym wytłumaczeniem może być nieznajomość cyklu „Orły na Kremlu”. Jak zasugerowały mi osoby, które go czytały, w poprzednich tomach autor poświęca zdecydowanie więcej miejsca zarysowaniu tła historycznego i przedstawieniu bohaterów. W tym kontekście zrozumiałe jest, że w „Samozwańcu...” tego nie robi – w takim razie jednak mylące jest traktowanie tej książki jako niezależnej względem pozostałych odsłon cyklu.
W związku z powyższym stwierdzam z żalem, że nie umiem uczciwie ocenić tej książki. Nie chodzi o silenie się na obiektywizm, ale o zwykłą rzetelność. Jak recenzent ma pisać o czymś, co nie do końca jest dla niego zrozumiałe? Przypuszczam, że bardziej zorientowanym w historii, osobom nią zainteresowanym i przede wszystkim tym, którzy znają i lubią cykl „Orły na Kremlu”, książka „Samozwaniec. Moskiewska ladacznica” powinna się spodobać. Mamy tu mnogość postaci, wątków, powieści nie brakuje dynamiki, a barwne opisy czyta się z przyjemnością. Ja jednak przez lekturę przebrnęłam z trudem, gubiąc się w nadmiarze doznań. Bez punktowej oceny zatem.
Dziękujemy wydawnictwu Fabryka Słów za dostarczenie egzemplarza recenzenckiego.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz