"Sir Roland pod Mroczną Wieżą stanął" – to ostatnie słowa, a zarazem tytuł poematu narracyjnego Roberta Browninga, XIX-wiecznego poety i dramaturga. Nie był on pierwszym artystą wykorzystującym topos rycerza Rolanda, bowiem swoje inspiracje czerpał m.in. z Szekspirowskiego "Króla Leara" i średniowiecznej chanson de geste "Pieśń o Rolandzie", jednakże to właśnie jego trzydziestoczterostrofowy utwór wpłynął na powstanie opus magnum niekwestionowanego króla literatury grozy – Stephena Kinga. Mowa tu oczywiście o cyklu "Mroczna Wieża", którego pierwszym tomem jest "Roland".
Gdy pisarz rozpoczynał snucie swej opowieści o wędrówce rewolwerowca do legendarnej Wieży, miał zaledwie 22 lata i nawet nie śniło mu się, że będzie kiedyś jednym z najbardziej bestsellerowych i rozpoznawalnych nazwisk literackiego świata. Sam we wstępie i przedmowie do reedycji powieści z 2003 roku stwierdza, że jego ówczesny styl pisania nacechowany był całą buńczucznością i zarozumialstwem, na jakie tylko wkraczającego w dorosłość młodzieńca było stać ("Czułem, że jestem do tego stworzony"). Chciał popełnić coś monumentalnego, łączącego kilka gatunków literackich, opowieść dorównującą wizją kreacji świata "Władcy Pierścieni" Tolkiena. Jako składniki swoistego wybuchowego koktajlu wybrał western i science fiction, wymieszał je z elementami grozy i fantasy... et voila! Tak powstał świat Rolanda Deschaina, rewolwerowca.
Niemniej dokładne określenie czasu i miejsca, w jakim znajduje się nasz bohater, sprawia mi wiele problemów. Powiem więcej – jest to pierwsza książka Kinga, którą czytałam (a była ich naprawdę przyzwoita liczba), a w której na początku w ogóle nie potrafiłam się odnaleźć. Wraz z głównym bohaterem znajdujemy się bowiem na pustyni, wspomniana jest jej lokalizacja w którymś ze Światów i... zaraz, zaraz. Jakich Światów? Ile ich jest, jak są rozległe, co doprowadziło do ich powstania i ewentualnej zagłady? Pisarz nie udziela na to pytanie konkretnej odpowiedzi, przynajmniej nie w pierwszym tomie swej epopei. Możemy jedynie domyślać się, że nasz protagonista wędruje po postapokaliptycznej planecie kiedyś podobnej do współczesnej Ziemi. W jego wspomnieniach brakuje nowinek technicznych – młodość upłynęła mu w miejscu podobnym do szlacheckiej społeczności wieku XVIII – jednak jeden z napotkanych bohaterów w swoich reminiscencjach napomyka o istnieniu samochodów i centrów handlowych. Dawniej, teraz wszystko obróciło się w pył i jałową ziemię rozległej pustyni.
Rewolwerowiec podąża za Człowiekiem w Czerni, który zna sekrety Mrocznej Wieży. Ów tajemniczy jegomość i ściganie go przez Rolanda to motyw przewodni całej pierwszej części. Śladami czarnej postaci Deschain przemierza bezkresne pustkowia, napotykając po drodze pojedyncze domy i miasta. W jednym z nich, Tull, zostaje nawet na dłużej – jak kończy się przygoda w tej mieścinie, nie mogę jednak zdradzić. Powiem tylko jedno: King zostawia nas skonfundowanych, nie do końca rozumiemy wydarzenia, które zaszły w małej osadzie. I to uczucie zagubienia towarzyszy nam praktycznie przez całą podróż w pierwszym tomie "Mrocznej Wieży". W miarę upływu czasu zaczynamy pojmować więcej, ale żadne pytanie nie otrzymuje jednoznacznej odpowiedzi. Bywa to czasami uciążliwe w odbiorze książki, bo jako czytelnicy chcielibyśmy chociaż trochę wiedzieć, w którym kierunku zmierza historia. Ale tego nie wie prawdopodobnie nawet sam rewolwerowiec.
Bardzo ciekawie nakreśleni są bohaterowie drugoplanowi, sam ich dobór jest również niezwykle interesujący. Roland spotyka na swej drodze barmankę-prostytutkę, samotnego farmera, żarliwą kaznodziejkę, małoletniego chłopca (z nim łączyć go będzie szczególna więź) i, oczywiście, Człowieka w Czerni. W trakcie swej podróży wielokrotnie wracać będzie myślami do przeszłości – stąd poznajemy dzieciństwo i wczesne lata szkolenia rewolwerowca, okoliczności, w jakich zdobył swój tytuł, i wiele wydarzeń, które ukształtowały go w późniejszym życiu. Stephen King dawkuje nam wiedzę o Deschainie stopniowo, zdradza tylko tyle, ile w danej chwili nasz bohater chce opowiedzieć o sobie konkretnej postaci. Oprócz żywych i namacalnych osób w powieści występują również bohaterowie z pogranicza realności – zombie, Powolne Mutanty czy sam antagonista głównego bohatera w swojej czarnej pelerynie. Nadaje to książce klimat grozy i stanowi podstawę do pytania: kto czeka na nas w innych Światach, które władający pistoletami jeszcze odwiedzi?
Jako dodatek do najnowszego polskiego wydania powieści wydawnictwo Albatros dołączyło, moim zdaniem fenomenalne, opowiadanie "Siostrzyczki z Elurii", które odnosi się do wczesnych lat wędrówki Rolanda. Można je czytać nawet bez uprzedniej znajomości "Mrocznej Wieży", a porusza ono bardzo ciekawy wątek szpitala, znajdującego się gdzieś pomiędzy życiem i śmiercią. Służbę odbywają tam specyficzne istoty zwane "siostrzyczkami" – lepiej jednak nie dostać zapaści na dyżurze takich pielęgniarek. Bonus do książki mile zaskakuje i wzbogaca dzieło, a oko dodatkowo cieszy okładka – z grafiką pistoletów przypominających wieżę i ładnym, wytłaczanym tytułem.
Na zakończenie chciałabym podkreślić fakt, że "Mroczna Wieża I: Roland" od samego początku zarysowuje się inaczej, niż pozostałe dzieła Kinga. Prawdą jest, że pisarz chciał stworzyć coś niezapomnianego, a talent do kreowania historii ma przecież nieprzeciętny. Jedyne, co można zarzucić książce, to początkowa senność akcji i dezorientacja czytelnika przy próbie dokładnego odnalezienia się w fabule, ale nawet to rozpędza się powoli, jak dobrze naoliwiona lokomotywa. A po zakończeniu czytania powieści chcemy wiedzieć o Mrocznej Wieży więcej.
Dziękujemy wydawnictwu Albatros za dostarczenie egzemplarza recenzenckiego.
Komentarze
Dodaj komentarz