Jeśli jest coś, co kojarzy mi się z sagą "Diuny" jako jej najbardziej charakterystyczny element, to jest to postać barona Vladimira Harkonnena i jego spaczonego mentata, Pitera de Vriesa.
Nie ma w całej sadze dwóch bardziej charakterystycznych postaci – ani Paul Atryda, ani Imperator Padyszach Szaddam, ani trubadur-przemytnik Gurney Halleck. Żadna z postaci nie jest w stanie przebić oryginalności konceptu tłustego barona i jego wiernego sługi, którzy z prawdziwą uciechą prowadzą ze znienawidzonym rodem Atrydów zabójczą grę, której stawka rośnie wraz z każdym następnym pokoleniem.
Początki tej rodowej waśni duo Brian Herbert i Kevin J. Anderson (którzy przejęli schedę po ojcu tego pierwszego i wspólnie kontynuują jego wielką sagę, idzie im to zaś znacznie lepiej niż na przykład próbującemu kontynuować dzieła swojego ojca Chrisowi Tolkienowi) opisało w książkach traktujących o Dżihadzie Butleriańskim, stoczonej wieki temu wielkiej wojnie z myślącymi maszynami, gdzie role Atrydów i Harkonnenów były przedziwnie odwrócone i przez trzy tomy książek nic nie zdawało się sugerować przyszłej vendetty między obiema rodzinami.
Biorąc pod uwagę chronologię wydań, jeszcze przed sagą o Dżihadzie Butleriańskim, Herbert i Anderson napisali trzy książki stanowiące swoisty wstęp do wydarzeń mających miejsce w samej "Diunie" i późniejszych tomach – z książek tych, "Rodu Atrydów", "Rodu Corrinów" i "Rodu Harkonnenów", przyszło mi czytać tę ostatnią – i podobnie jak w przypadku innych książek autorstwa obu panów, po raz kolejny byłem zaskoczony ich poziomem i wiernością stylowi Franka Herberta.
Kim jest baron Vladimir Harkonnen? Na pierwszy rzut oka to typowy antagonista, geniusz zła, który spiskiem, intrygą i przemocą chce zdobyć to, czego pragnie, w tym przypadku więcej pieniędzy, zemstę i zemstę. W Rodzie Harkonnenów poznajemy kulisy jego oszpeconego wyglądu (tak jak na obrazku wyżej, baron jest przerażająco gruby, do stopnia, w którym nie może poruszać się o własnych siłach, korzystając zamiast tego z pól antygrawitacyjnych, dzięki którym dryfuje), jego nienawiści do Bene Gesserit i zaogniającego się konfliktu z rodem Atrydów, którego eskalacja następuje, gdy Imperator Padyszach decyduje się odebrać Harkonnenom ich lenno i dać je Atrydom.
Postać barona już zawsze kojarzyć mi się będzie z rewelacyjną aktorską kreacją Iana McNiece'a, w serialowej adaptacji "Diuny" i tak też widziałem go oczami wyobraźni, czytając "Ród Harkonnenów". Wiecznie puchnący dewiant, który lubuje się w przemocy, przeświadczony o własnej wyższości, pewien tego, że otoczony jest bandą idiotów (za których ma członków swojego rodu, zresztą słusznie), który żelazną ręką próbuje utrzymać świetność Harkonnenów. Mimo tego stopniowo wypada z łask Imperatora, kiedy jego kolejne spiski wychodzą na jaw lub są udaremniane w inny sposób. W "Rodzie..." dowiadujemy się, w jaki sposób baron uzależnia się od melanżu, dlaczego pała tak wielką odrazą do Glossu Rabbana, swojego bratanka i dlaczego chce uczynić swoim następcą Feyda Rauthę. Wreszcie jesteśmy też w stanie przyjrzeć się bliżej jego najbardziej zaufanemu doradcy, którego za swoją nieodzowność nienawidzi tym bardziej – mowa tu oczywiście o Piterze de Vriesie.
De Vries znacznie bardziej kojarzy mi się z Lynchowskiej wersji "Diuny" (te brwi) i zawsze fascynował mnie jako główny architekt upadku Atrydów w późniejszych tomach. Piter jest spaczonym mentatem, tj. ludzkim komputerem, który wspomaga się w obliczeniach rozmaitymi narkotykami, w tym przede wszystkim sokiem Safo, którego charakterystyczną cechą jest zabarwianie ust pijącego. De Vries, jako typowa szara eminencja, pomaga swojemu baronowi (orkiestrując m.in. pomoc pewnego doktora Akademii Suk), ale jednocześnie prowadzi z nim swoją prywatną grę, przewidując upadek Harkonnenów. Z jakiegoś powodu jego postać zawsze kojarzy mi się z Grimą Smoczym Językiem, który w ucho swego suwerena szepcze trujące myśli o tym, kto jest przeciw niemu i kto go nienawidzi. De Vries czyni podobnie, podsycając nienawiść i ksenofobię barona.
Zawsze, czy to w książkach, czy w filmie lub serialu, umykała mi motywacja Pitera – de Vries nie pożąda niczego, co może mu zaoferować baron, lecz ten mu pomaga i projektuje kolejne, coraz bardziej skomplikowane intrygi, które najczęściej zarywają się pod swoim ciężarem. Z jakiegoś powodu jednak (może więzi między nim a Baronem, który traktuje Pitera jako swojego zaufanego) Vladimir Harkonnen za każdym razem toleruje jego niepowodzenia i pozwala mu pracować dalej. A ten, często przedawkowując różne substancje odurzające i poszerzające percepcję (z melanżem na czele) projektuje kolejne plany, które mają przywrócić Harkonnenów do świetności, przy okazji dając po łapach Atrydom.
I tutaj mamy drugą stronę książki, czyli osadzony na Kaladanie ród Atrydów – "Ród Harkonnenów" skupia się przede wszystkim na losach młodego księcia Leto, jego relacji z wygnanym księciem Rhomburem, którego planeta, Ix, została podbita przez Tleilaxian (co zresztą stanowi również jeden z wątków opisywanych w książce) i jego politycznych rozgrywkach na dworze Imperatora. Poznajemy historię jego przybocznych, Duncana Idaho, który szkoli się na mistrza miecza z Ginaza i Gurneya Hallecka, który ucieka spod jarzma Harkonnenów, pogłębiając w tym czasie nienawiść do nich i ucząc się gry na balisecie.
Wreszcie poznajemy też kulisy romansu Leta z Jessiką, akolitką Bene Gesserit, która przechodzi rygorystyczne szkolenie Zakonu pod okiem swojej matki, Gaius Heleny Mohiam. Całej tej historii smaku dodaje przelotny romans starego księcia z siostrą Rhombura, która wraz z nim przebywa na wygnaniu.
Wielowątkowość książki to charakterystyczna cecha wszystkich tomów, traktujących o Diunie, więc trudno się dziwić, że na 700 stronach "Rodu Harkonnenów" (skądinąd świetnie przygotowanego, rebisowskiego wydania, jakim już od dawna jesteśmy rozpieszczani) zmieszczone jest jeszcze więcej – wątek rebeliantów z Ixa, potomstwa i władzy Imperatora Szaddama, hrabiego Hasmira Fenringa i jego żony, która z polecenia Bene Gesserit szuka na Arrakis śladów po Missionaria Protectiva, planu krzewienia religii i zabobonów wśród rdzennych mieszkańców różnych planet, wreszcie, wątek Pardota Kynesa i jego syna, Lieta, którzy wymarzyli dla Diuny wspaniałą, zieloną przyszłość. Jest nawet Stilgar, jako nastolatek, choć zawsze przypuszczałem, że człowiek tak twardy jak on z łona matki wyszedł już jako dorosły wojownik, który nigdy nie był dzieckiem. "Ród Harkonnenów" rzuca trochę światła na tę jego twardość.
Osadzony na Giedi Prime ród Harkonnenów, mimo jasno określonego miejsca we wszechświecie Herbertów (i Andersona) z jakiegoś powodu fascynuje i przeraża jednocześnie – wykreowani w tak barwny sposób antagoniści, którzy mimo chciwości i chorobliwej ambicji kierują się własnymi pobudkami i mają swoje małe spiski w spiskach (w spiskach) nadaje żywotności całej sadze. Mimo że tutaj złe siły nie triumfują w sposób tak dosadny jak u Martina, gdzie całe legiony protagonistów padają pod pisarskim piórem jak muchy, to jednak Ród Harkonnenów i jego intrygi odnalazłby się doskonale w realiach Westeros. Ich rodowa dewiza?
"Przyprawa musi płynąć."
Dziękujemy wydawnictwu Rebis za dostarczenie egzemplarza recenzenckiego.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz