POSZUKIWACZE
Do wieży zbliżało się dwóch osobliwie wyglądających jeźdźców. Wprawdzie czarnobrodego krasnoluda, w wojskowej galei na głowie, trudno zaliczyć do zjawisk wyjątkowych, ale jego towarzysz, człowiek o poznaczonej bliznami twarzy, mógł budzić zdumienie. Siwowłosy nieznajomy znacznie zawyżał średnią wieku wędrowców odwiedzających moją siedzibę, a konkretnie ludzkich wędrowców, bo gdyby uwzględnić w obliczeniach także przedstawicieli innych ras, średnia byłaby wręcz niewiarygodnie wysoka. Przytroczony do pasa gladius i jadowicie czerwona tunika widoczna spod łańcuszkowej loriki sprawiały, że przybysz wyglądał, jakby właśnie wyszedł z koszar. I chociaż zamiast legionowych caligów nosił zwyczajne skórzane buty, a zamiast bracajów – długie, ciemne spodnie, miałem wrażenie, że stoi przede mną żołnierz.
– Salve, czarodzieju – rzucił, gdy tylko otworzyłem wrota.
Moja krótka czarna bródka i długi ciemny płaszcz z kapturem okazały się wystarczającą wskazówką, by obcy nie miał wątpliwości, kim jestem. Dbałem pieczołowicie o wizerunek typowego, wręcz podręcznikowego maga, właśnie żeby unikać nieporozumień. A poza tym nie ukończyłem jeszcze czterdziestki, ba, nawet trzydziestki, na długą i dostojną białą brodę było jeszcze za wcześnie.
– Salve. – Uniosłem dłoń w wojskowym pozdrowieniu. – W czym mogę pomóc?
– Klavres, czarodziej z wieży Irrum? – upewnił się nieznajomy; mówił ostrym i donośnym głosem. Rozpoznałem ten głos od razu. Tak mówili doświadczeni żołnierze, którzy przez lata wydawali komendy na froncie.
– Tak – odparłem.
Obcy skinął głową i zwinnie zeskoczył z gniadego rumaka. Poklepał go po grzbiecie, po czym przekazał wodze niższemu przyjacielowi. Żołnierz nie był wysoki, prawie mojego wzrostu, więc zaliczał się do średniaków.
– Nazywam się Gajus Galerius Nerva, a to Handar Gorim. – Siwowłosy wskazał na krępego brodacza, który przywiązywał wierzchowce do pachołków na dziedzińcu.
Krasnolud, usłyszawszy swoje imię, spojrzał w moją stronę i lekko skinął głową. Odwzajemniłem się tym samym, patrząc z podziwem na jego kolczugę z długimi rękawami – musiała być tak samo ciężka jak niewygodna.
Handar zdjął z siodła przytroczoną do przedniego łęku broń, potężnych rozmiarów labrys, topór o podwójnym ostrzu i drewnianym stylisku. Musiał być dla niego niezwykle cenny, gdyż dzierżył go z ostrożnością cyklopa przechodzącego obok stada jednorożców.
– Szukamy pewnych informacji – oznajmił Galerius.
– Postaram się być pomocny. – Uprzejmym uśmiechem starałem się maskować niezadowolenie.
Nie lubiłem udzielać informacji, ponieważ nigdy nie wiedziałem, ile mogą być warte. To z kolei prowadziło do niepotrzebnych targów i co za tym idzie nerwowości u klientów; często zapominali o dobrych manierach, zachowując się jak pijane centaury w publicznej bibliotece. W dodatku niektórym się wydawało, że pozyskanie informacji nie powinno kosztować nawet złamanej sestercji i byli zdziwieni, gdy udzieliwszy ich, żądałem gratyfikacji. Dlatego wolałem, gdy odwiedzający wieżę zlecali identyfikowanie artefaktów, odczytywanie starożytnych map albo zwyczajnie kupowali magiczne przedmioty. Wtedy przynajmniej każdy wiedział, ile zapłaci, i nikt nie mógł mieć pretensji, że z niego zdarłem. W ogólnodostępnych cennikach Gildii Magów, chociaż dość elastycznych, obowiązywały pewne widełki.
Nie licząc na wysoki zysk, gestem zaprosiłem Galeriusa i jego towarzysza do środka.
Siwowłosy nie mógł mieć więcej niż pięćdziesiąt lat i choć był chudy, wyglądał na energicznego i silnego. Właśnie do takich jak on pasowało określenie „żylasty ”. Właściwie też mogłoby się odnosić do mnie, gdyby nie lekko zaokrąglony brzuch. Cóż, wciąż trochę mi brakowało, żeby zmienić kategorię ze „szczupły ” na „korpulentny ”, więc na dietę przechodzić nie musiałem.
– Jesteście żołnierzami? – zagadnąłem. Znałem odpowiedź, ale chciałem jakoś nawiązać rozmowę.
– Byliśmy. – Galerius z ciekawością przyglądał się obrazom – wiejskim krajobrazom – na kamiennych ścianach podłużnej komnaty wejściowej, oświetlonej lampami oliwnymi. Komnata nie robiła szczególnego wrażenia. I nie miała go robić. Za dużo ludzi przewijał o się przez nią, żeby zostawiać tutaj coś cennego.
– Również służyłem w armii – powiedziałem z powagą.
– Rok po studiach? – Galerius spoglądał mi w oczy. Starałem się zachować kamienny wyraz twarzy, więc jego błękitna ironia napotkała moją brązową obojętność. Cóż, widocznie wiedział, że absolwenci Uniwersytetu Magii w Triwerii muszą odbyć obowiązkową dwunastomiesięczną służbę w Legionach Averyńskich.
Podjąłem jeszcze jedną próbę, by zyskać szacunek doświadczonego wojownika.
– Służyłem w Szesnastym.
Pokiwał głową. Mam go, pomyślałem z satysfakcją. Szesnasty Legion stacjonował na niebezpiecznej granicy północno-wschodniej i często walczył z groźnymi barbarzyńcami, należącymi do plemion koczowniczowojowniczych.
– Ja byłem centurionem w Siedemnastym. Pogładził w zamyśleniu nieogolony policzek. – Handar dowodził balistariuszami w mojej kohorcie.
I to tyle, jeśli chodzi o imponowanie wojskowym doświadczeniem. Co prawda Szesnasty rzeczywiście walczył z groźnymi barbarzyńcami, lecz niestety ci, z którymi walczył Siedemnasty, byli jeszcze groźniejsi, silniejsi i przeważali liczebnie.
– Balistariusz, tak? – spytałem szybko, aby odwrócić uwagę od mojego niezbyt imponującego doświadczenia wojskowego.
– Najlepszy, jakiego znam – rzekł Galerius twardo. Spojrzałem na Handara, który próbował uporać się z kłopotliwymi wiązaniami hełmu. Gęsta broda utrudniała rozsupłanie rzemyków. Konstruktor galei nie uwzględnił owłosienia krasnoludów.
– Z pewnością – odparłem.
Rekomendacja centuriona nie była potrzebna. Wiedziałem, że krasnoludy służące w armii to prawdziwi artyści w posługiwaniu się skorpionami, onagerami i balistami. Machiny oblężnicze w ich rękach stawały się morderczą bronią, a gdy zachodziła taka konieczność, wielkie topory potrafiły wyrządzić nie mniejszą krzywdę niż gladiusy legionistów.
Poprowadziłem gości krętymi schodami do komnaty na pierwszym piętrze, do gabinetu.
W jasnym pokoju z dużymi oknami oprócz dębowego biurka z mnóstwem szufladek i drzwiczek stało kilka prostych krzeseł, miękka sofa oraz regały z półkami uginającymi się od książek. Dzięki nim komnata sprawiała wrażenie świątyni mądrości i wiedzy.
Usiadłem w fotelu za biurkiem, byłym żołnierzom z Siedemnastego wskazałem miejsce na sofie.
Handar skwapliwie skorzystał z zaproszenia, oparł ciężki topór o wyściełaną poręcz. Zanim zdążyłem zwrócić mu uwagę, Galerius, przysunąwszy krzesło, usiadł naprzeciw mnie i położył na blacie kartkę z wizerunkiem jakiegoś mężczyzny.
– To mój syn Julius – powiedział, wskazując na obrazek.
Pochyliłem się i spojrzałem na portret młodzieńca, namalowany niezbyt dobrej jakości farbą olejną. Chłopak wyglądał całkiem przeciętnie, o ile oczywiście malarz nie był partaczem i wiernie oddał rysy twarzy.
– Powinienem go znać? – spytałem ze spokojem, maskując lekki niepokój. Wciąż nie znałem intencji gości i na wszelki wypadek wolałem zachować ostrożność.
Spojrzał na mnie z wyrzutem.
– Dowiedziałem się, że kilka miesięcy temu przybył do wieży razem ze swoją drużyną. Potem prawdopodobnie wyruszyli na północ w poszukiwaniu skarbu. Musisz go pamiętać – rzekł twardo, stukając nerwowo w podobiznę.
– Przykro mi, ale zbyt dużo takich drużyn mnie odwiedza. A ja, niestety, nie mam dobrej pamięci do twarzy – odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
– Naprawdę nikogo nie pamiętasz?
– Obawiam się, że nie. Młodzi szukają wrażeń, a Imperium Averyńskie jest miejscem raczej nudnym. Tak naprawdę wyścigi kwadryg interesują najbardziej hazardzistów, a walki gladiatorów, choć emocjonujące, nie mogą się równać z wyprawą na dalekie pustkowia.
– A ilu wraca z takich wypraw?
– Nie wiem ilu, nie meldują się u mnie po powrocie.
– Ale przygody śmiałków, o których wspomniałeś, są opisywane w książkach, więc na pewno wiesz, kto wrócił.
– To nie takie proste. – Pogładziłem w zamyśleniu bródkę. – Wielu rezygnuje po spędzeniu ledwie jednej nocy pod mroźnym niebem. Inni po wielomiesięcznych poszukiwaniach wracają z niczym. Ci, którzy naprawdę coś znaleźli i na dodatek są warci opisania, stanowią nieliczną grupę.
– Mój syn zawsze lubił historie o bohaterach. – Galerius uśmiechnał się smutno. – Podobały mu się zwłaszcza przygody Herenusa i jego drużyny. Walki z potworami, tajemne twierdze, skarby... Całymi dniami o tym opowiadał. Nigdy nie chciał być zwykłym jurystą czy medykiem. Nawet zaczął mówić jak w opowieściach.
– To znaczy onegdaj, zawżdy i azaliż? – Uśmiechnąłem się szeroko.
– Mniej więcej. Skąd wiesz?
– Nie tylko on lubi czytać książki. – Wzruszyłem ramionami. – Niektórzy wczuwają się tak bardzo, że używają na co dzień dawnej mowy. Chociaż moim zdaniem nie powinno się opisywać przygód bohaterów archaicznym językiem jedynie po to, żeby stworzyć odpowiedni klimat. Przecież obecnie posługują się nim tylko kronikarze i bardowie. Znaczy minstrele – poprawiłem się, używając swojskiego określenia wędrownych śpiewaków.
– Myślałem, że czarodzieje są zwolennikami tradycji – zdziwił się centurion.
– Nie w tym wypadku. Tak samo możemy wyrzucić spodnie i znów chodzić w togach. Trzeba iść z duchem czasu.
– Ech... Mój syn też często to powtarzał. Ciągle szukał czegoś nowego.
– Mógł zostać żołnierzem, jak ojciec. Z pewnością przeżyłby wiele przygód...
– To nie jest dobre życie! – przerwał Galerius gniewnie. – Nie dla niego. Nie po to się uczył w najlepszych szkołach, żeby teraz ginąć bez sensu. Muszę go znaleźć!
Bardzo szybko przeszedł ze stanu ironicznej obojętności do gniewnej zapalczywości, gdzieś po drodze zahaczając o lekką melancholię. Nieprzypadkowo nosił przydomek Nerva.
– Chętnie bym pomógł, bo lubię pomagać ludziom – skłamałem – ale, niestety, nic nie pamiętam.
– Jest mojego wzrostu, ma długie brązowe włosy i zwykle nosi szarą tunikę, ale mógł też mieć lorikę albo kolczugę. Jestem pewien, że był w tej wieży – rzekł z naciskiem. – Mógł tu przybyć w aprilisie lub majusie.
Święta spędził w domu, więc musiało to być niedługo po ceraliach.
Przez chwilę milczałem, wpatrując się w punkt na przeciwległej ścianie, tak by Galerius odniósł wrażenie, że próbuję sobie przypomnieć wizytę młodego Juliusa.
– Niestety. – Rozłożyłem ręce. – Nie pamiętam go. Żołnierz pogładził nieogolony policzek.
– Ech... – Westchnął zawiedziony. – A może pamiętasz jego miecz? Charakterystyczny, miał na głowicy wyrysowane dwa stojące niedźwiedzie...
– Obosieczny półtorak, głowica okrągła, jelec prosty, ciemna rękojeść z bawolej skóry? – powiedziałem z uśmiechem, gdyż miecz rozpoznałem od razu. Zapamiętywanie magicznych przedmiotów szło mi lepiej niż zapamiętywanie ludzi.
– Tak! – Galerius się uradował. – Ten miecz jest w naszej rodzinie od kilku pokoleń, mój pradziadek zdobył go podczas walk na granicy.
– Od razu trzeba było o tym wspomnieć, a nie pokazywać rysunki. Znaczy że syn zabrał miecz pradziadka i ruszył na poszukiwanie skarbu?
– Dokładnie! Tyle że nie bardzo wiem dokąd.
– Tak, już o tym mówiłeś. – Wstałem zza biurka.
– Przejdźmy do komnaty obok, tam trzymam księgi rachunkowe. Być może zapisałem w nich coś, co okaże się pomocne.
– Nie wiesz, dokąd mieli jechać? – dopytywał się Galerius, zawiedziony lukami w mojej pamięci.
– Pamiętam tylko miecz.
Krasnolud mruknął coś niezrozumiale, co przypuszczalnie było oznaką dezaprobaty. Trochę mnie to zaskoczyło, bo już myślałem, że jest niemową. Jak widać z uwagą przysłuchiwał się rozmowie, choć sprawiał wrażenie, że jest nią zainteresowany tak samo jak górski ork nowymi trendami w poezji romantycznej.
– Proszę za mną – powiedziałem uprzejmie, podchodząc do drzwi.
Po drugiej stronie klatki schodowej znajdował się niewielki sklepik. Tak go nazywałem, ponieważ broń ustawiona na stojakach oraz mapy i mikstury na regałach miały przyczepione karteczki z cenami. Nie lubiłem tego miejsca. Czułem się w nim jak pospolity handlarz, nie jak czarodziej mieszkający w magicznej wieży. Niestety, z pieniędzmi jest jak z dobrą opowieścią – szybko się kończą. Wieża sama w sobie nie była kosztowna w utrzymaniu, ale opłaty na rzecz Gildii stanowiły spory wydatek. Nie wspominając o utrzymaniu mojej skromnej osoby i Gorga, wiernego sługi, należącego do rasy górskich orków.
– Ciekawe miejsce – stwierdził Galerius, rozglądając się.
– Yhm. – Podszedłem do gabloty, gdzie trzymałem księgi rachunkowe.
Rzuciłem na ladę opasłe tomisko o nieco pożółkłych stronicach. Otworzyłem w przypadkowym miejscu, po czym zacząłem przerzucać kartki, szukając właściwej daty. Kątem oka obserwowałem centuriona i balistariusza – spacerowali po komnacie i przyglądali się uważnie zgromadzonym przedmiotom.
– Nie dotykać towaru! – krzyknąłem, gdy krasnolud przybliżył dłoń do miecza.
Handar rzucił okiem w moją stronę, ale ręki cofnąć nie zdążył.
– Auuuu! – Chwycił się za nadgarstek.
– Lodowy miecz, mrozi przy dotyku – wyjaśniłem.
– I na co to komu – mruknął brodacz chrapliwie.
– Niektórzy lubią takie dodatki – odparłem spokojnie, próbując rozdzielić dwie sklejone kartki.
– Bardzo drogie dodatki – wtrącił Galerius, zerknąwszy na karteczkę z ceną.
– Nie jest łatwo stworzyć coś takiego. Nadawanie przedmiotom niezwykłych właściwości to wyższa szkoła magii. – Spojrzałem z wyrzutem na żołnierza.
– Nie wyobrażacie sobie, ile czasu i energii potrzeba, żeby zwykły miecz zmienić w magiczną broń.
– Bez sensu – podsumował krasnolud, rozcierając rękę.
– Wprawdzie to nie moja sprawa – stwierdziłem rozdrażniony jego komentarzem – ale dlaczego balistariusz z Siedemnastego poszukuje syna centuriona?
– Spłacam dług.
– Naprawdę? Nie wyglądasz na hazardzistę. – Próbowałem zażartować.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz