"Requiem Króla Róż" nieuchronnie zmierza do finału – już w poprzednim tomie zakończył się wątek ważnej postaci, a w siódmym śledzimy przebieg wielkiej bitwy, która zaważy o dalszych losach Anglii i zwaśnionych rodów. Jak z tymi wydarzeniami poradziła sobie Aya Kanno?
Duża część stron zostaje poświęcona właśnie zmaganiom wojennym. Na tym polu autorka radzi sobie bardzo dobrze. Historia trzyma w napięciu, ponieważ wkrada się w nią dramatyzm i mrok. Nie trudno też uwierzyć, że ktoś istotny faktycznie może zginąć – i niekoniecznie musi to być osoba obojętna czytelnikowi, ewentualnie przez niego nielubiana. Dostajemy także przyciągający obraz świata – średniowieczne realia oraz żyjące w nich postacie dawno nie wydawały się tak okrutne i bezwzględne.
Pojawiają się emocje – poruszenie, smutek... Fabuła w pewnym momencie chwyta za serce, co jest zasługą dobrze wykreowanych postaci. Na przestrzeni dotychczasowych odsłon zdążyliśmy wiele z nich poznać przynajmniej w niewielkim stopniu, dzięki czemu nabrały barw. Zresztą Aya Kanno kontynuuje przedstawianie bohaterów z szerszej perspektywy, tu szczególnie stawia na Lancasterów, w tym Małgorzatę, której wizerunek został umieszczony na okładce. Najbardziej jednak interesuje jej syn Edward. Kiedyś można było widzieć w nim żądnego władzy młodzieńca, należącego do szeregu raczej negatywnych charakterów. Tylko że uczucie do Ryszarda, odważna w kilku sytuacjach postawa i mające na niego wyraźny wpływ dzieciństwo, ostatecznie postawiły go w pozytywnym świetle.
Miłosne rozterki wcale jednak nie zniknęły, a Henryk nie został skreślony z mojej czarnej listy. Szczerze powiedziawszy, zupełnie nie rozumiem fascynacji nim ze strony Ryszarda – nie, gdy tego miałkiego mężczyznę porówna się do wspomnianego wyżej Edwarda czy Anny. Henryk nie sprawdza się jako postać romansowa i boli poświęcanie mu tyle czasu, skoro są dużo ciekawsi i sympatyczniejsi bohaterowie. Niemniej doceniam, że relacje między protagonistą a Lancasterem ruszyły z miejsca – dowiedzieli się, że powinni być dla siebie wrogami. Pytanie, jak to wpłynie na tę dwójkę, nakręcało do jak najszybszego sięgnięcia po siódmy tom – i tu zawodu nie ma. Jest mrocznie, poważnie, widać, że to był dla obu cios. I chociaż nie lubię Henryka, a końcówka mi się nie podobała, to jestem ciekaw dalszego ciągu oraz doceniam kierunek, w jakim poszedł ten wątek, szczególnie wyjście ze strefy ckliwości.
W "Requiem Króla Róż" już wcześniej zdarzały się niespodziewane zmiany w dialogach – stawały się one poetyckie. Do tej pory nie zwracałem na to większej uwagi, zresztą można było spodziewać się cytatów z dzieł Szekspira, skoro na początku widnieje adnotacja, skąd pochodzi ich przekład. Tym razem ten zabieg chwilami wydawał się nienaturalny, bo język zbyt nagle przechodził w poetyczny, co też kontrastuje z trafiającym się potocznym słownictwem.
Najnowszy tom "Requiem Króla Róż", jak i całą serię, można określić epitetem "dobry". Tylko że po pierwszych częściach, które osiągnęły naprawdę wysoki poziom, oczekiwania były większe. Poza tym bolączką jest nierówna jakość – bo są niejednoznaczne postacie i interesujące wątki, ale też bohater nieprzekonujący (Henryk) i momenty przestojów (lecz nie w recenzowanym albumie). Nie dziwcie się więc, że ostatnio trochę krytykuję, trochę chwalę... Manga Ayi Kanno budziła we mnie mieszane uczucia, jednak siódma odsłona wywołała więcej tych pozytywnych.
Dziękujemy wydawnictwu Waneko za dostarczenie egzemplarza recenzenckiego.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz