Fragment książki

9 minut czytania

DAY

MATKA MYŚLI, ŻE NIE ŻYJĘ.

To oczywiście nieprawda, ale lepiej dla niej, żeby tak myślała. Przynajmniej dwa razy w miesiącu widzę swoje zdjęcie z podpisem „Poszukiwany” na którymś z Jumbo-Tronów rozsianych po centrum Los Angeles. Zupełnie tam nie pasuję. Większość zdjęć, pojawiających się na tych ekranach, przedstawia szczęśliwe sceny – uśmiechnięte dzieci pod błękitnym niebem, turystów pozujących na tle ruin GoldenGate lub reklamy Republiki w neonowych kolorach. Pojawia się tam również propaganda wymierzona w Kolonie i hasła takie jak: „Kolonie domagają się naszych ziem! Chcą tego, co do nich nie należy! Nie pozwól, by sięgnęli po nasze domy! Poprzyj wspólną sprawę!”. Potem na JumboTronie wyświetla się raport na temat mojej działalności przestępczej, wielokolorowy i wspaniały jak wszystkie inne:

POSZUKIWANY PRZEZ REPUBLIKĘ

SPRAWA NR: 462178-3233 „DAY”

-----------------------------------

Poszukiwany za napaść, podpalenie, kradzież,

zniszczenie własności wojskowej i sabotowanie

wysiłku wojennego. Za informację prowadzącą

do aresztowania przewidziana jest nagroda

w wysokości 200 000 republikańskich kredytów.

Przy raporcie za każdym razem pojawia się inne zdjęcie. Raz był to chłopak w okularach i z czupryną gęstych, miedzianorudych loków. Kiedy indziej chłopak na zdjęciu miał ciemne oczy i głowę ostrzyżoną na zero. Bywa, że jestem ciemnoskóry, czasem biały, zdarza się, że mam skórę oliwkową, brązową, żółtą, czerwoną czy co tam wymyślą.

Innymi słowy, Republika nie ma bladego pojęcia jak wyglądam.

Najprawdopodobniej nie wiedzą o mnie prawie nic poza tym, że jestem młody, a w ich bazach danych nie ma moich odcisków palców. To dlatego mnie nienawidzą. To dlatego nie jestem najbardziej niebezpiecznym przestępcą w tym kraju, ale najbardziej poszukiwanym. Przeze mnie wychodzą na głupców.

Wieczór dopiero nadchodzi, ale na dworze panują już egipskie ciemności. W kałużach na ulicy odbijają się światła Jumbo-Tronów. Siedzę na kruszącym się gzymsie na wysokości trzeciego piętra, dobrze ukryty za zardzewiałymi stalowymi dźwigarami. Swego czasu był to apartamentowiec, ale popadł w ruinę. Na podłodze walają się popsute lampy oraz kawałki szkła, a od ścian odłazi farba. W jednym z kątów leży stary portret elektora Primo. Ciekawe, kto tu kiedyś mieszkał – nikt nie oszalał na tyle, by pozwolić, żeby portret elektora tak po prostu leżał na podłodze.

Włosy jak zwykle upchnąłem pod starą czapką z daszkiem. Wpatruję się w niewielki jednopiętrowy budynek po drugiej stronie ulicy. Bawię się wisiorkiem zawieszonym na szyi. Tess wychyla się z drugiego okna w pokoju i przygląda mi się bacznie. Jestem dziś niespokojny, a ona jak zwykle od razu to wyczuwa.

Epidemia nie oszczędziła dzielnicy Lake. W świetle Jumbo-Tronów oboje widzimy żołnierzy w maskach gazowych i czarnych, połyskliwych pelerynach, noszonych luźno ze względu na wysoką temperaturę. Systematycznie dokonują inspekcji każdego domu przy końcu ulicy. Czasami po wyjściu malują wielkie, czerwone X na drzwiach. Nikt później nie wchodzi do takiego domu, ani z niego nie wychodzi, a przynajmniej nie na oczach innych.

– Dalej ich nie widać? – szepcze Tess. Nie widzę jej twarzy w ciemnościach.

Usiłując zająć myśli czymkolwiek innym rozpinam prowizoryczną procę między starymi rurami PCV.

– Nie jedli obiadu. Nie zasiedli do stołu od wielu godzin. Zmieniam pozycję i układam wygodniej nogę z niezaleczonym kolanem.

– Może nie ma ich w domu?

Obrzucam Tess poirytowanym spojrzeniem. Wiem, że próbuje mnie pocieszyć, ale nie jestem w nastroju.

– Świeci się światło. Spójrz na te świece. Mama nigdy nie marnowałaby świec, gdyby nikogo nie było w domu.

Tess przysuwa się do mnie.

– Może powinniśmy wyjechać z miasta na kilka tygodni, co? – próbuje mówić normalnym głosem, ale słyszę w nim strach. – Niedługo będzie po epidemii i będziesz mógł ich odwiedzić. Wystarczy nam pieniędzy na dwa bilety na pociąg.

Kręcę głową.

– Pamiętasz, co ustaliliśmy? Jeden wieczór w tygodniu. Muszę choć raz na tydzień sprawdzić, czy wszystko u nich gra.

– Jasne. W tym tygodniu byłeś tu codziennie.

– Chcę mieć pewność, że wszystko u nich gra.

– A jeśli zachorujesz?

– Jestem świadom ryzyka. A ty nie musiałaś tu ze mną przychodzić. Mogłaś zaczekać w Alta.

– Ktoś musi mieć na ciebie oko – Tess wzrusza ramionami.

Jest o dwa lata młodsza ode mnie, ale bywa, że mówi jak dorosła, jakby rzeczywiście się mną opiekowała. W milczeniu przyglądamy się, jak żołnierze zbliżają się do mojego rodzinnego domu. Za każdym razem, gdy zatrzymują się przy kolejnym wejściu, jeden z żołnierzy wali w drzwi, a drugi stoi obok z bronią gotową do strzału. Jeśli w przeciągu dziesięciu sekund nikt nie otwiera drzwi, pierwszy z żołnierzy wyważa je kopnięciem i obaj wbiegają do środka. Nie widzę, co dokładnie tam robią, ale znam procedurę – jeden z nich pobiera próbkę krwi od każdego członka rodziny, podłącza ją do przenośnego czytnika i sprawdza, czy któryś z nich nie jest nosicielem choroby. Wszystko to trwa około dziesięciu minut.

Liczę domy między moim rodzinnym, a tym, w którym akurat znajduje się patrol. Jeśli chcę wiedzieć, czy w domu wszystko w porządku, będę musiał czekać przez godzinę. Z drugiego końca ulicy dobiega echo dzikiego wrzasku. Odwracam się natychmiast w kierunku źródła dźwięku, a moja dłoń błyskawicznie opada na rękojeść noża, który noszę przy pasku. Tess wciąga powietrze.

Znaleźli ofiarę epidemii. Z pewnością cierpiała na chorobę od wielu miesięcy, gdyż jej skóra jest popękana i zewsząd broczy krwią. W głowę zachodzę, jak mogli ją przegapić podczas poprzednich inspekcji. Oszołomiona kobieta przez moment idzie przed siebie, potykając się, a potem rzuca się do biegu, lecz potyka się znowu i pada na kolana. Zerkam na żołnierzy. Widzą ją. Ten z dobytą bronią podchodzi do niej, a pozostałych jedenastu kontynuuje przeszukiwanie. Pojedyncza ofiara epidemii nie stanowi wielkiego zagrożenia. Żołnierz unosi broń i celuje.

Ciało chorej kobiety rozszarpuje seria iskier. Chora pada i nieruchomieje. Żołnierz dołącza do swoich towarzyszy. Marzy mi się taka broń. Zgrabny karabin tego typu nie kosztuje wiele na rynku – trzeba na niego wydać zaledwie 480 kredytów, mniej niż na piecyk. Podobnie jak inne karabiny jest bardzo celny dzięki magnesom oraz prądom elektrycznym i można z niego trafić w cel, znajdujący się trzy przecznice dalej.

Tata mówił, że technologię tę skradziono Koloniom, choć Republika nigdy by się do tego nie przyznała. Moglibyśmy wraz z Tess kupić ich z pięć, gdybyśmy tylko chcieli… Przez minione lata nauczyłem się odkładać wszystkie ukradzione pieniądze, których nie zdołamy wydać, i zgromadziliśmy spory zapas na czarną godzinę.

Koszt nie stanowi więc problemu. Trudność polega na tym, że broń łatwo jest namierzyć. Każdy karabin jest wyposażony w czytnik, który rejestruje kształt dłoni, odcisk kciuka oraz pozycję posiadacza, tak więc muszę trzymać się od nich z daleka. Pozostaje mi broń domowej roboty, jak choćby moje proce rozpięte między rurami czy inne gadżety.

– Znaleźli jeszcze kogoś – mówi Tess i mruży oczy, by lepiej widzieć.

Spoglądam w dół i widzę, jak żołnierze wybiegają z innego domu. Jeden z nim potrząsa puszką farby w spreju i kreśli ogromną, czerwoną literę X na drzwiach. Znam ten dom. Ludzie, którzy tam kiedyś mieszkali, mieli małą córkę w moim wieku.

Wraz z moimi braćmi spędzaliśmy z nią sporo czasu, gdy byliśmy młodsi – bawiliśmy się w berka albo graliśmy na ulicy w hokeja żelaznymi pogrzebaczami i zmiętą kulką papieru. Tess próbuje odciągnąć moją uwagę wskazując zawiniątko u moich stóp.

– Po co to tu przyniosłeś?

Uśmiecham się i sięgam po zawiniątko, by je rozwiązać.

– To trochę z tego, co udało nam się zdobyć w tym tygodniu. Zrobię im niespodziankę, gdy tylko inspekcja dobiegnie końca.

Gmeram wśród przedmiotów, które znajdują się w środku, i wyciągam parę używanych gogli. Raz jeszcze się upewniam, czy na szkle nie ma żadnych pęknięć.

– To dla Johna. Przedwczesny prezent urodzinowy.

Mój starszy brat kończy dziewiętnaście lat w tym tygodniu. Pracuje przy piecach w znajdującej się nieopodal fabryce i gdy wraca do domu, zawsze trze oczy podrażnione dymem. Pofarciło mi się z tymi goglami – udało mi się je podwędzić z wojskowej dostawy. Odkładam je i przeglądam pozostałe rzeczy. To głównie puszki gulaszu z mięsem i pomidorami, które ukradłem z bufetu statku powietrznego, a także para butów z podeszwami w idealnym stanie. Dużo bym dał, by móc im to wręczyć osobiście, ale z całej rodziny tylko John wie, że jeszcze żyję i obiecał, że nie powie o tym mamie ani Edenowi.

Eden za dwa miesiące kończy dziesięć lat, co oznacza, że za dwa miesiące zostanie poddany Próbie. Ja swoją oblałem, gdy byłem w jego wieku, tak więc martwię się o niego, bo nawet jeśli jest najsprytniejszy z naszej trójki, jego sposób rozumowania jest bardzo podobny do mojego. Gdy moja Próba dobiegła końca, byłem tak bardzo pewien swoich odpowiedzi, że nawet nie przyglądałem się, jak je oceniają. Potem jednakże oficerowie nadzorujący przebieg egzaminu zabrali mnie i kilka innych dzieciaków do rogu stadionu, na którym odbywała się Próba. Przybili jakąś pieczątkę na moim teście, a potem wepchnęli mnie razem z innymi do pociągu jadącego do centrum. Nie było mi wolno zabrać niczego poza wisiorkiem, który nosiłem na szyi. Nie dostałem nawet szansy, by się pożegnać.

Próba może się zakończyć na wiele sposobów. Uzyskujesz najwyższy możliwy wynik – 1500 punktów. Ba, nikt jeszcze go nie osiągnął, za wyjątkiem pewnego dzieciaka kilka lat temu. Wojskowi zrobili wokół niego mnóstwo zamieszania.

Któż może wiedzieć, co czeka dzieciaka, który zdobył tyle punktów? Pewno mnóstwo forsy i władza, no nie? Dostajesz między 1450 a 1499 punktów – możesz poklepać się po plecach, bo to oznacza natychmiastowy awans do szkoły średniej, a potem cztery lata na którymś z czołowych uniwersytetów Republiki: Drake, Stanford lub Brenan. Potem zatrudnia cię Kongres i zarabiasz mnóstwo forsy. Żyjesz w szczęściu i radości, przynajmniej zdaniem Republiki.

Osiągasz dobry wynik, gdzieś pomiędzy 1250 a 1449 punktów. Możesz kontynuować naukę w szkole średniej, a potem zostaje ci przydzielona szkoła zawodowa. Nieźle. Udaje ci się uplasować między 1000 a 1249. Kongres blokuje ci drogę do szkoły średniej i dołączasz do biedoty, tak jak moja rodzina. Przypuszczalnie utopisz się podczas pracy przy turbinach wodnych lub zabije cię para w elektrowni. Oblewasz.

Niemal zawsze oblewają dzieciaki ze slumsów. Jeśli należysz do tej pechowej kategorii, Republika wyśle urzędników do twojego domu rodzinnego. Ci zmuszą twoich rodziców do podpisania umowy, w myśl której rząd przejmuje prawa do dysponowania twoją osobą. Mówią, że zostałeś odesłany do któregoś z republikańskich obozów pracy i że rodzina już cię nie zobaczy. Rodzice zaś muszą przytaknąć i zgodzić się. Dla niektórych owa wizyta jest nawet powodem do świętowania, gdyż Republika ofiarowuje im tysiąc kredytów jako podarunek kondolencyjny. Trochę forsy i jedna gęba do wyżywienia mniej? Cóż za troskliwy rząd!

Tylko że to wszystko kłamstwo. Bezwartościowe dziecko z kiepskimi genami na nic się ojczyźnie nie przyda. Przy odrobinie szczęścia nie zostaniesz wysłany do laboratoriów, gdzie będą badać twoje wady. Kongres po prostu pozwoli ci umrzeć. Jeszcze pięć godzin. Tess patrzy mi w oczy i widzi, że się martwię. Kładzie mi dłoń na czole.

– Znów zaczyna się ten twój ból głowy?

– Nie. Nic mi nie jest.

Wpatruję się w otwarte okno domu mojej matki, a potem po raz pierwszy udaje mi się dostrzec znajomą twarz. Pojawia się Eden, który spogląda na zbliżających się żołnierzy i celuje w ich kierunku z jakiegoś wynalazku własnej roboty, a potem nachyla się i znika z pola widzenia. Jego jasne loki lśnią w migotliwym blasku lampy. Znając go, zapewne zbudował ów gadżet po to, by mierzyć odległość dzielącą go od kogoś lub coś w tym stylu.

– Nie był taki chudy – mówię cicho.

– Żyje i chodzi – stwierdza Tess. – Jak na mój gust to i tak sukces.

Kilka minut później widzimy matkę i Johna, którzy przechodzą obok okna, głęboko pogrążeni w rozmowie. Jesteśmy z Johnem do siebie podobni, choć on na skutek ciężkiej pracy w fabryce rozrósł się nieco w barach. Podobnie jak większość ludzi w naszym sektorze nosi długie włosy, sięgające aż za łopatki, które wiązał w koński ogon. Ma na sobie kamizelkę poplamioną czerwoną gliną. Jestem pewien, że mama beszta go za coś, przypuszczalnie za to, że pozwolił Edenowi wychylić się z okna. Niespodziewanie odpycha rękę Johna, gdy łapie ją atak chronicznego kaszlu. Wypuszczam powietrze z płuc. Uff. A więc cała trójka ma się przynajmniej na tyle dobrze, że mogą chodzić.

Nawet jeśli jedno z nich jest zarażone, jest na tyle wcześnie, że nadal mają szansę na przeżycie.

Nie przestaję snuć wyobrażeń, co by było, gdyby żołnierze oznaczyli drzwi do naszego mieszkania. Widzę, jak moja rodzina stoi nieruchomo. Nikt się nie rusza, choć żołnierze już wyszli.

Potem mama jak zwykle zaczyna udawać odważną, ale przez całą noc nie zmruży nawet oka. Siedzi i w ciszy ociera łzy. Rankiem zaczynają otrzymywać niewielkie porcje wody i jedzenia.

Rozpoczyna się oczekiwanie na wyzdrowienie. Lub na śmierć. Moje myśli umykają ku pieniądzom, które ukryliśmy wraz z Tess. Dwa tysiące pięćset kredytów. Za taką forsę moglibyśmy się wyżywić przez długie miesiące, ale nie starczyłoby jej, by kupić lekarstwa dla mojej rodziny.

Czas mija powoli. Chowam procę i przez chwilę gram w kamień, papier i nożyczki z Tess. Nie wiem dlaczego, ale ona ma kompletnego fioła na punkcie tej gry. Kilkakrotnie zerkam na okno mieszkania matki, ale nikogo nie widzę. Zapewne zebrali się przy drzwiach, by je otworzyć gdy tylko rozlegnie się pierwsze uderzenie pięścią.

I nadchodzi ten moment. Wychylam się tak bardzo, że Tess łapie mnie za łokieć, bym nie spadł na ziemię. Żołnierze walą w drzwi. Matka otwiera natychmiast, wpuszcza żołnierzy i zamyka. Wytężam słuch, chcę usłyszeć głosy, kroki, jakiekolwiek odgłosy dobiegające z wnętrza. Im szybciej to wszystko się skończy, tym prędzej będę mógł ukradkiem podrzucić prezenty Johnowi.

Nadal trwa cisza.

– Brak informacji to dobra informacja, prawda? – szepcze Tess.

– Ale śmieszne.

W głowie odliczam sekundy. Minęła minuta. Dwie, cztery, w końcu dziesięć.

Potem piętnaście minut. Dwadzieścia.

Zerkam na Tess, która wzrusza ramionami.

– Może zepsuł im się czytnik? – podpowiada.

Mija pół godziny. Nie ośmielam się nawet drgnąć. Boję się, że coś wydarzy się tak szybko, że przegapię to, gdy mrugnę. Rytmicznie postukuję palcami o rękojeść noża.

Czterdzieści minut. Pięćdziesiąt. Godzina.

– Coś tu nie gra – szepczę.

Tess zasznurowuje usta.

– Skąd wiesz?

– Wiem i już. Czy w innej sytuacji byliby tam tak długo?

Tess otwiera usta, chcąc udzielić odpowiedzi, ale w tej samej chwili żołnierze wychodzą z mojego domu. Idą w szeregu, a z ich zachowania nie sposób czegokolwiek wyczytać. Ostatni zamyka drzwi i sięga po coś przy pasie. Niespodziewanie ogarniają mnie zawroty głowy. Wiem, co się zaraz wydarzy. Żołnierz rysuje na drzwiach długą, czerwoną linię, idącą po przekątnej. Potem rysuje kolejną, aż powstaje wielka litera X.

Przeklinam pod nosem i zaczynam się odwracać, gdy żołnierz robi coś całkowicie nieoczekiwanego, coś, czego jeszcze nigdy nie widziałem.

Rysuje trzecią kreskę, poziomą, przecinając X w połowie.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...