1
Indo
Istnieje możliwość, że tego nie przeżyjemy – stwierdził Ben.
– Ty możesz nie przeżyć – prychnęła lekceważąco Corina. – Ja zamierzam.
Łowczyni kucała na piętach, kołysząc się wraz z łagodnym ruchem statku. Przed nią leżała cała ich broń. Wyłożyli wszystko, żeby sprawdzić, czym dysponują i jak najlepiej to wykorzystać. Corina czubkiem palca dotknęła grotu zardzewiałego trójzębu.
– Jesteś pewien, że chcesz tym walczyć? – spytała, spoglądając na Mila.
Wiatr targnął lokami młodzieńca, gdy ten przytaknął.
– Mam najmniejsze umiejętności, jeśli chodzi o posługiwanie się bronią, zatem logiczne jest, że dostanę najgorszą. Poza tym nie mamy innych możliwości, prawda?
– Ma rację. Nie mamy zbyt wielkiego wyboru – przypomniał Corinie Rhys.
Popatrzyła po towarzyszach, zgarnęła swoje toporki, po czym zamarła na chwilę, jakby chciała sięgnąć po łuk, jakby na moment zapomniała, że przepadł w trakcie ucieczki z Hamruga.
– Przykro mi, Milo – rzuciła – ale może nie będziesz musiał go użyć.
Żadne z nich w to nie wierzyło.
Rhys podniósł swój miecz. W jasnym świetle dnia srebrzyste runy na ostrzu były zgaszone, jak i sam Rhys od czasów bitwy o Północną Bramę. Odzyskał wprawdzie swoje poczucie humoru, ale już nie poruszał się z tą zabójczą zaczepnością co wcześniej. W ciągu tej bitwy postarzał się o półtorej dekady i nawet długowieczność nie mogła tego zmienić.
Czubkiem buta Rhys trącił karwasz, który zdjął z ręki zabitego Sztyleta w Irreforcie. Ben przypominał sobie zasadzkę, w jaką wpadli w drodze do twierdzy, i jak magiczne urządzenie wystrzeliło w Rhysa strumień kul ognia. Później sprawy przybrały tak szalony obrót, że Ashwood zupełnie zapomniał, że przyjaciel zabrał tę dziwną broń pokonanego przeciwnika.
– Do tego czegoś trzeba jednak mieć choćby minimalną znajomość magii – stwierdził asasyn i powiódł wymownym spojrzeniem od Amelii do Mila.
Młodzik pokręcił przecząco głową.
Amelia przyklękła i wzięła karwasz, po czym zapięła na przedramieniu.
– Czuję ciepło – mruknęła.
– Tylko bądź ostrożna – ostrzegł ją Rhys. – Nie zapominaj, że znajdujemy się na statku, który zbudowano wyłącznie z drewna. Nie chcę być zmuszony do przeprawy wpław, bo zachciało ci się wypróbować nową zabawkę.
Amelia wywróciła oczami.
– Na lądzie też może być z niej mały pożytek – skonstatował długowieczny. – Każde użycie magii może naprowadzić Eldred na nasz ślad, a ty masz skłonność do zdradzania swej pozycji kulami ognia.
– Myślisz, że o tym zapomniałam? – skarciła go Amelia. Podniosła swój rapier, magiczny sztylet też zostawiła w Hamrugu, a dokładniej: w trzewiach Eldred. Rapier jednakże wciąż nadawał się do użytku i Amelia wsunęła go do pochwy ze swobodą i pewnością, jakich brakowało jej, gdy Ben zobaczył ją po raz pierwszy.
Milo wziął do ręki poplamiony solą trójząb, odkupiony od marynarzy, i uśmiechnął się lekko. Jedyną alternatywą dla trójzębu była pałka, której kucharz używał, aby rozbijać czaszki szczurom. Wszyscy się zgodzili, że kucharz powinien zatrzymać pałkę.
Ben jako ostatni podniósł swój półtorak, przechylił go lekko i przyglądał się, jak promienie słońca odbijają się od srebrzystej klingi. Jelec też został uformowany z tego samego materiału, a dzięki magii całość była lżejsza i mocniejsza od słynnej venmorskiej stali. Jelcowi nadano kształt gałęzi wyrastających z pnia głowni, były delikatne i wspaniale odwzorowane, a jednak mogły zatrzymać uderzenie zwyczajnego miecza – Ben miał niejedną okazję, żeby się o tym przekonać. Okręcona drutem rękojeść pewnie leżała w jego dłoni i wiedział, że nawet w tym parnym, wilgotnym powietrzu broń nie wyślizgnie mu się z ręki. Magiczny miecz zdawał się mu teraz przedłużeniem własnej ręki. Głowicę stanowiła wypolerowana kula drewna o dziwnym rysunku słojów. Kiedy Ben znalazł broń w Ostępach, nie wiedział, co to za gatunek, teraz już je rozpoznawał, było to dusza-drewno.
– Wspaniała broń – stwierdził Milo, pochylając się w stronę Bena ze spojrzeniem utkwionym w klindze.
– Chcesz ją wypróbować? – zapytał Ashwood.
Milo po raz kolejny przecząco pokręcił głową.
– Jeszcze bym sobie obciął stopę takim ostrzem. Znalazłeś ją w opuszczonym posterunku Purpuratów, dobrze pamiętam?
– Tak sądzimy. – Ben wzruszył ramionami. – Niewiele tam zostało rzeczy, które mogłyby powiedzieć nam, kim byli ludzie, którzy tam mieszkali. Ale znaleźliśmy jakieś dzienniki i zapiski, Towaal wspominała o nich Pod Katowskim Sznurem. To jak najbardziej mogli być Purpuraci. Bibliotekarz nie wspominał ci o takim miejscu? O porzuconym posterunku w Ostępach?
Milo zaprzeczył.
– Jeśli znajdziesz trochę czasu dziś wieczór, to bardzo chętnie posłucham o tym znalezisku. Może coś skojarzę.
– Milo! – przerwała im Towaal. Maszerowała ku nim przez pokład. Jako jedyna nie brała udziału w wybieraniu broni. Żadnej nie potrzebowała. – Pokaż mi, co potrafisz.
Milo niepewnie spojrzał na trzymany w rękach trójząb.
– Nie chodzi mi o to – burknęła czarodziejka. – O używanie woli.
Młodzieniec oblał się rumieńcem.
– Niewiele więcej. Z pewnością nie potrafię walczyć. Właściwie ta odrobina światła, którą przywołałem w gospodzie, wyczerpuje moje umiejętności.
– Na pewno potrafisz coś więcej – nie dała wiary Towaal. – Bibliotekarz był najpotężniejszym magiem, jakiego spotkałam. Musiał nauczyć cię czegoś, co możesz teraz wykorzystać. Chodź, pójdziemy za kambuz, gdzie nie będą nas widzieć marynarze.
Chwilę później zniknęli Benowi z oczu, przy czym Towaal praktycznie ciągnęła za sobą nieśmiałego młodzieńca.
– W wielu dziedzinach jest niezbyt dobry, prawda? – powiedziała Amelia, ujmując Bena pod ramię.
Milczał przez chwilę, zanim odpowiedział:
– Był uczniem ostatniego z żyjących Purpuratów na Alcott. Jakimś sposobem wydostał się z Północnej Bramy w trakcie bitwy z demonami, a potem przeżył spotkanie z Rettorem i Radą w Irreforcie. Nikt nie ma aż tyle szczęścia.
***
Ben rzucił skórkę zielonego owocu w kilwater kupieckiego slupu i patrzył, jak znika ona w ciemnej, wzburzonej wodzie. Był to ten sam owoc, którego Ashwood po raz pierwszy spróbował w Mieście, zdałoby się, przed wiekami. Miał wrażenie, że wydarzyło się to w zupełnie innym życiu i on sam był wtedy zupełnie inną osobą.
Światło księżyca ślizgało się po falach, iskrząc i migocząc – pokaz fajerwerków w wykonaniu natury. Ben przechylił kubek, który trzymał w dłoniach, i zajrzał do środka. Nie sięgały tam promienie księżyca, przez co płyn sprawiał złowieszcze wrażenie.
Za nimi lustrzane odbicie ciemności w kubku powoli połykało gwiazdy. Letnia burza doganiała żaglowiec. W odczuciu Bena sztorm był niczym metafora ostatnich kilku miesięcy. Bitwy z demonami o Północną Bramę, ucieczki przed Eldred. Bez względu na to, co robili, ciemność wydawała się zawsze podążać ich śladem i grozić, że ich pochłonie.
Westchnął i spróbował się rozluźnić. Marynarze przepowiadali ciężką noc, ale na razie morze było spokojne.
Stojąca obok Ashwooda Amelia upiła płynu ze swojego kubka i zaraz się skrzywiła.
– Jesteś pewien, że musimy to pić? – spytała z mocno skwaszoną miną.
– Marynarze mówią, że musimy.
Też się napił i też skrzywił, gdy poczuł palący smak napitku. Limonki i grog nie stanowiły najsmaczniejszego połączenia, ale najwyraźniej był to trunek zapobiegający chorobie, na którą skłonni byli zapadać marynarze. Ashwood początkowo im nie uwierzył, ale każdego wieczora z niezachwianą wiarą wychylali po kubku wstrętnej mikstury.
– Kucharz twierdzi, że pierwszy smakuje najgorzej – pocieszył ją Ben.
– To dlatego, że po pierwszym każdy jest już pijany. – Uniosła kubek i osuszyła do dna. Najwyraźniej doszła do wniosku, że szybko i boleśnie przewyższa wolno i boleśnie. Wzdrygnęła się i zakaszlała, po czym postawiła kubek na pociemniałych od wody i wiatru deskach pokładu.
Ashwood skrzywił się i poszedł w jej ślady, wychylił grog jednym haustem, ignorując pieczenie pod powiekami i palenie w gardle. Amelia położyła Benowi głowę na ramieniu i przysunęła się bliżej.
– Jeszcze trzy dni i staniemy na stałym lądzie.
– Jestem gotów – zapewnił. – Mam wrażenie, że z każdym dniem ta łódź robi się mniejsza. Nie ma gdzie się przeciągnąć, nie da się uniknąć towarzystwa. W kajutach zawsze ktoś jest, na pokładzie też, choćby wachta. Nawet w ładowni, bo tam przenieśli koje chłopców pokładowych, żeby zrobić miejsce dla nas.
– A gdybyś znalazł takie miejsce, gdzie byłbyś zupełnie sam, to chciałbyś z niego skorzystać? – Podniosła na niego oczy, w których skrzyło się światło księżyca.
Ben uśmiechnął się do niej szeroko.
– No może nie tak zupełnie sam. – Pochylił się i jego wargi dotknęły jej ust.
– Jeszcze trzy dni – wymruczała znacznie później, z twarzą wtuloną w jego szyję. – Jeszcze trzy dni i będziemy mogli być sami.
***
Miasto Indo grzało się spokojnie w późnopopołudniowym słońcu. Za nim rozciągały się strome, intensywnie zielone wzgórza. Indo wtuliło się w ich stopy na szerokim pasie piaszczystej plaży. Niezbyt solidnie wzniesiona przystań wcinała się w spokojne przybrzeżne wody Morza Południowego.
Ben potrząsał dłońmi, próbując pozbyć się nieprzyjemnego mrowienia. Stojąca obok Amelia chwytała i ściskała to jedną dłoń, to drugą.
– Mam wrażenie, jakbym siedziała na rękach i stopach przez kilka godzin – poskarżyła się.
– Ręce ci zasnęły, tak mówiliśmy na to uczucie w Widokach – powiedział Ben.
Amelia ściągnęła brwi.
– Bo tak się dzieje, gdy śpisz?
Ben wzruszył ramionami, nie miał pojęcia.
– To po prostu niewielka niedogodność i powinna minąć po kilku dniach – mówiła Amelia. – Przynajmniej tak twierdzi Towaal. Jeśli zadziała, to warto się pomęczyć.
– Każdy dzień, każdy dzwon, każde uderzenie serca, które oddziela nas od Eldred, jest cenniejsze od złota – zgodził się Ben. – Warto się przemęczyć.
Zerknął na niebo nad ich głowami, nieskończony błękit poznaczony kilkoma zaledwie puszystymi chmurkami, które zostały po burzy. Nie mógł tego zobaczyć, ale jakimś sposobem lady Towaal zmieniała istotę światła, które odbijało się od ich żaglowca i wody. Zapewniła ich, że każdy, kto użyje dalekowidzenia, dzięki jej barierom zamiast slupu zobaczy jedynie pas pustego morza.
Mieli nadzieję, że tarcza światła i delikatna zmiana w składzie ich krwi, przeprowadzona przez lady Karinę podczas sztormu, uniemożliwi Eldred podążanie ich śladem. Powinno zadziałać, ale Towaal nigdy wcześniej nie zaklinała krwi.
Trzy tygodnie wcześniej, kiedy użyli aliażu myśli, by skontaktować się z Jasperem, wiekowy mag udzielił Towaal kilku rad, jak skutecznie gubić ślad. Od stuleci ukrywał się przed Sanktuarium i opracował naprawdę imponującą kolekcję rozmaitych sztuczek. Dzięki zmianom we krwi Eldred nie będzie mogła użyć tej, którą zebrała w Hamrugu. Natomiast przesunięcie światła nad ich głowami nie pozwoli jej wykorzystać dalekowidzenia, by odnaleźć zbiegów na otwartym morzu.
Problem polegał jednak na tym, że kiedy skontaktowali się z Jasperem po raz pierwszy, Eldred znała już kierunek ich podróży. Nawet nowicjuszka zdołałaby ekstrapolować, gdzie i po co zmierzają. Płynęli prosto do portu Shamil, największego w Uzuamie. Był to też ten ze znaczniejszych uzuamskich portów, który znajdował się najbliżej Hamruga, nadto z niego właśnie wychodziły wszystkie główne drogi do Quten. Wybór był oczywisty. Niemalże każdy z podróżników przemierzający Kontynent Południowy trafiał do tego portu.
Trzy dni przed lądowaniem sztorm stworzył im odpowiednią okazję. Kiedy tylko Towaal zobaczyła czarne, złowieszcze chmury, przygotowała się do tego, by dokonać zmian we krwi swych towarzyszy. Gdy rozpętała się burza, wicher zepchnął ich z kursu o blisko pięćdziesiąt staj. Kurtyna deszczu i ołowiane chmury przesłaniały wszystko, chroniąc uciekinierów przed magią dalekowidzenia. A kiedy deszcz ustał, a chmury się rozwiały, krew zbiegów została zmieniona, a nad nimi zawisła tarcza światła.
Ben spojrzał na czarodziejkę. Miała zamknięte oczy i kołysała się nieznacznie na mostku, jej głowa kiwała się w rytm ruchów żaglowca. Nie spała już od półtora dnia, cały czas podtrzymując czujnie tarczę światła. Ben miał nadzieję, że Towaal wytrzyma jeszcze kilka dzwonów. Gdyby zasnęła, oznaczałoby to koniec ochronnej tarczy. Wtedy ścigająca ich wiedźma natychmiast podjęłaby trop.
– Da radę – zapewniła Bena Amelia.
– Teraz wygląda, jakby spała – mruknął z nutą sceptycyzmu.
Amelia uśmiechnęła się szeroko.
– A znasz kogoś, kto ma silniejszą wolę niż ona?
Rhys i Corina podeszli do nich, łowca osłaniał oczy dłonią i wpatrywał się w widoczne na brzegu Indo.
– Co tam jest na tych wzgórzach? – spytał wreszcie.
– Winogrona – odpowiedziała Corina. – Nie widzisz?
– Najwyraźniej wzrok mi się psuje ze starości – odpowiedział, krzywiąc się przy tym.
Ben zmarszczył brwi. Rhys odzyskał swoje wisielcze poczucie humoru utracone po bitwie o Północną Bramę, ale pasma bieli znaczące jego skronie dobitnie świadczyły, że zapłacił znacznie wyższą cenę.
Każdego ranka Rhys powtarzał sekwencję omów, zginając się i rozciągając, i nie sposób było przeoczyć troski, jaka czasem malowała się na jego twarzy. Nie był już tak giętki jak kiedyś.
Co wieczór przez pół dzwona ćwiczył z Benem szermierkę. Na kołyszącym się statku nie ryzykowali ćwiczebnych pojedynków, trenowali tylko układy i pozycje, a jednak Ben mógł stwierdzić, że jego przyjaciel stracił nieco ze swej szybkości. Ashwood ocenił, że gdyby jednak zdecydowali się skrzyżować ostrza, to byłby może pół kroku szybszy niż Rhys. Aczkolwiek nadal nie zdołałby pokonać łowcy w prawdziwej walce. Rhys miał za sobą wieki, może nawet milenia doświadczenia i naprawdę nieprzebrane zasoby przebiegłości, czysto zwierzęcej. Ben nie miał wątpliwości, że do dnia swej śmierci przyjaciel będzie stanowił dla przeciwników zabójcze zagrożenie.
Potrząsnął głową, by pozbyć się tych myśli.
– Winogrona? – zapytał. – Znaczy do produkcji wina, jak na północ od Miasta?
Nikt nie potrafił odpowiedzieć. Rhys, któremu wcześniej zdarzyło się odwiedzić Kontynent Południowy, podkreślił, że do Shamil wstąpił właściwie po drodze do Quten. Większość Uzuamu była dlań równie obca, co na przykład dla Bena.
– Saala by wiedział – zauważyła Amelia.
Ben pokiwał twierdząco głową. Dobrze by było mieć ze sobą mistrza miecza w tej podróży, niestety, żadne z nich nie widziało go od czasu, gdy udał się do Borowego Brzegu.
– Jak myślicie, co teraz robi? – zapytał przyjaciół Ashwood.
– Jak ostatnio o nim słyszałem, to ponoć opuścił miasto i ruszył do Białego Dworu, żeby znaleźć was dwoje.
Zamilkli, gdy na pokładzie pojawił się Milo. Niezależnie od siebie i bez żadnego porozumienia wszyscy doszli do wniosku, że w uczniu poległego Bibliotekarza było coś dziwnego. W opinii Bena nieśmiały młodzieniec był zbyt cichy i małomówny. Ale kiedy Ashwood podzielił się swymi odczuciami z Amelią, ta go wyśmiała. No cóż, miał świadomość, że to niezbyt mądrze brzmi, gdy przedstawiał małomówność młodego człowieka jako powód do niepokoju. A jednak się niepokoił. Chłopak nigdy nie odzywał się pierwszy i poruszał się po żaglowcu bezszelestnie niczym kot.
– Gdyby tu był, to mniej więcej teraz kazałby się nam spakować – oświadczył Rhys.
Ben uśmiechnął się i popatrzył na Indo. Jeszcze dzwon, może półtora i rzucą kotwicę. Ich slup był zbyt głęboko zanurzony, żeby podpłynąć bliżej, ale kapitan zapewniał ich, że po spokojnych wodach Kontynentu Południowego bez trudu dowiosłują do przystani. Marynarze mieli przewieźć ich jedną z niewielkich łodzi używanych do łowienia ryb i wypraw na brzegi.
– No i miałby rację – oceniła Corina. – Chodź, Amelio, spakujmy nasze rzeczy. Rhysie, weźmiesz bagaże Towaal? Nie sądzę, żeby się poruszyła, zanim nie rzucą kotwicy. Każda chwila, w której utrzymuje tarczę, to kolejna chwila, w której Eldred nie może nas znaleźć.
Łódź stuknęła łagodnie o kamienny pomost, Ben wyskoczył z ciężką konopną liną w objęciach. Pociągnął ją mocno i obwiązał żelazny poler. Towarzysze opuścili łódź jego śladem.
Węzeł Bena nie spełniał żeglarskich wymogów, ale woda istotnie była spokojna i łódź ledwie co poruszała się na niewidocznej prawie fali. Marynarze twierdzili, że wody Kontynentu Południowego zwykle takie właśnie były, chyba że znad morza nadciągnął tu siekący deszczem sztorm i jego rozszalały wiatr.
Ostatni łódź opuścił Rhys. Wtedy Ben rozwiązał cumę i rzucił ją marynarzom. Pomachali sobie na do widzenia, żeglarze naparli na wiosła i wrócili na kupiecki slup.
Kapitan statku z radością spełnił ich życzenie i wysadził u brzegów Indo, gdy tylko poczuł ciężar złota w sakiewce, którą wręczyła mu Towaal. Jednak towar w ładowniach miał dotrzeć do Shamilu, poza tym dla ludzi morza czas to pieniądz, więc kapitanowi spieszyło się płynąć dalej.
Towaal stała na kamiennym molo, obserwując slup. Próbowała zakotwiczyć tarczę światła i tym sposobem poszerzyć zasięg jej działania o staje bądź dwa. Bez nieustannego nadzoru tarcza byłaby mniej skuteczna, ale skoro czarodziejka nie musiała jej już przesuwać tak, by osłaniać płynący statek, mogła równie dobrze umieścić ją w jednym miejscu i tak zostawić.
Jeśli Eldred akurat obserwowała ten odcinek wybrzeża i zauważyła, że slup pojawił się nagle tam, gdzie wcześniej go nie było, z pewnością domyśliłaby się, co się stało. Niemniej wydawało się bardziej prawdopodobne, że przemkną się niezauważeni. Zresztą nawet jeśli obserwowała, mieli nadzieję znaleźć się daleko, gdy ona dotrze do Indo. A jeżeli nie zostawią wyraźnego śladu, to właściwie będą stosunkowo bezpieczni.
Ben zarzucił plecak na grzbiet i zapraszającym gestem wskazał miasto.
– Pójdziemy?
Czarodziejka i dziewczęta pierwsze ruszyły ku zbiorowisku intensywnie białych domów, wykończonych czarnym drewnem. Wszystko było tu schludne i porządne. Wszystko na właściwym miejscu. Nawet łodzie rybackie wyciągnięte na plażę sprawiały wrażenie świeżo malowanych. Nad przystanią unosił się zapach morza, pozbawiony tej przyprawiającej o torsje woni zgniłej ryby, tak powszechnej w innych portach.
Gdy podeszli bliżej, Ben dostrzegł ludzi w luźnych strojach, przypominających ten noszony przez Saalę. Nie były tak dobrej jakości ani tak barwne jak odzież mistrza miecza, ale na pewno doskonale sprawdzały się w ogłuszającym upale przy wilgotnym powietrzu.
Zza jednego z budynków wybiegły trzy krótkowłose psy i ze szczekaniem rzuciły się w kierunku przybyszów. Kiedy jednak znalazły się bliżej, jak na komendę podkuliły ogony i umknęły za budynek.
– Chyba cię wyczuły, Beniaminie – zażartował Rhys. – No tak, każdy by zawrócił z podkulonym ogonem.
Ben wywrócił oczami, ale nie odpowiedział. Rhys miał rację. Ben nie kąpał się przez trzy tygodnie na statku, kpiarz zresztą też nie. Tym razem nie tylko ich towarzyszki ze zniecierpliwieniem wyglądały gorącej kąpieli.
Korpulentny celnik, niewątpliwie zaalarmowany przez psy, wyłonił się z niewielkiej chaty przy molo.
– Nie cumujecie? – zapytał, łakomie spoglądając na slup zakotwiczony na głębszych wodach.
Rhys pokręcił głową.
– Tylko nas wysadzili, sami płyną do Shamilu.
Urzędnik zmarszczył brwi, poślinił końcówkę poplamionego atramentem pióra i naskrobał coś w swoim zwoju.
– I tak obowiązuje was opłata za przyjazd. Trzy srebrniki za wszystkich.
Rhys rzucił mu monety.
– A możecie polecić jakiś dobry zajazd?
– Są tu tylko dwa – odparł celnik. – Merlew i Słony Pies. Wam poleciłbym Merlwa. Tam się zatrzymują kupcy. Mają tam lepsze jedzenie niż w Psie, mniej marynarzy i rybaków, więc i w nocy można wypocząć. Idźcie tą ulicą, a na pewno traficie, nie można go przeoczyć. To najwyższy budynek w mieście.
***
Ulica nie była brukowana, kamiennymi płytkami wyłożono jedynie rynsztoki ciągnące się po obu stronach i prowadzące do morza. Przed domami w dużych donicach kwitły intensywnie zielone rośliny. W niektórych rosły nawet krzewy, a z ich gałęzi zwisały tłuściutkie, grube na palec papryczki albo kabaczki, a także inne dziwne warzywa, zupełnie Benowi nieznane. Z donic ustawionych przy drzwiach pięły się po ścianach domów splątane bluszcze. Większość tych roślin była w pełnym rozkwicie i ozdabiała ulice plamami fioletu, czerwieni, oranżu i żółci. Ten festiwal kolorów stanowił ostry kontrast z bielą ścian i surowym, czarnym wykończeniem budynków.
– Ładnie – mruknęła Amelia.
– Inaczej niż w Północnej Bramie. – Corina skinęła głową z uznaniem.
Ben odetchnął głęboko i się uśmiechnął. Miała rację. To nie była Brama, ani też żadne inne miasto, które odwiedził. Pomyślał, że mógłby nawet przyzwyczaić się do tego obezwładniającego upału, o ile towarzyszyłby mu zawsze zapach kwiatów.
– Tam – oznajmił Rhys.
Przed nimi wznosił się czteropiętrowy budynek. W przeciwieństwie do innych domów w mieście parter i pierwsze piętro miały ściany z kamienia. Zapewne wzniesiono je na ruinach fortu bądź twierdzy z czasów, gdy miasto było jeszcze mniejsze. Po obu stronach drzwi stały figury wielkości człowieka, o głowach lwów i ciałach ryb. Spoglądały groźnie spod głęboko zsuniętych brwi, a pyski miały otwarte w niemym ryku.
– Merlwy? – wysunęła przypuszczenie Amelia.
– Najwyraźniej. Może te stwory to jakaś tutejsza legenda?
Ben spojrzał na Towaal, oczekując jakiegoś komentarza czarodziejki, ale ona szła, potykając się o własne nogi, ze wzrokiem utkwionym w ziemi. Nie spała od dwóch dni, utrzymując świetlną tarczę, i teraz zabrakło jej sił.
Przeszli między posągami i schylając się, przestąpili próg niskich drzwi gospody. Ben zamrugał zaskoczony, gdy owionęło go chłodne powietrze. Zrozumiał, że niskie drzwi, grube kamienne ściany i brak okien – wszystko to miało swój cel.
Parter zajazdu zajmowało przestronne pomieszczenie z kilkoma solidnymi kolumnami podtrzymującymi piętra. Podłogę zrobiono tu z szerokich desek, na niej zaś ustawiono gładkie, okrągłe stoły – każdy starannie obstawiony krzesłami. W głębi szynkwas oddzielał salę od otwartej kuchni, gdzie podkuchenne kręciły się jak frygi, spocone od żaru płynącego znad rusztów, doglądały ognia pod potrawami. W kącie izby karczemnej znajdowało się podwyższenie, a stojąca na nim kobieta stroiła właśnie jakiś instrument ze smyczkiem. Wszystko było idealnie czyste. Ben był gotów przysiąc, że nigdy jeszcze nie postawił stopy w tak czystej gospodzie.
– Miła odmiana – skomentowała półgłosem Amelia.
Ben wciąż się jeszcze rozglądał, gdy nagle przed nimi pojawiła się drobna dziewczyna. Kruczoczarne włosy miała upięte w schludny kok na karku, a prosta, lecz doskonale skrojona suknia okrywała ją od stóp do głów.
– Witajcie, podróżni. Nocleg i posiłek? – zapytała śpiewnie.
Rhys kiwnął głową potakująco.
– Parę izb, zimnego piwa, gorącej strawy i jeszcze cieplejszej kąpieli.
– Oczywiście – odparła natychmiast. – Pozwólcie, że was oprowadzę. Możecie zostawić swoje bagaże w pokojach, a potem najeść się albo wykąpać, wedle woli. Witajcie w Merlwie.
Dziewczyna ruszyła ku schodom drobniutkimi krokami. Jej stopy pozostawały ukryte pod suknią, przez co wydawało się, że płynie nad podłogą. Ben poczuł ukłucie rozczarowania, gdy weszła na stopnie, zginając kolana, bo zepsuło to cały efekt.
W wynajętej izbie Ashwood położył swój plecak na jednym z wąskich łóżek. Rhys i Milo też już wybrali miejsca i teraz szukali w plecakach zmian odzieży.
Ashwood westchnął. Po trzech tygodniach na morzu naprawdę wyczekiwał możliwości dzielenia łóżka z Amelią.
– Będziesz płacił, będziesz wybierał pokoje – rzucił Rhys, wymownie mrużąc oko. – Chodźcie, obejrzyjmy sobie te łaźnie.
Ben ruszył za przyjacielem. Zeszli wąskimi schodami na tyłach gospody i znaleźli się na cichym dziedzińcu. Ben spodziewał się zobaczyć błotniste podwórko i stajnie, tymczasem ujrzał niewysokie, dziwnie przystrzyżone drzewka wyrastające ze starannie ułożonych kamiennych kopców, spojonych gliną. Przez podwórko płynął strumyk, nad którym lekkim łukiem wyginał się mostek. Za sięgającym ich głów nasypem po drugiej stronie potoku usłyszeli plusk.
***
Rhys poprowadził ich kamienną ścieżką, która wiła się wśród wysokich, kwitnących krzewów, póki nie dotarli do odkrytego, podgrzewanego basenu. Na powierzchni wody kłębiła się para, a w niej kołysał się jakiś tuzin głów, niezbyt widocznych, bo spowitych welonem mgły. Słychać było delikatny plusk wody i przyciszone rozmowy. Nieopodal basenu stał stojak z ręcznikami i mydłem, a obok niego stół z ciężkimi glinianymi dzbanami, na których perliły się krople wody.
– Aaa – westchnął zadowolony Rhys. – Tego mi trzeba.
Zajrzał do jednego z dzbanów i szybko napełnił trzy gliniane kubki winem. Podał jeden Benowi, jeden Milowi, po czym szybko się rozebrał, wsadził ubranie do przeznaczonej do tego celu przegródki i zanurzył w basenie czubek stopy. W następnej chwili odstawił kubek na brzeg basenu i wskoczył do wody, ochlapując wszystkich wokół. Kąpiący się ludzie natychmiast odsunęli się od niego jak najdalej.
Ben tylko wywrócił oczami i zszedł po kamiennych stopniach prowadzących do basenu. Ciepło wody natychmiast rozluźniło mu mięśnie i poczęło koić dolegliwości i bóle, jakie dokuczały mu po trzech tygodniach na morzu.
– Nie najgorzej, prawda? – Rhys uśmiechał się od ucha do ucha. Podszedł do brzegu i łapczywie opróżnił swój kubek. – Jeśli nie wchodzisz – zwrócił się do Mila – czy byłbyś tak miły i dolał mi wina?
Były uczeń Bibliotekarza spełnił prośbę Rhysa, po czym dołączył do nich w wodzie.
Ben popijał trunek powoli, delektując się kontrastem między zimnym białym winem a ciepłem wody. Nagle ktoś dźgnął go palcem w ramię. Obejrzał się i niemal rozlał wino na widok ciemnowłosej dziewczyny tuż za nim.
– W uzuamskich basenach kąpielowych niegrzecznie jest hałasować. To niedorzeczne, że muszę ci na to zwracać uwagę, panie, ale nie należy również ochlapywać innych użytkowników basenu – pouczyła go. – Widzę, że jesteście obcokrajowcami i nie znacie naszych zwyczajów, więc zwracam wam uwagę uprzejmie. Tym razem.
– To mój przyjaciel – wymamrotał niepewnie Ben.
Dziewczyna odgarnęła czarne włosy mokrą dłonią. A Ben wytrzeszczył oczy, gdy jej nagie ramię i bark wyłoniły się spod ciemnej wody basenu. Przełknął z wysiłkiem ślinę i potoczył wokół oszołomionym wzrokiem. Najwyraźniej kąpiący się nie byli podzieleni z uwagi na płeć.
Dziewczyna była niewątpliwie naga i zatrzymała się jakieś pół kroku od Bena. Oblał się gorącym rumieńcem, gdy uświadomił sobie, że właśnie rozebrał się całkowicie przed wszystkimi obecnymi w basenie.
– Ty, panie, czy twój przyjaciel, nie dbam o to – oznajmiła spokojnie dziewczyna. – Obaj powinniście przestrzegać panujących tu zasad.
– Beniaminie – zawołała Amelia.
Odwrócił się i zobaczył ją na brzegu basenu. Stała owinięta w krótką lnianą szatę, obok Coriny i Towaal.
– To ty? – spytała. – Przez tę parę niewiele widać. Wydaje mi się, że z tego basenu korzystają zarówno kobiety, jak i mężczyźni. Nie widziałyśmy nigdzie osobnego.
Ben odkaszlnął.
– Tak, to ja. Chyba masz rację, tego basenu używają zarówno kobiety, jak i mężczyźni – odpowiedział, mając cichą nadzieję, że ciemnowłosa dziewczyna odpłynie sobie dyskretnie.
– W Uzuamie taki jest zwyczaj – odezwała się Towaal.
Senność przytłumiła jej głos. Ashwood nie miał wątpliwości, że czarodziejka chce zmyć z siebie trzytygodniowy brud, zanim położy się do łóżka na cały dzień. Zaskoczyło go nieco, że teraz Towaal mówiła ze śpiewnym akcentem, tak jak dziewczyna z karczmy i ta, która doń podpłynęła.
Niemalże wyskoczył z wody, gdy czarodziejka spokojnie zdjęła lnianą suknię. Ciało Towaal było smukłe i wytrenowane, zapewne wskutek lat spędzonych w podróży. Ben oderwał od niej oczy i natychmiast napotkał spojrzenie czarnowłosej dziewczyny.
– Powinieneś, panie, zapytać swoją towarzyszkę o nasze zwyczaje – poradziła mu. – Nie ma usprawiedliwienia dla ignorancji, skoro podróżujecie w towarzystwie autochtonki.
Dziewczyna rzuciła mu ostatnie karcące spojrzenie i odpłynęła w mgłę.
Ben odwrócił się do swych towarzyszy i znów podskoczył. Amelia znajdowała się tuż za nim.
– Kto to był? – spytała ostro.
Ben się skrzywił.
– Nie mam pojęcia. Zaczęła mnie łajać, bo Rhys wskoczył do wody i wszystkich ochlapał.
– Tobie robiła wykład, nie mnie – zażartował asasyn. – Mnie w to nie mieszaj.
Corina ochlapała go garścią wody.
– To przez coś takiego wpadłem w kłopoty – jęknął Ben.
– Miała rację – przyznała Towaal, podpływając do nich. – Powinniście nauczyć się panujących tu zwyczajów i starać się ich przestrzegać. Wydaje mi się, że zgubiliśmy Eldred w trakcie sztormu, ale wciąż może nas wytropić, korzystając ze zwyczajnych sposobów, szczególnie jeśli zostawimy jej wyraźny ślad. Plotki o obcych albo o magii, wszystko to może nas ostatecznie zdradzić. Musimy wtopić się w tło najlepiej, jak się da.
Ben znów poczuł rumieniec. Gorąca woda niewątpliwie miała w tym swój udział, ale Amelia, Towaal i Corina kołysały się w wodzie wokół niego, a ich nagie ramiona wyłaniały się z ciemnej wody.
Amelia przeciągnęła mu dłonią po plecach.
– Wszystko w porządku? – szepnęła.
– Jestem zmęczony – niemal krzyknął.
Towaal zanurzyła głowę, a potem poczęła myć się kostką mydła.
Ben starał się ignorować czarodziejkę, dużo trudniej przychodziło mu ignorowanie Amelii, która nie przestawała się o niego obijać. W ciepłej wodzie dotyk jej ciała robił bardzo, bardzo interesujące wrażenie. Nie próbowała uniknąć tego kontaktu i Ben zrozumiał nagle, że to, co uważał za niewinne, wcale takie nie było. Zamknął oczy i spróbował skupić się na rozmowie.
– Rano porozmawiamy o Uzuamie i panujących tu zwyczajach. Na razie jednak muszę odpocząć. Jeśli nie wstanę jutro do południa, to mnie obudźcie. – Towaal raz jeszcze się zanurzyła, żeby spłukać mydło, po czym wyszła z basenu.
Ben nie potrafił odwrócić wzroku. Patrzył na wodę spływającą po szczupłym ciele niczym zaczarowany, póki Amelia nie dała mu kuksańca w bok.
– To na mnie powinieneś zwracać uwagę, a nie na nią – zaprotestowała cicho.
Ben uśmiechnął się do niej szeroko.
– Przepraszam. To wszystko jest dla mnie bardzo dziwne. Nie wiem nawet, gdzie oczy podziać. Zupełnie inaczej niż na Alcott.
– Ale chyba nie wszystko w Uzuamie jest takie obce? – Amelia podpłynęła bliżej. – Wino smakuje tak samo.
Ben upił trochę wina, żeby ukoić nerwy.
– Jest takie samo, to prawda.
– No to napełnijmy twój kubek raz jeszcze, a potem wymyślimy, jak powinieneś się tu kąpać, żeby nic cię nie rozpraszało.
– Tylko ty mnie rozpraszasz – zapewnił.
Amelia prychnęła.
Dolał sobie wina z dzbanka, który Rhys zostawił na brzegu basenu.
Amelia złapała go za ręce i wciągnęła go głębiej w wodę i parę. Po przeciwległej stronie basenu, z dala od towarzyszy i reszty kąpiących się ludzi, oplotła Bena ramionami i nogami i pocałowała głęboko. Natychmiast zapomniał o wszystkim i wszystkich. Nawet o winie, nietkniętym, pozostawionym na brzegu. Fale pluskały cicho, a ciała Bena i Amelii splotły się w wodzie.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz