1
Pierwszy znak
Matt Carter po raz pierwszy doznał wrażenia, że coś jest nie tak, tuż przed feriami Bożego Narodzenia. Tamtego dnia powinien był się domyślić, że świat przestał się kręcić, że zaraz wydarzy się c o ś istotnego. Jednak nawet gdyby potraktował to zjawisko poważnie, co mógłby zrobić? Czy był w stanie sobie wyobrazić, jak bardzo wszystko się zmieni? Mógłby temu zapobiec? Z pewnością nie. Nie mógłby nic zrobić, co najwyżej się przestraszyć, a to by było jeszcze gorsze.
Było czwartkowe popołudnie, przedostatni dzień szkoły. Matt udał się wraz z Tobiasem i Newtonem do Smoczej Jaskini, sklepu specjalizującego się w RPG-ach, grach wojennych i karciankach. Po wyjściu ze szkoły podążali długimi ulicami nowojorskiego Manhattanu.
Matt, czternastolatek, który ze względu na wzrost wyglądał na dwa lata starszego, uwielbiał spacerować po tym mieście, po kanionach utworzonych przez lśniące drapacze chmur. Zawsze miał bujną fantazję, kiedy zaś popuszczał jej wodze, wyobrażał sobie, że Manhattan to forteca ze stali i szkła, a setki wieżowców ochronią mieszkańców przez zagrożeniem z zewnątrz. Siebie z kolei widział jako jednego z rycerzy, czekającego na dzień, gdy przygoda wezwie go do wykorzystania własnych talentów, ani przez chwilę nie przypuszczając, że przybierze ona nieoczekiwaną postać, równie nieubłaganą jak groźną.
– Zauważyliście, że jak na grudzień wcale nie jest zimno? – zapytał Tobias.
Tobias był raczej niskim czarnoskórym chłopcem, który nie potrafił siedzieć bezczynnie: jeśli akurat nie tupał ani nie poruszał palcami, mówił. Lekarz powiedział mu pewnego dnia, że jest „bardzo nadpobudliwy”, ale Tobias w to nie wierzył, po prostu tryskał energią i tyle. Był o rok młodszy od kolegów, ponieważ posiadał tak wielkie zdolności do nauki, że przeskoczył jedną klasę.
I po raz kolejny miał rację: typowe dla tej pory roku zamiecie wcale się nie pojawiły, temperatura zaś nie chciała spaść poniżej zera.
– W czasie ferii pojedziemy ze skautami na obóz do Rockland. Obóz w środku grudnia!
– Przestań nas zanudzać tymi swoimi skautami – zaprotestował Newton.
Z kolei Newton był wysoki i dobrze zbudowany jak na swój wiek, na dodatek nie grzeszył subtelnością, za bardzo się bowiem skupiał na własnej osobie. Jednakże dzięki wyobraźni i zdolności do logicznego myślenia był nieocenionym towarzyszem RPG-ów.
– Przecież to prawda! – upierał się Tobias. – Już od dwóch lat prawie nie ma śniegu. Mówię wam, to przez zanieczyszczenie środowiska, które rozregulowało klimat na całej ziemi.
– Jasne, a tymczasem co dostaniecie na Gwiazdkę? – zapytał Newton. – Ja czekam na nowego Xboxa! Razem z Oblivionem, uwielbiam tę grę!
– Ja zamówiłem taki namiot, który się sam rozkłada – odrzekł Tobias. – Lornetkę do obserwacji ptaków i jeszcze abonament na „World of Warcraft” na przyszły rok.
Newton się skrzywił, tak jakby namiot i lornetka były prezentami nie do przyjęcia.
– A ty, Matt? – zapytał Tobias.
Matt szedł z rękami w kieszeniach targanego wiatrem czarnego płaszcza. Półdługie brązowe włosy opadały mu co chwila na czoło i policzki.
– Nie wiem – odparł, wzruszając ramionami. – I chyba w tym roku wolę nie wiedzieć. Strasznie lubię niespodzianki, są bardziej… magiczne – powiedział bez przekonania.
Tobias i Matt znali się od szkoły podstawowej. Tobias zdawał sobie sprawę, że tegoroczne Boże Narodzenie będzie dla przyjaciela wyjątkowe: rodzice właśnie mu oznajmili, że się rozwodzą. Początkowo, pod koniec listopada, Matt przyjął tę wiadomość ze stoickim spokojem; przecież nic nie może na to poradzić, to decyzja rodziców, w końcu wielu kolegów żyje w ten sposób, pomieszkując trochę u ojca, a za tydzień u matki. W miarę upływu czasu markotniał jednak coraz bardziej na widok kartonów piętrzących się przed drzwiami, gotowych do przeprowadzki, która miała nastąpić na początku przyszłego roku. Nie potrafił się skupić na grze, opuścił się nawet w nauce, chociaż jego oceny wcześniej też nie były nadzwyczajne. Smutna rzeczywistość zaczynała do niego docierać.
Nie wiedząc, co odpowiedzieć, Tobias poklepał przyjaciela serdecznie po ramieniu.
Idąc Park Avenue wzdłuż torów kolejowych, które przecinały ją na pół, dotarli do gorzej utrzymanej dzielnicy. Cała trójka doskonale wiedziała, że rodzice nie lubią, kiedy się tu kręcą. Po chodnikach walały się śmieci, mury pokryte były graffiti. Na skrzyżowaniu ze Sto Dziesiątą Ulicą chłopcy skręcili do Jaskini Smoka. Chociaż budynki były tutaj niższe, słońce i tak nie dochodziło do ciasnych chodników. Cienie domów nadawały temu miejscu ponury wygląd.
Newton wskazał ręką lepką od brudu wystawę sklepu i ciemną od kurzu szybę. Widoczna była jedynie tabliczka wisząca przy wejściu: BAZAR BALTHAZARA.
– No i jak, chłopaki, ciągle macie cykora?
Matt i Tobias wymienili szybkie spojrzenia. Gimnazjaliści traktowali Bazar Balthazara jako sprawdzian odwagi. Samo miejsce wcale nie grzeszyło gościnnością, ale przede wszystkim jego właściciel budził strach. Podobno stary Balthazar nie znosił dzieci i potrafił wyrzucić każdego klienta kopniakiem w tyłek. Z tego powodu na jego temat powstało mnóstwo legend, wkrótce też rozeszły się pogłoski, że Bazar jest nawiedzony! Chociaż nikt w to nie wierzył, starano się go unikać. Po wakacjach jednak Newton udał się tam zupełnie sam. Wyszedł po przepisowych pięciu minutach wymaganych do zdania testu. Cały Newton: musiał koniecznie udowodnić własną odwagę, nawet gdyby to była dziecinada.
– Nie boimy się – odrzekł Tobias. – Po prostu cała ta sprawa to kretyństwo.
– To sprawdzian odwagi! – odparł Newton. – Jak chcesz dowieść męstwa, jeśli nie przez ten test?
– Żeby być odważnym, wcale nie potrzeba takich idiotyzmów.
– W takim razie idź tam, udowodnij mi, że to głupie, że nie ma się czego bać i że jesteś prawdziwym mężczyzną!
– Nie mam czego udowadniać – westchnął Tobias. – To bzdura i tyle.
– Wiedziałem, że strach cię obleci – parsknął Newton.
Matt postąpił krok do przodu, w kierunku jezdni.
– Dobra, pójdę tam razem z Tobiasem.
Przyjaciel otworzył szeroko oczy ze zdumienia.
– Co… cię napadło? – wybąkał Tobias.
– Skoro idziecie we dwóch, musicie stamtąd coś przynieść – stwierdził Newton.
Tobias zmarszczył brwi. Sprawy zaczynały przybierać zły obrót.
– Co? Jak to? – zaprotestował.
– Musicie coś zwinąć Balthazarowi. Nieważne co, po prostu przynieście jakiś przedmiot. Wtedy pokażecie, że jesteście odważni, panowie! Zasłużycie w pełni na mój szacunek.
– Bez pojęcia – pokręcił głową Tobias.
Matt chwycił go za ramię i pociągnął za sobą na drugą stronę ulicy, do starego sklepiku.
– Co ty wyprawiasz? – oburzył się Tobias. – Nie możemy tam pójść! Newton to kretyn, przecież on sobie z nas robi jaja!
– Możliwe, ale przynajmniej wtedy przestanie. Chodź, nie ma się czego bać.
Tobias szedł obok niego bardzo zakłopotany na myśl, że robi coś, czego nie c z u j e. Przed rozwodem rodziców Matt nigdy by tak nie postąpił – pomyślał. – Bardzo się zmienił. Zupełnie jak klimat, wszystko bierze w łeb!”
Matt zatrzymał się na chwilę przed drzwiami do sklepu, który wyglądał na tak stary, jakby istniał tu od czasów Indian. Spod łuszczącej się ciemnozielonej farby na fasadzie wyzierało przegniłe drewno. Szyba wystawowa była pokryta tak grubą skorupą szarego brudu, że nie dało się nawet stwierdzić, czy w środku pali się światło.
– Zdaje się, że jest zamknięte – powiedział Tobias z nutką nadziei w głosie.
Matt pokręcił głową i wziął za klamkę.
Kiedy drzwi otworzyły się z piskiem, weszli do środka.
Wnętrze wyglądało gorzej, niż można było sobie wyobrazić, patrząc z ulicy. Drewniane regały, zasłaniające ściany i ciągnące się we wszystkich możliwych kierunkach, zamieniły pomieszczenie w labirynt. Piętrzyły się tu dziesiątki, nawet setki poupychanych byle jak przedmiotów: bibelotów, figurek pełniących funkcję przycisków do papieru, biżuterii równie starej jak sam sklep, książek oprawionych w popękaną skórę, zasuszonych owadów na szpilkach w przezroczystych pudełkach, poczerniałych obrazów, koślawych mebli, wszystko zaś pokrywała imponująca warstwa kurzu, tak jakby od wieków nikt niczego nie ruszał. W sumie najbardziej zaskakujące było oświetlenie, jak zauważył Matt. Jedna goła żarówka zagubiona pośrodku całej tej graciarni, dająca nader skąpe światło, przez co resztę pomieszczenia spowijał tajemniczy półmrok.
– Naprawdę uważam, że powinniśmy stąd wyjść – szepnął Tobias, spoglądając z niepokojem na sufit.
Matt bez słowa okrążył pierwszy rząd otwartych szaf, zapełnionych kolekcjami znaczków, motyli i słoików zawierających kolorowe kulki, które nagle przykuły uwagę Tobiasa.
Matt omiótł wzrokiem pomieszczenie, nie dostrzegł jednak ani śladu obecności człowieka. Bazar zdawał się nie mieć końca. W pewnej chwili chłopiec wyłowił jakiś szept dochodzący z głębi.
Tobias chwycił go za rękę, mówiąc:
– Chodź, chyba lepiej stąd wyjść. Wolę, żeby Newton nazwał mnie cykorem, niż coś stąd ukraść.
– Nie będziemy niczego kradli – odparł Matt, nawet się nie zatrzymując. – Przecież mnie znasz, nie jestem złodziejem.
– Więc co tutaj robisz? – zapytał z rozpaczą Tobias.
Matt nie odpowiedział, podążając w skupieniu w kierunku, skąd dobiegały szepty.
Milczenie Matta, jeszcze bardziej dobijające niż samo miejsce, które właśnie odwiedzali, sprawiło, że Tobias zastygł w przerażeniu. Nie był w stanie nic więcej wykrztusić, rozdarty między paraliżującym strachem, który kazał mu wziąć nogi za pas, a prawdziwą fascynacją na widok ogromnej ilości kulek lśniących delikatnie w szklanym pojemniku. Ile ich było? Pewnie tysiąc albo i dwa, trudno powiedzieć, niektóre rzucały fioletowo-pomarańczowe lub czarno-żółte błyski, przez co przypominały monstrualne oczy.
Wtem do Tobiasa dotarło, że przyjaciel zanurzył się w głąb sklepu, nie chcąc więc pozostać sam, pognał jego śladem.
Kulki odwróciły się, podążając za nim wzrokiem. Tobias o mało nie wrzasnął. Przyjrzał im się bliżej. Nic. Wszystkie były nieruchome, jak zwyczajne kulki. Wydawało mu się. Tak, to było to: złudzenie optyczne albo po prostu mózg spłatał mu figla z powodu strachu. Odwrócił się i stwierdził uspokojony, że kolory są na swoim miejscu. Nic się nie wydarzyło. Wszystko w porządku, to miejsce jest niczym innym, jak tylko skutkiem szaleństwa zgryźliwego starca. Tak, wszystko w porządku.
Tobias pognał za przyjacielem, który właśnie znikał za stosem starych książek.
W miarę jak Matt posuwał się po wypaczonej podłodze, szept stawał się coraz wyraźniejszy. Był to opanowany głos przywodzący na myśl prezenterów telewizyjnych.
Podchodząc coraz bliżej, Matt uświadomił sobie, że nie znalazł się tu przypadkiem. W innych okolicznościach nigdy by nie podjął wyzwania rzuconego przez Newtona – po prostu by je zignorował bez słowa. Matt zawsze umiał się wystrzegać tego typu głupot, miał nosa i wyczuwał, co powinien zrobić, czego zaś lepiej unikać. Tym razem z kolei właśnie robił to, c z e go l e p i e j u n i k a ć. Dlaczego? Ponieważ od kilku dni, a w zasadzie tygodni właśnie taki był. Odkąd ojciec oznajmił mu, że wkrótce się wyprowadzi i że z początku nie będą się często widywać. Potem, „gdy się już urządzi”, Matt zamieszka razem z nim… jeśli matka zostawi ich w spokoju. Mattowi nie spodobała się ta ostatnia uwaga. Nazajutrz matka wygłosiła podobną mowę: będą mieszkać razem, nawet jeśli ojciec mówi co innego. Rodzice zawsze się różnili, ona wolała wieś, on był stuprocentowym mieszczuchem, ona była rannym ptaszkiem, on sową i tak dalej. To, co kiedyś określali jako „dopełnianie się”, nagle stało się symbolem rozdarcia: oboje byli niczym dzień i noc. Oczywiście był jeszcze Matt, ich skarb. Przy całej swej mądrości czternastolatka chłopiec od razu wiedział, do czego zmierzają: do wojny o opiekę nad nim. Dwóch jego kolegów już to przeżyło. Prawdziwy koszmar.
„I kto mówi, że zbyt wiele miłości nie może zaszkodzić?”, wściekał się Matt. Rodzice mieli się szarpać o niego. Od tamtej pory nie potrafił być już taki sam, nie potrafił się skupić, zaskakiwały go własne reakcje. Nie zachowywał się już jak dawny Matt.
I nie znalazł się tu przypadkiem. Z każdym krokiem uzmysławiał sobie rzeczywiste motywy, które pchały go ku temu, c z e go l e p i e j u n i k a ć. Chciał im sprawić ból, tak jak oni sprawiali ból jemu już od miesiąca.
Ów przebłysk świadomości go zdumiał.
„Dlaczego tak reaguję? To ja jestem idiotą w całej tej historii!” Przez chwilę kusiło go, by zawrócić i wyjść.
Nie zdążył.
Trafił na zaplecze, w którym znajdowała się staromodna lada z czerwonego drewna wiśniowego, na niej zaś ciężki pomocnik z czarnego marmuru. Za ladą siedział starzec z długim wąskim nosem, prawie łysy z wyjątkiem dwóch kępek siwych włosów nad uszami, i słuchał przenośnego radyjka. Pochylał się do przodu, jakby chciał lady dotknąć czołem, a jego malutkie prostokątne okularki wyglądały tak, jakby zaraz miały mu spaść z nosa. Odwrócił głowę w stronę Matta, nie poruszając resztą ciała, i zmierzył chłopca wzrokiem od stóp do głów z podejrzliwą miną.
– Co ty tu robisz? – zapytał ochrypłym głosem.
„Ten facet jest zupełnie jak z filmu!”, zdumiał się Matt, nie odpowiadając na pytanie.
– No więc? Mówię do ciebie! – naciskał stary Balthazar, wcale nie siląc się na uprzejmość.
– Ja… Chciałbym coś kupić.
– Co kupić?
Matt pomacał się po kieszeniach dżinsów w poszukiwaniu pieniędzy, po czym wyjął sześć banknotów jednodolarowych, cały swój majątek.
– Co mogę dostać za sześć dolarów?
Balthazar zmarszczył brwi, a wtedy jego czarne oczka zwęziły się jeszcze bardziej. Wyglądał, jakby miał za chwilę eksplodować.
– Tutaj się przychodzi po coś ko n k r e t n e go! – zagrzmiał. – Co ty sobie wyobrażasz, że gdzie jesteś?
– W… sklepie – odrzekł Matt, nie dając się zbić z tropu.
Tym razem Balthazar zerwał się z krzesła. Miał na sobie gruby szlafrok z szarej wełny, a pod nim garnitur równie zakurzony jak cały jego kram. Położył dłonie na marmurowym blacie i pochylił się, spoglądając Mattowi prosto w oczy.
– Ty bezczelny szczeniaku! Potrafię znaleźć wszystko, byleby ktoś określił cenę, wszystko, słyszysz? A ty mnie pytasz, co możesz dostać za sześć dolarów? Tutaj to tak nie działa, to nie jest t e n r o d z a j sklepu!
Mattowi zaczęło brakować odwagi, wcale się nie palił, żeby tu zostać, i już miał wziąć nogi za pas, kiedy pod rękawem starca dostrzegł jakiś dziwny ruch. Zdążył tylko dojrzeć koniuszek tłustego brunatno-czarnego podrygującego ogona, zanim ten zniknął pod tkaniną. Matta zatkało. Wąż? Czyżby ten wariat miał pod szlafrokiem węża owiniętego wokół ramienia? Teraz to już na pewno był najwyższy czas, żeby stąd wiać.
Za jego plecami pojawił się jednak Tobias. Gdy Balthazar go zobaczył, tak się wściekł, że aż zazgrzytał zębami.
– I przyszliście tu tylko po to aż we dwóch, smarkacze?– ryknął.
Tobias nie zdołał powstrzymać jęku, widząc, jak Balthazar wstaje, okrąża ladę i podchodzi do nich. Kiedy starzec stanął przed nimi w całej okazałości, Matt cofnął się o dwa kroki. Na jego widok krew zastygła mu w żyłach: spod szlafroka wyłaniał się kolejny ogon węża, tym razem o wiele większy, rozmiaru dużego bakłażana. Wygiął się i czym prędzej schował z powrotem, jakby wiedział, że został zauważony.
Matt usłyszał tupot nóg Tobiasa, który biegł do wyjścia.
– Zjeżdżać mi stąd, ale już!
Matt zaczął się cofać coraz szybciej pod naporem szarżującego Balthazara. Po czym rzucił się do ucieczki i klucząc między wysokimi regałami, wreszcie ujrzał drzwi zamykające się właśnie za Tobiasem. Światło dnia przenikające przez szparę wydawało się dalekie, niemal nierzeczywiste. Mimo to Matt dotarł do drzwi, pociągnął za klamkę, na progu zaś, sam nie wiedząc dlaczego, obejrzał się, by popatrzeć na jamę Balthazara.
Starzec, stojący na końcu alejki w pogrążonej w półmroku graciarni, również mu się przyglądał. Kiedy drzwi zamykały się powoli, Matt widział, jak tamten się uśmiecha zadowolony. W ostatniej chwili zobaczył wyraźnie, jak z ust Balthazara wyskakuje rozwidlony drżący język węża.
2
Magia
Matt zetknął się jeszcze ze zjawiskiem fantastycznym – po raz drugi i ostatni przed nadejściem Burzy.
Spotkanie z Balthazarem chwilowo wytrąciło go z równowagi, kiedy zaś po rozmowie z Tobiasem dotarło doń, że tylko on to wszystko widział, zamilkł. Czyżby przyczyną był rozwód rodziców? Czy to możliwe, żeby cierpiał aż tak bardzo, by mieć omamy? Tylko że przecież mu się nie przywidziało. Balthazar naprawdę miał węża owiniętego wokół ramienia, a także olbrzymi wężowy ogon na plecach! I pokazał mu język, rozwidlony język! „To przez półmrok, przez strach”, powiedział sobie w końcu, sam w to nie wierząc.
W piątek wieczorem dla całego gimnazjum rozpoczęły się ferie. Matt wrócił prosto do domu, nie czując się na siłach, by wyjść gdzieś z przyjaciółmi. Mieszkał na dwudziestym trzecim piętrze wieżowca przy Lexington Avenue. Jego pokój był obwieszony plakatami filmowymi z „Władcą Pierścieni” na czele. Na półkach znajdowała się cała kolekcja figurek postaci z tego filmu: Aragorn, Gandalf i cała Drużyna Pierścienia stali na honorowym miejscu, przed łóżkiem.
Matt włączył wieżę, z której popłynęły natychmiast pierwsze potężne i agresywne akordy zespołu System of a Down. Chłopiec opadł na łóżko i zaczął się rozglądać wokoło. Wszystko to było dla niego nowe: ta mieszanka Matta, który kochał się rozmarzać o fantastycznych światach, i Matta realisty, który pojawił się niespodziewanie latem, podczas wakacji w Vermoncie spędzonych ze starszym o dwa lata kuzynem Tedem. Owo oblicze, które dopiero co odkrył, zrodziło się po spotkaniu dwóch szesnastolatek, Patty i Connie. Po raz pierwszy w życiu zainteresował się własnym wyglądem, tym, co mówi, i tym, co inni mogą o nim pomyśleć. Pragnął zwrócić na siebie uwagę obu dziewczyn, pokazać, że jest ważny. Ted poprowadził go za rękę, dając mu posłuchać pierwszych płyt metalu, udzielając wskazówek, jak podrywać dziewczyny. Po wakacjach do szkoły wrócił inny, odmieniony Matt. Zmienił się nawet fizycznie: zniknęła dziecięca pulchność, wyostrzyły mu się rysy, odsłaniając więcej kanciastości niż krągłości. Zaczął nosić strój, który uwielbiał: traperki, niebieskie dżinsy, ciemne swetry lub podkoszulki oraz długi do kolan czarny płaszcz z kapturem – strasznie lubił, kiedy łopotał na wietrze. Zapuścił włosy, które zaczynały mu sterczeć nad uszami i na karku niczym znaki zapytania.
Dzisiaj oba jego światy wzajemnie się przenikały, niekiedy zderzając. Świat gier i figurek, który tak bardzo cenił, i świat młodego mężczyzny, którym miał się wkrótce stać. Zastanawiał się, jak powinien postąpić: poświęcić młodzieńcze pasje w imię dojrzałości? Newton właśnie tak mniej więcej zrobił. Z kolei Tobias nadal czuł się dzieckiem – ubierał się byle jak i liczyli się dla niego wyłącznie skauci i gry.
Podczas gdy z głośników płynęły wrzaskliwe dźwięki melodii, Matt pogrążył się w niespokojnym śnie, w którym pojawiły się postacie rodziców, kłócących się jak zwykle po cichu w swoim pokoju, następnie zaś Patty i Connie o zmysłowych kształtach, a na koniec mężczyzna z językiem i oczami węża…
Boże Narodzenie nadeszło szybciej, niż się Matt spodziewał; dni upływały jeden za drugim na RPG-ach z Newtonem i Tobiasem. Tobias w końcu nie wyjechał na obóz, prognoza pogody zmusiła bowiem jego drużynę do rezygnacji z wypadu do lasu. Na początku ferii rodzicom Matta wypadł służbowy trzydniowy wyjazd, chłopak zaś musiał się postawić, żeby mu pozwolono zostać samemu w domu. Chcieli zadzwonić po Maât, która od lat była jego opiekunką. Maât pochodziła z Egiptu i mieszkała na tym samym piętrze. Rozświetlona słońcem skóra odzwierciedlała jej usposobienie: serdeczne i radosne. Była to bardzo tęga, łagodna i dobra kobieta, która opiekowała się Mattem przez wiele lat wieczorami, kiedy rodzice nie mogli wcześniej wrócić. Matt mile ją wspominał, lecz teraz pragnął więcej wolności. I chociaż nadal darzył Maât pewnym rodzajem czułości, nie mógł zaprzeczyć, że ta zatwardziała stara panna drażni go obecnie swymi drobnymi uprzejmościami. W końcu zdołał się nacieszyć tymi trzema dniami w samotności – Maât odwiedziła go dopiero ostatniego wieczoru.
W Boże Narodzenie Matt stwierdził z zadowoleniem, że rodzice usiłują zachować spokój i mało brakowało, by uwierzył, że zejdą się z powrotem. Na widok stosu prezentów, jakimi go zasypali, w pierwszej chwili ogarnęła go radość, po chwili jednak sobie uświadomił, że rozpieszczają go tak dlatego, że to ich ostatnie wspólne święta. Uśmiech zamarł mu na ustach, zanim chłopak wziął do ręki ostatnią paczkę, największą. Od razu wiedział, co to jest, toteż zalała go fala szczęścia: miecz Aragorna.
– To wierna kopia! – wyjaśnił z dumą ojciec. – Nie byle dmuchana imitacja. Jeżeli go naostrzysz, stanie się prawdziwą bronią. Będziesz więc musiał zachować ostrożność, mój panie.
Matt rozpakował miecz i wyciągnął przed siebie, zdumiony jego wagą: był potwornie ciężki! Jego ostrze lśniło, odbijając światła sufitowych lamp. Niczym elfickie gwiazdy, pomyślał. Do wyposażenia dodano podpórkę do powieszenia na ścianie, skórzaną pochwę i pasy, które pozwalały nosić go na plecach, zupełnie jak w filmie.
– Dziękuję! Już wiem, gdzie go będę trzymał! – zawołał Matt. – Nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć miny chłopaków, kiedy im go pokażę!
Nazajutrz rano Matt ubrał się w pośpiechu i poszedł do salonu, gdzie ojciec oglądał kanał informacyjny w telewizji. Prezenter komentował właśnie straszliwe obrazy burzy:
„To już trzeci cyklon, jaki nawiedził ten zazwyczaj spokojny region w ciągu ostatnich dwóch miesięcy, przy czym nie należy zapominać o fali trzęsień ziemi, jakie występują w Azji”.
Po chwili pałeczkę przejął inny dziennikarz:
„Owszem, Dan, to pytanie jest teraz na ustach wszystkich: z powodu pór roku, które w niczym nie przypominają tego, co znaliśmy do tej pory, i wszystkich tych klęsk żywiołowych, które ciągną się od kilku lat, można się zastanawiać, czy na Ziemi nie następują o wiele szybsze zmiany, niż przewidywaliśmy w związku z globalnym ociepleniem…”
Ojciec Matta zmienił pilotem kanał. Tym razem pokazały się obrazy żołnierzy patrolujących jakieś odległe miasto, towarzyszył im monotonny głos lektora, wcale nieprzejętego własnymi słowami: „Uzbrojone oddziały przeczesują miasto, podczas gdy całym krajem wstrząsają konflikty. Przypomnijmy, że…” Znów nastąpiła zmiana kanału. Prognoza pogody.
„Prosimy osoby cierpiące na niewydolność oddechową lub astmę, żeby się nie forsowały, ponieważ powietrze będzie miało dzisiaj szósty stopień czystości. To zła wiadomość, nie powinniśmy jednak zapominać, że wkrótce Wigilia…”
Ojciec wyłączył telewizor i spojrzał na Matta.
– Wychodzisz, synku?
– Idę się spotkać z Tobiasem i Newtonem, muszę im pokazać miecz!
– Nic z tego, nigdzie z tym nie pójdziesz, przypominam ci, że to broń, to niedozwolone. Jeśli chcesz, żeby go zobaczyli, niech przyjdą tutaj.
Matt westchnął, mimo to się zgodził.
– W porządku, zostawię go w domu. Idę do Newtona, wypróbujemy jego nową konsolę do gier.
Pięć minut później Matt przemierzał ulice East Side’u opatulony płaszczem, z szyją owiniętą szalikiem. Mróz skuł miasto nagle, bez uprzedzenia, w ciągu jednej nocy, tak jakby chciał nadrobić całe opóźnienie w ciągu kilku godzin. Dochodziła dziewiąta rano, samochody posuwały się w żółwim tempie po całkowicie oblodzonych jezdniach.
Matt skręcił w Dziewięćdziesiątą Szóstą Ulicę, spokojniejszą aleję, na której garstka przechodniów robiła wszystko, żeby się nie pośliznąć, uważnie patrząc pod nogi.
Właśnie się zbliżał do ciemnego zaułka, gdy wtem pojawiło się w nim niebieskie światło, które równie szybko zgasło. Chłopiec zwolnił. Niebieski błysk znów się pojawił, zalewając chodnik.
Czyżby podświetlany napis? Na takiej uliczce? Matt jakoś sobie nie przypominał, żeby tam był. Wyglądało to jednak na potężny mrugający neon. Chłopiec przystanął przed ślepą dróżką. Wąską, pełną cieni. Jak betonowy język wciśnięty między dwa budynki i prowadzący do kontenerów na śmieci i schodów przeciwpożarowych.
Podszedł bliżej. Mrok był tak gęsty, że nie mógł dojrzeć zaułka.
Niebieski błysk znów się pojawił, oświetlając tył skrzyni ładunkowej i omiatając okna na pierwszym piętrze. Matt drgnął. „Rany boskie! Co to takiego?”
Jednocześnie w tym samym miejscu poruszyła się jakaś ludzka postać, lecz z miejsca, gdzie się znajdował, chłopiec nie zdołał dostrzec nic więcej.
W tej samej chwili w powietrzu rozległo się jakby elektryczne buczenie, po czym ucichło.
Matt się zawahał. Powinien sprawdzić, czy facet nie jest ranny, czy wziąć nogi za pas?
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz