Finmere Tingewick Smith siedział na drugim stopniu schodów sądu kryminalnego Old Bailey w Londynie, dokładnie w tym miejscu, w którym szesnaście lat wcześniej został porzucony w kartonowym pudełku, i z zimna pociągał nosem. Jak co roku pożałował, że matka – kimkolwiek była i gdziekolwiek teraz przebywała – nie pofatygowała się, by wejść do budynku, zanim na zawsze zniknęła z życia syna. Wtedy coroczny listopadowy rytuał nie byłby tak nieprzyjemny. Zadygotał.
Przygnębiony, patrzył, jak jego oddech ulatuje iskrzącą chmurką. Skóra na udach nieprzyjemnie swędziała. Westchnął ciężko. Od siedzenia na mokrym kamieniu pewnie ma już z tyłu na dżinsach wielką plamę, a na ulicach nie jest jeszcze dość ciemno, żeby dało się to ukryć. Świetnie. Tylko tego mu potrzeba.
Mijały go kolejne pary tupoczących stóp – najwięcej w szpilkach, kilka w wysokich botach, jakieś w wypastowanych do błysku pantoflach – aż wreszcie przed Finem zatrzymała się para znoszonych, ale porządnie utrzymanych czarnych, sznurowanych męskich butów.
– Szyskiego nalepszego, Fin. – Głos był burkliwy, ciepły i znajomy i mimo ogólnego skostnienia oraz tej przeklętej mokrej plamy na tyłku Finmere się uśmiechnął.
– Cześć, Ted. – Głęboko w brzuchu poczuł coś jasnego i ciepłego jak płomień świecy. Urodziny miał, owszem, dziwaczne, ale jednak nie całkiem do niczego.
– Proszsz. Czymaj, a ja zapale.
Z babeczki oblanej niebieskim lukrem sterczała dumnie pojedyncza świeczka, taka sama jak co roku, chociaż dzisiaj ciastko wydawało się mniejsze – może dlatego zresztą, że od poprzednich urodzin Fin urósł osiem centymetrów. Trudno powiedzieć. Kiedy Ted usiadł obok na schodach, w zimnym londyńskim powietrzu rozszedł się ostry zapach świeżo wypalonego tytoniu i mydła. Widok nienagannego munduru strażnika zawsze przywodził Finowi na myśl lawendę. Dlaczego? Mundur nie pachniał wcale lawendą. Ale może pachniał nią tamtej nocy, szesnaście lat temu?
Trzasnęła zapalniczka i błysnął płomyk świecy. Ted uśmiechnął się szeroko.
– No, dalej. Zdmuchnij, chłopie. – Jego twarz była bardziej wychudzona i pomarszczona niż rok temu. Serce Finmere’a się ścisnęło.
Wziął oddech i dmuchnął. Światełko zgasło.
– Dzięki, Ted. To wspaniałe. – Chwycił lepkie od lukru ciastko niezręcznymi palcami. Odetchnął głęboko. – Wiesz, nie musimy robić tego co roku… może to za duży kłopot…
– Odbiło ci, mały? Cieszę się, że mogę się z tobą spotkać. Za rzadko się widujemy. No, ale tak to wygląda. Robię, co mi każą. – Ted zmrużył otoczone zmarszczkami oczy. – Myślę o tobie cały rok, chłopie, nie tylko w urodziny. Żebyś mi o tym pamiętał. No, wcinaj.
Minęła piąta. Tłum na chodnikach gęstniał, w miarę jak biura wypluwały kolejne gromady pracowników. Spieszyli się do metra albo biegli do autobusów, nie zwracając uwagi na dziwną parę na schodach: starego mężczyznę w mundurze i jedzącego ciastko nastolatka w bluzie z kapturem. Żując biszkopt, Fin zastanawiał się, czy chodzi o niego, o Teda, czy o nich obu. Podejrzewał, że o niego. Nikt go nigdy nie zauważał. W tej dziedzinie był mistrzem.
– Jak ci leci, Ted? – Zabawne, jak trudno było znaleźć odpowiednie słowa. Po prostu utykały w gardle i nie chciały przejść dalej. Miał ochotę uściskać staruszka, ale czuł, że jest już na to za duży. A poza tym widywali się tak rzadko, że prawie się nie znali.
– Nie narzekam, chłopie, nie narzekam. W tym roku idę na emeryturę. – Ted wbił wzrok w wypastowane buty. – Czasem sam nie wiem, gdzie te lata pouciekały. Zabawna rzecz… czas.
Finmere nie był pewien, czy powinien coś powiedzieć. W wieku szesnastu lat trudno pojąć wszystkie zawiłości czasu, nawet jeśli – a może: zwłaszcza że – całe życie ma się pokrojone na małe, wydzielone kawałeczki.
– A wydaje się, jakby to było wczoraj… Leżałeś tu, na tym schodku, i gaworzyłeś w tym swoim kocyku. Szesnaście lat. A niech mnie. – Zerknął na Finmere’a. – Masz jeszcze tamten kocyk?
– Aha.
– Dobrze. Zawsze trzeba pamiętać, skąd się człowiek wziął.
Fin wytarł nos rękawem.
– Dlatego co rok to robimy?
– Taa, jasne... No i chcemy wiedzieć, jak sobie dajesz radę, chłopaki z wielkiego domu i ja.
Finmere pomyślał o dzierganym kocyku, który schował w bezpiecznym miejscu, żeby nie przepadł w zamęcie jego życia. Pewnie kiedyś pachniał matką. Czasami w złe dni, nawet teraz, kiedy był już większy, wyciągał go i przyciskał do twarzy, szukając ulotnej woni. Ale kocyk pachniał głównie wilgocią i plastikową torbą, w której był przechowywany. Zapatrzył się na mijające ich tłumy. Ludzie przepychali się, żeby jak najszybciej dotrzeć do domów i rodzin.
– Niewiele tu do pamiętania, co nie? Schody i kocyk.
Ted wyciągnął z kieszeni puszkę, z której wydobył skręconego własnoręcznie papierosa. Znów trzasnęła zapalniczka. W mglistym powietrzu zaświecił ognik.
– Widzisz tę puszkę? – Wyciągnął dłoń. Blacha była poobijana i zniszczona. Jeśli na przodzie znajdował się obrazek, dawno już się wytarł. – Byłem młodszy niż ty teraz, kiedy ją dostałem. To puszka na papierosy mojego taty. Nie znałem go, jak ty swojego starego. Mój zginął na Wielkiej Wojnie. Zostawił to na kominku, miała czekać, aż wróci.
Ted przyglądał się pamiątce jeszcze przez chwilę, nim wsunął ją do kieszeni kurtki.
– Przez tę puszkę mamie się zdawało, że tata skoczył tylko do pubu na piwko z kumplami – zawiesił głos. – Ale on nie wrócił do domu. Kiedy uznała, że już jestem dość duży, pozwoliła mi ją wziąć.
Pochylił się i szturchnął Fina w bok. Nierówne, pożółkłe od nikotyny zęby błysnęły w uśmiechu.
– A może ja dam ją tobie, co? Kiedy, wiesz… kiedy przyjdzie mój czas. Chciałbyś?
Finmere uśmiechnął się i kiwnął głową, chociaż na samą myśl o tym poczuł, jak pogłębia się bolesna pustka, która narastała w nim w ciągu tego urodzinowego popołudnia. Dlaczego właściwie Ted nie ma rodziny, której mógłby zostawić tę pamiątkę? Czemu chce dać tak wyjątkową rzecz dzieciakowi, którego widuje raz do roku? Uczucie, którego nie rozumiał, ścisnęło mu serce. Życie Teda było dla Fina jak czarna dziura – nie wiedział, czy stary strażnik ma żonę, dzieci, wnuki, a jeśli kiedyś miał, to co się z nimi stało.
Wytarł dłonie w nogawki spodni. Nad tyloma rzeczami ostatnio się zastanawiał. Na przykład teraz zadawał sobie pytanie, czy Tedowi coś się nie pokręciło. Przerabiali Wielką Wojnę na historii. Skończyła się w 1918 roku, a teraz był 2010. I chociaż Fin mógł uważać za jedyny pewnik w swoim życiu – czy uczył się w ogólniaku Eastfields, czy w Szkole dla Chłopców St Martin’s – że matma to zabójcze nudy i wolałby łykać szczurze głowy, zamiast się jej uczyć, to jednak potrafił odejmować. Gdyby Ted stracił ojca w tej wojnie, miałby teraz ponad dziewięćdziesiąt lat.
Zerknął na starszego mężczyznę. Z rzednącymi srebrnymi włosami i pomarszczoną twarzą Ted wyglądał na pewno na kogoś, kto przekroczył pięćdziesiątkę – może nawet dobijał do siedemdziesiątki – ale to się nie trzymało kupy. Jeśli w tym roku przechodził na emeryturę, powinien mieć ponad sześćdziesiąt lat. Pan Carr stale powtarzał Jordanowi Brewsterowi: „Jeszcze przez rok muszę patrzeć na twoją ponurą minę, chłopcze, ale potem wybije słodkie sześćdziesiąt pięć latek i wreszcie się pożegnamy”. Chociaż zdaniem Fina każdy po trzydziestce był już zgrzybiałym starcem, nigdy nie słyszał, żeby ktoś pracował w wieku dziewięćdziesięciu lat. Może Tedowi pomyliły się wojny. Może chodziło mu o II wojnę światową. Tak, na pewno.
Znów westchnął i postarał się o radosny wyraz twarzy, chociaż palce w adidasach już całkiem mu skostniały. Strażnik obserwował go z namysłem. Chłopak niemal czuł na skórze ciężar tego uważnego spojrzenia.
– Wszystko w porządku? Strasznie coś jesteś cichy.
Czy było w porządku? Raczej tak. Prawdę mówiąc, w porównaniu z niektórymi mógł się czuć prawdziwym szczęściarzem. Powinien być bardziej wdzięczny. Naprawdę. Inaczej wychodził na chamidło. Po prostu… no tak, był już nieco zmęczony tym, że nic nie wie o sobie, a jego życie biegnie tak zawiłą drogą.
Wzruszył ramionami.
– Jest świetnie, Ted. Serio. I dziękuję za tort. – Uśmiechnął się. – Na tort nigdy nie będę za duży. I cieszę się, że zawsze spotykamy się w urodziny. Bardzo.
Stary mężczyzna zarumienił się lekko, aż jego twarz zaświeciła w gęstniejącym mroku.
– Tylko… tylko czasem… – Fin szukał odpowiednich słów. – Chciałbym poznać jakieś… odpowiedzi.
Ted podniósł się, przeciągnął. Dopalił papierosa i zgasił niedopałek na chodniku.
– Fin, czasami przeceniamy odpowiedzi. Zaufaj staremu Tedowi. – Złapał Finmere’a za ramię i poderwał go na równe nogi. – Gotowy na spotkanie ze staruszkami?
Chyba tak. Fin pomacał tylne kieszenie spodni: wilgotne. Doskonale. Nie ma to jak mokry tyłek, kiedy musisz się przelecieć po mieście. Odwrócił się, próbując ocenić skalę tragedii, ale nie mógł aż tak wykręcić głowy. Z okropnym wrażeniem, że wszyscy się na niego gapią, zmusił zziębnięte stopy do ruchu. Starał się nie odrywać oczu od szczelin między płytami chodnika. Gdzieś daleko zawyła syrena policyjna. Białe furgonetki i czarne taksówki trąbiły wściekle, jakby to mogło przyspieszyć jazdę. Zimne powietrze paliło płuca Fina.
Ciężkie ramię strażnika otoczyło jego barki pocieszającym ciepłem. Byli już niemal równego wzrostu.
– Nie martw się, synu. Masz szesnaście lat.
– A co to za różnica? – zapytał Finmere, powłócząc nogami; nie chciało mu się podnosić stóp.
– Wielka. Szesnaście lat to ciekawy wiek. Jeszcze nie dorosły, ale już nie dziecko. Jakbyś był pomiędzy: ani tu, ani tam. Kiedy masz szesnaście lat, wszystko jest możliwe.
– Chyba tak. – Żeby ogarnąć tę odpowiedź Teda, mózg Finmere’a naciągnął się do granic możliwości.
– Stuknęło ci szesnaście latek. Tylko pomyśl. – Ted zaśmiał się pod nosem. – I te twoje urodziny: jedenastego dnia jedenastego miesiąca. Zabawna data. Podejrzana, rozumiesz. Dzień, w którym zdarzają się różne rzeczy. A wiesz, o której cię znalazłem?
Finmere kiwnął głową.
– Jedenaście minut po jedenastej wieczorem.
– Zgadza się. Dopiero co zacząłem zmianę, wychodzę na pierwszego dymka i co widzę? Leżysz sobie na schodach. Nie płakałeś ani nic. – Ted wydał dźwięk, który brzmiał jak coś pomiędzy kaszlem a śmiechem. – A popatrz teraz na siebie! No, wyciągaj nogi, idziemy na Charterhouse Square. Już na nas czekają.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz