„Powstanie” jest kontynuacją przygód grupy drowów, która wyrusza z rodzinnego Menzoberranzan, aby odkryć przyczynę milczenia Pajęczej Królowej. Zgodnie z założeniem serii, każdy tom został spisany przez innego autora. Po świetnym „Upadku” Byersa przyszła pora, aby to Thomas M. Reid wykazał się swoim pisarskim kunsztem.
Jak zapewne z pierwszego tomu pamiętacie, do Ched Nasad rusza grupa drowów, która ma sprawdzić, czy także i w Mieście Połyskujących Pajęczyn Lolth przestała odpowiadać na modlitwy i zsyłać czary. Sześcioma wybrańcami są: znani z „Upadku”: kapłanka Quenthel Baenre, czarodziej Pharaun Mizzrym, fechmistrz i mistrz Melee Maghtere Ryld Argith, draegloth Jeggred oraz Valas Hune – zwiadowca wynajęty spośród szeregów Bregan D'aerthe. Stawkę uzupełnia ambasadorka Ched Nasad Faeryl Zuaviir. Można więc powiedzieć, iż mamy do czynienia ze standardowym doborem drużyny. Grupa ta musi wpierw pokonać niebezpieczne rejony Podmroku, aby dotrzeć do Ched Nasad. W tracie podróży przez władztwo Kannyra Vhoka, Ammarindar, do akcji wkracza alu-demon imieniem Aliisza. Ta nowa postać z pewnością przypadnie czytelnikom do gustu, gdyż mocno interesuje się Pharaunem, który także jest oczarowany kochanką Vhoka. Bliższe relacje między tą dwójką znajdują swoje rozwinięcie w samym Ched Nasad, do którego drużynie udaje się dotrzeć w pełnym składzie. Tam też Quenthel ma nadzieję na zdobycie zapasów z magazynów „Czarnego Szpona”, które miałyby wesprzeć Menzoberranzan. Cała szóstka zatrzymuje się w jednym z zajazdów, co nie umyka grupie szpiegów Domu Zuaviir. Tamtejsza Opiekunka, za pomocą swej córki Faeryl, przygotowała na Quenthel zasadzkę, dzięki której będzie mogła zrealizować swoje plany wybicia się w hierarchii rządzących rodów. Tymczasem pozostali mężczyźni, za wyjątkiem podróżującego zawsze z wysoką kapłanką Baenre Jeggreda, wyruszają na miasto, aby zdobyć potrzebne informacje. Ich podejrzenia okazują się prawdą – Lolth zamilkła nie tylko w Ched Nasad, nigdzie nie obdarza swoją łaską innych wyznawców. W mieście zaczyna wrzeć, gdyż uciskani dotąd przedstawiciele „niższych ras” postanawiają wykorzystać słabość drowów i odpłacić im za doznane krzywdy.
Cała historia wydaje się być skomplikowana, ale Thomas M. Reid umiejętnie ukazuje nam wszystkie jej części w odpowiednim momencie. Dzięki temu widzimy, jak powstaje złożona sieć intryg, gdzie nie należy nikomu ufać do końca, gdyż każdy pragnie osiągnięcia jedynie własnych celów. Jednak należy zauważyć, że gdzieś tak do połowy tomu właściwie za wiele się nie dzieje. Co prawda z każdą stroną historia nabiera rumieńców a my poznajemy wszystkie elementy układanki, niemniej chciałoby się ujrzeć nieco więcej walki. W samym Ched Nasad dochodzimy do kwintesencji całego tomu, czyli przedstawienia grup społecznych miasta i pokazania, jak wiele interesów zostało zamkniętych na niewielkiej przestrzeni. Wszystko to opisane jest w sposób nie pozostawiający cienia wątpliwości, z wyraźnymi przykładami oraz swoim znaczeniem dla całej historii. Nikt wcześniej w książkach z logiem Zapomnianych Krain nie podejmował się umieszczenia głównej akcji właśnie w Ched Nasad, ale wątpię, by dało się to zrobić lepiej, niż uczynił to Thomas M. Reid. W samej historii nie brak zwrotów akcji, zaś zakończenie nie rozczarowało mnie, a wręcz zaostrzyło apetyt na ciąg dalszy.
Dużo większa dawka dialogów pozwala nam lepiej poznać członków wyprawy. Oczywiście nie wszystkich, gdyż na czoło wybija się cyniczny oraz błyskotliwy czarodziej Pharaun, który zdaje się w każdej sytuacji znaleźć rozwiązanie. Dane nam będzie zakosztować jego ciętego dowcipu i pewnej niesubordynacji, co jednocześnie pokazuje, iż wśród drowów nie znajdziemy jedynie całych rzędów zgryźliwych i pozbawionych sumienia elfów. Utarczki Pharauna z Quenthel nie tyle wzbudzają rozbawienie, co sympatię do maga, który zdaje sobie sprawę ze swojej roli w drużynie i dzięki temu poniekąd może sobie pozwolić na więcej. Balansuje wciąż na granicy, gdyż wie, że bez niego cała wyprawa najpewniej skończy się niepowodzeniem. Wspominałem wcześniej o Aliiszy, która została przez autora obdarzona mroczną, pociągającą urodą i zdolnością do lawirowania między fascynacją Pharaunem, a lojalnością względem Kaanyra. Potrafi pokazać pazurki i doskonale wkomponowuje się w wydarzenia.
Samo przedstawienie postaci jest jednak o tyle ciekawe, iż nie tylko dostajemy na talerzu gotowego Pharauna Mizzryma, ale także początki makiawelicznych planów Danifae Yauntyrr, która pragnie uwolnić się spod działania pewnego zaklęcia. Radzę dobrze zwrócić uwagę na tę postać, gdyż prezentuje wszystko to, co tak doskonale opisuje drowa – wygląd, którym pragnie się posłużyć do osiągnięcia wyznaczonego celu oraz przebiegłość, połączoną z umiejętnością grania potulnej branki. Trzecioplanową postacią jest także drow Zammzt, o którym wiemy niewiele, ale jest to osoba, która mistrzowsko zna się na strategii i najwidoczniej realizuje jakieś dalekosiężne plany. Póki co jedynie możemy się domyślać, o co tak naprawdę mu chodzi.
W tym momencie dochodzimy do kwestii, która rzuca się cieniem chociażby na serię przygód Drizzta Do’Urdena. Pharaun posiada imponujący wachlarz możliwości, czary leczące, mimo ostrzeżeń o swym limicie, używane są nader hojnie, zaś Ryld to prawdziwy Terminator, który potrafi walczyć z trzema przeciwnikami naraz. Tak, chodzi oczywiście o przerysowanie możliwości bojowych postaci. Rozumiem, iż w walce o życie każdy znajduje dodatkowe pokłady sił, ale trzeba przyznać, że ten element w „Upadku” raził dużo mniej. Z drugiej strony przyczyniło się to do zwielokrotnienia dokonywanych zniszczeń, co powinno usatysfakcjonować tych, którzy dotąd sądzili, że to bardziej potyczka niż regularna wojna.
Przejdźmy jednak do informacji bardziej przyziemnych – książka jest nieco cieńsza od „Upadku”, ale zarazem tańsza. Złego słowa nie mogę powiedzieć także o okładce – prezentująca się na nim para to Quenthel i Jeggred Baenre. Zostali przedstawieni bardzo poprawnie, choć na siłę można by doczepić się do niskiego poziomu detali w stroju drowki. Postacie widnieją na tle Ched Nasad, tak więc i tym razem od razu po okładce można się domyślić, z którym tomem serii mamy do czynienia. Gorzej jest już jednak w środku – a to za sprawą paru brakujących przecinków oraz nielicznym, ale zawsze, literówkom. Znalazłem także coś takiego jak „Brama Piekieł”, choć w polskiej wersji za każdym razem przewija się „Twierdza Piekielna Brama”. Skąd taki pomysł na tłumaczenie – nie mam pojęcia.
Zaczyna się robić gorąco, a ten tom jest tego doskonałym potwierdzeniem. Nie przebije „Upadku”, ale nie odstaje od niego poziomem. To nadal kawał wciągającej lektury, która nie tyle powinna, a wręcz na pewno spodoba się każdemu fanowi mrocznych elfów. Inni docenią w niej dobrą fabułę oraz interesujące postacie. Kto jednak nie jest ciekaw losu Lolth i jej ludu? Czyżby w końcu nadszedł kres ich mrocznego dziedzictwa? Sięgając po „Powstanie” z pewnością będziecie bliżej odpowiedzi na te pytania.
Komentarze
Dodaj komentarz