Wiele wieków temu, kiedy był jeszcze młody i nieprzesiąknięty krwią niezliczonych bitew, elfy ochrzciły go mianem amber.
Krasnoludy nazwały go durumin – od olbrzyma, pilnującego niegdyś skarbów świata, nim powodowane zazdrością smoki nie strąciły go w głębiny Ziemi i tam nie pogrzebały.
Ludzie, jeszcze młodzi i ubodzy zarówno w mity, jak i w przeszłość, na swój prosty i nieskomplikowany sposób nadali mu nazwę Ląd.
Orkowie wreszcie nazwali go sochgal.
Sięgał od dzikich krain zachodu po królestwa ludzi, ciągnące się na wschód po drugiej stronie Gór Ostrych, od Lodowej Krainy na północy po chlupoczące falami o wybrzeże na południu morze, za którym według elfów leżał Daleki Brzeg.
Taki był świat, który dzielili między sobą – od dawna już nie pokojowo. Pokój panował tylko w owe złote dni, kiedy elfy rządziły Lądem same; potem światło czasu zbladło i niebo nad Lądem zaciągnęło się chmurami mrocznego losu. Elfy nie spostrzegły, że dokonano haniebnej zdrady, wkroczyli orkowie, a wraz z nimi na Lądzie pojawiły się dwulicowość i wojna.
Przez manię wielkości i żądzę władzy pewnego wiarołomnego elfa doszło do Pierwszej Wojny Ludów, po długich latach krwawych walk wygranej przez elfów. Był to czas, kiedy wzniesiono dumne twierdze Tirgas Dun i Tirgas Lan, górujące nad lasami i równinami niczym strażnicy nowego pokoju. Jednak i on nie trwał wiecznie.
Pojawiły się nowe ludy. Krasnoludy i gnomy wyszły z czeluści ziemi, a z ludźmi zbratał się inny gatunek, jakiego wcześniej na Lądzie nie znano. Ludzi bowiem, choć chcieli dobrze, łatwo było zwieść w ich młodzieńczej porywczości i niefrasobliwości. I tak doszło do tego, że posłużył się nimi duch Ciemnego Elfa. Wraz z orkami, z którymi się zbratali, wtargnęli do Krain Krasnoludów i Królestwa Elfów. Wtedy na nowo rozgorzała wojna.
Tylko mądrości i dzielności elfów trzeba zawdzięczać, że wojna nie rozstrzygnęła się na korzyść Mocy Chaosu. Mobilizując wszystko i na wszystko się ważąc, elfowie w decydującym starciu zdołali rozbić armię orków i ludzi. Pierwszych wygnano do bezimiennej krainy za Czarnymi Górami, drugich na wschodnią wyżynę, będącą od tamtej pory ich domem.
Orkowie nie uznawali swego błędu i nie wykazywali skruchy, ale poglądy ludzi zmieniły się i wzrastali pod opieką elfich królów. Kiedy czas elfów, po dwóch krwawych wojnach o los świata, chylił się ku końcowi, na wschodzie powstały królestwa ludzi, z każdym pokoleniem rosnące w siłę i wpływy. Elfowie zaczęli tęsknić do Dalekiego Brzegu, z którego niegdyś przybyli do Lądu i gdzie panowały wiecznie szczęście i radość.
Jednak im bardziej oddalali się od świata, tym wyraźniej widać było, że ludzie nie wyciągnęli wniosków z tej nauczki. Nadal rządziły nimi zazdrość oraz chciwość i, zamiast przejąć dziedzictwo elfów, woleli toczyć między sobą wojny o władzę. Ludy Chaosu – orkowie, gnomy i trolle – potrafiły to wykorzystać i opuściły swe wygnanie za górami, krwawo znacząc trasy swych wypraw do krain Lądu.
Orkowie walczyli przeciw gnomom, gnomy przeciw ludziom, ludzie przeciw orkom. Nastały czasy bezsensownej rzezi, a elfowie – jedyni zdolni położyć kres temu krwawemu chaosowi – nie przejmowali się nim. Lądowi groziło, że pogrąży się w zamęcie, i tylko kwestią czasu było, kiedy ponownie zbudzi się cień Ciemnego Elfa, by przejąć władzę.
Tym razem jednak jego plan był inny...
1. IOMASH NAMHAL...
Nadchodzą.
– Ilu ich jest?
Wysłany przez Girgasa zwiadowca zrobił głupią minę. Zmarszczył ciemne czoło, przewrócił żółtymi oczami i wyglądało na to, że usilnie się zastanawia. Nie znalazł jednak odpowiedzi. Dowódca zacisnął pięść i przymierzył ją do krzywego nosa żołnierza, zmieniając go w bezkształtną, krwawą masę.
– Głupek! – wrzasnął Girgas. – Nie umiesz liczyć?
– Nie – odpowiedziało mu nosowe mamrotanie.
– Na flaki Torgasa! Czemu muszę dowodzić taką bandą debili? Możesz mi zdradzić, ty glisto, jak mam rozpracować strategię wroga, skoro nie znam nawet jego siły?
Szpieg uznał, że lepiej będzie nie odpowiadać. Girgas słynął ze swych wybuchów złości i zdarzało się już, że skracał podwładnych o głowę z daleko błahszych powodów. Zachowując resztkę godności, ork cofnął się, a iskrzące wściekłością oczy przywódcy zaczęły rozglądać się za nowym zwiadowcą.
– Do kroćset, czy nie ma tu żadnego, co by umiał liczyć? Czy Graishak wysłał mnie do walki ze zgrają bezmózgich umbal’hai?
– Ja umiem liczyć! – rozległ się (niepozbawiony dumy) głos z ostatniego szeregu.
Wojownicy zgromadzeni wokół dowódcy rozstąpili się ze zdziwieniem, tworząc ścieżkę. Na jej końcu ukazał się ork, którego Girgas dotąd nie widział. To znaczy pewnie widział, ale tylko mimochodem, nie dostrzegając naprawdę, gdyż wódz drużyny – jak wszyscy orkowie – w pierwszej kolejności troszczył się o własne interesy.
Żołnierz miał krzywy nos, był uderzająco blady, a do tego niezwykle wysoki i chudy jak na orka. Spod hełmu tłustymi strąkami zwisały rzadkie włosy, a w spojrzeniu wielkich oczu, wpatrujących się wyczekująco w Girgasa, była jakaś naiwność. Ork miał na sobie zardzewiałą kolczugę, o wiele na niego za dużą i plączącą się między patykowatymi nogami, a jego saparak wyglądał, jakby przez jakiś czas leżał na dnie Stęchłego Morza.
– Ty? – spytał poważnie zdziwiony Girgas. – Jak cię zwą?
– Moje imię Balbok – zabrzmiała odpowiedź, skwitowana wybuchem śmiechu wojowników. Orkowie mają zwyczaj przybierać imiona od swoich cech charakteru, a to zdradzało, że jego właściciel nie należy do najmądrzejszych.
– I ty umiesz liczyć, Balboku?
Wojownik chciał odpowiedzieć, lecz sąsiad z szeregu dał mu takiego kuksańca pod żebro, że Balbok prawie się przewrócił.
– Nie słuchaj go, Girgasie – powiedział ork, który uderzył chudzielca. Był jego dokładnym przeciwieństwem: niski, krępy, niemal równie szeroki, co wysoki i z okrągłą głową, sterczącą wprost z tłustego tułowia. Ogromne brzuszysko, zwisające nad krótkimi i krzywymi jak u świni nogami, opinały pierścienie kolczugi. – Wierz mi, wygaduje bzdury.
– Ach tak? – wyzywająco spytał Girgas. – A skąd ty to wiesz, jeśli można spytać?
– Bo jest moim bratem – wyjaśnił po prostu mały i ukłonił się skwapliwie, co przy jego posturze wyglądało dość pociesznie. – Nazywam się Rammar.
– Czemu dziś wszyscy chcą mi się przedstawiać? – burknął Girgas. – Dopóki walczycie jak należy i nie otwieracie mordy, nie interesują mnie wasze imiona! Zrozumieliście?
– Tak jest, wielki Girgasie.
– No to jak? Ta tyczka umie liczyć czy nie?
– Nie – stwierdził Rammar, choć w tej samej chwili dało się słyszeć wyraźne „tak” jego brata.
– Co to za głupoty? – wściekł się Girgas. – Robicie ze mnie idiotę?
– Umiem liczyć! – oznajmił Balbok.
– Nie, wcale nie umiesz! – sprzeciwił się jego brat.
– Właśnie, że umiem!
– Nie umiesz!
– I to jeszcze jak!
– Nie, do piorunów! – By dodać wagi swoim słowom, Rammar chwycił za dzidę, ale Balbok nie dał się zastraszyć.
– Nasza drużyna składa się z dwudziestu ośmiu orków – policzył. – Wliczając dowódcę Girgasa. To daje pięćdziesiąt dwie stopy i czterdzieści osiem oczu, uwzględniając amputowane nogi i jednookich.
Na to jego brat nie znalazł odpowiedzi. Pozostali orkowie również byli pod wrażeniem. Już samo zliczanie głów uznawano za sztukę, ale umiejętność rachowania była zarezerwowana dla starców i mędrców. A tylko bardzo niewielu orków dożywało tego błogosławionego wieku.
Girgas odezwał się pojednawczo:
– Świetnie, przekonałeś mnie. Pójdziesz zbadać siły gnomów. A ty, Rammar, będziesz mu towarzyszył!
– Ja... ja mam mu towarzyszyć? – Rammarowi brakło tchu. – A... ale, wielki Girgasie...
– Kriok!
Tymi słowami dowódca zamknął dyskusję. Każdy, kto jeszcze zechciałby się sprzeciwić, musiał wiedzieć, że ryzykuje całością swoich członków.
Rammar odwrócił się, mamrocząc cicho pod nosem. Bracia ruszyli, by wypełnić misję, odprowadzani pełnymi ulgi i radości spojrzeniami towarzyszy.
Opuścili pośpiesznym krokiem polanę, na której odbywało się zgromadzenie orków, i zniknęli w zaroślach. Obaj uzbrojeni byli w saparaki – zakończone zadziorem dzidy, ulubioną broń orków, nadającą się również do walki w zwarciu. Balbok miał prócz tego strzały i łuk, a za pas zatknął poręczny topór bojowy. Obrali drogę wybieraną również przez innych zwiadowców, osłoniętą z obu stron gęstymi paprociami i stromymi skałami.
– Ty durny synu jeszcze durniejszej matki! – wściekał się Rammar, zapominając, że obraża tym samym również własną rodzicielkę. – Nie rozumiesz, coś narobił? Teraz my dwaj mamy na głowie to niebezpieczne zadanie!
– Więc? – lakonicznie spytał Balbok.
– Więc?! Nie życzę sobie, żeby przez ciebie posiekały mnie na kawałki wściekłe gnomy! Próbowałem chronić cię przed twoją własną głupotą, ale ty musiałeś się popisywać, jakbyś był mądrym Anartumem we własnej osobie. A teraz zobacz, coś narobił. Nie tylko sam pakujesz się w kłopoty, ale jeszcze wciągasz w to mnie!
– Nie wciągam, sam idziesz! I nie prosiłem, żebyś szedł ze mną.
– Jakbyś musiał, po tym, jak na mnie spojrzałeś! Miałeś w oczach błaganie o moją pomoc. Pytam tylko, czym sobie na to zasłużyłem. Całe życie wciąż to samo. I tylko dlatego, że jestem z nas dwóch starszy i z woli Kurula zostałem wypluty do sochgal wcześniej niż ty! Powinien rozpruć ci brzuch i nakarmić twoimi flakami błotne koboldy, żebyś się wreszcie nauczył, jak...
Zamilkł w połowie zdania, bo nagle dobiegł ich głuchy dźwięk bębnów. Zatrzymał się tak gwałtownie, że Balbok wpadł na jego plecy i popchnął go jeszcze dwa, trzy kroki do przodu.
– Słyszysz? – szepnął Rammar i nastawił swoje i tak odstające uszy.
– Tak – zabrzmiała naiwna odpowiedź. – To gnomy.
– Głupek! – Kolejny tęgi cios pod żebra. – Sam wiem, że to gnomy. Skąd dobiega bębnienie? Nie da się powiedzieć...
– Stamtąd – oznajmił zwięźle Balbok i wskazał odpowiednią stronę.
– Skąd niby wiesz?
– Czuję zapach – odparł chudzielec, dotykając swojego długiego nosa.
– Co to ma znaczyć, że czujesz zapach? Nikt nie może wywąchać gnomów z takiej odległości!
– Ja tak.
– I twierdzisz, że stamtąd?
Balbok skinął głową.
– Więc dobrze – warknął z niechęcią Rammar. – Więc chodźmy sprawdzić. Ale uważaj: jeśli okaże się, że robisz mnie w trolla, moja pięść zadba, żebyś nigdy więcej niczego nie wywąchał.
Balbok chciał ruszyć przodem, ale brat powstrzymał go i sam przejął dowodzenie. Skradali się przez gęstwinę, wytężając zmysły. Z każdym krokiem, jaki pokonywali we wskazanym przez Balboka kierunku, stawało się jasne, że jego nos ich nie zwiódł. Bębnienie było coraz głośniejsze, aż w końcu i Rammar zdołał wyczuć cuchnącą obecność gnomów.
W obliczu bliskości wroga zaniechał dręczenia brata dalszymi wyrzutami. Im bliżej podchodzili do obozu gnomów, tym ostrożniej się poruszali. Balbokowi, którego szczupła postać prześlizgiwała się między paprociami i skałami, udawało się to znacznie lepiej niż jego bratu, który wciąż o coś zahaczał, rzucając półgłosem przekleństwa. Wreszcie gęstwina się przerzedziła.
Bracia opadli na czworaka i skradali się dalej aż po skraj lasu, gdzie paprocie znikały w porastającej opadające stromo zbocze wysokiej trawie. Przed orkami otwierał się widok na dolinę, otoczoną ciemnymi zboczami i szarymi skałami. Na wschodzie, gdzie słońce posyłało swoje pierwsze promienie nad szorstkim grzebieniem Gór Zachodnich, dudnił wodospad wlewający się do jeziora. Wokół niego zgromadziły się gnomy – niewysokie, zielonoskóre postacie w czarnych zbrojach. Nawet ktoś, kto nie umiał liczyć, mógł stwierdzić jedno: było ich wiele!
Bardzo wiele...
Kiedy Rammar mamrotał przekleństwa i zadawał sobie pytanie, czy dwudziestu ośmiu orków to dość wobec takiej przewagi sił, Balbok zaczął już liczyć. Nie było to łatwym zadaniem, gdyż gnomy, zebrane na dnie doliny, biegały i przepychały się tak, że ork nigdy nie był pewny, czy tego bądź tamtego już liczył, czy nie. Ciągle musiał zaczynać od początku. Tymczasem jego brat obserwował zatroskany, jak gnomy szykują się do wymarszu.
– Skończysz zaraz? – syknął Rammar. – Są uzbrojeni po zęby i nie wyglądają, jakby przyszli tu na spacer.
Zamiast odpowiedzi dobiegł go szept:
– ...czterdzieści dwa, czterdzieści trzy... czterdzieści cztery...
– Mają łuczników i kilka wargów. Kiedy te bestie nas zwietrzą, będziemy zgubieni. Więc pośpiesz się z łaski swojej!
– ...sześćdziesiąt siedem, sześćdziesiąt osiem, sześćdziesiąt dziewięć...
– Zastanawiam się, czego te zielone typy szukają tak daleko na południe. Każdy wie, że Stęchła Marchia należy do orków. Ale może po prostu ich zapchlone móżdżki są za małe, żeby to zrozumieć?
– ...osiemdziesiąt pięć, osiemdziesiąt sześć, osiemdziesiąt... – Balbok nagle przerwał.
– Co jest? – zainteresował się jego brat.
– Nic. Już prawie skończyłem.
– To na co czekamy, synu nędznego pożeracza wszy? Znikajmy!
– To niemożliwe.
– Co? – Rammar z trudem się opanował. – A czemu nie?
– Bo nie widzę dobrze tych w trawie – wyjaśnił mu zwięźle brat. – A skoro ich nie widzę, to nie mogę policzyć.
– Co ty wygadujesz? O jakich gnomach mówisz?
– O tych tam – odpowiedział Balbok i wskazał na lewą stronę zbocza.
Na pierwszy rzut oka Rammar nie mógł nic dostrzec. Chciał już odwołać brata, gdy zauważył, że w niektórych miejscach wysokie trawy podejrzanie się poruszają, jakby ktoś skradał się w nich na czworakach.
– Na płomień Kurula! – wyrwało mu się. – Zwiadowcy gnomów! Odkryli nas!
Jakby na potwierdzenie jego słów dał się słyszeć przeraźliwy świst i tuż przed Rammarem, tylko o dłoń od jego klocowatej czaszki, w miękką ziemię wwierciła się strzała.
– Na trzewia Torgasa!...
Nim któryś z dwu orków zdołał zareagować, z trawy wynurzyły się raptownie cztery wykrzywione nienawiścią zielone mordy. Z szablami i łukami w dłoni gnomy pokonały pozostałą część wzgórza. Skłębione czarne włosy powiewały wokół głów, oczy błyszczały ze złości i zapału do walki, a rozdziawione usta wydawały dzikie, bojowe okrzyki.
– Widzisz teraz, coś narobił? – napadł na brata Rammar. Ale pierwszy gnom już był przy nich. Tłusty ork przywitał go swoim saparakiem.
Dzida wbiła się napastnikowi w pierś i przewierciła ciało. Zakrwawiony grot, zakończony straszliwym, opatrzonym zadziorami hakiem, wyszedł plecami.
Miotając przekleństwa, Rammar z zadowoleniem strząsnął rzucającego się gnoma z broni, zaś jego brat bez namysłu chwycił łuk i położył strzałami dwu napastników. Sprawność Balboka w obchodzeniu się z łukiem i strzałami zawsze budziła zazdrość Rammara i choć nigdy się do tego nie przyznał, irytowała go. Teraz jednak był niezwykle rad.
Ostatni ze skradających się gnomów runął na nich z ochrypłym wrzaskiem, lecz ledwie zbliżył się do orków, topór Balboka rozłupał mu głowę. Wojownik upadł, zalewając się potokami zielonej krwi.
– Trzech już załatwiłem! – krzyknął triumfująco Balbok.
– Nie wyobrażaj sobie za wiele! – parsknął na brata Rammar. – I tak z nas dwóch ja jestem lepszym wojownikiem!
Z dna doliny dobiegły podniecone krzyki. Wartownicy gnomów oczywiście widzieli walkę i podnieśli alarm, na co dwunastu wojowników natychmiast ruszyło w górę zbocza wśród wściekłych wrzasków.
– Co teraz? – prostodusznie spytał Balbok.
– Głupie pytanie – warknął jego brat. – Biegiem!
Rammar zawrócił i ruszył najprędzej, jak krótkie nogi były w stanie nieść niemałą korpulencję. Balbok wsunął trzon topora za szeroki pas, wziął łuk i puścił kilka strzał w dół zbocza. Ponieważ gnomy wspinały się szerokim frontem, nie kryjąc się, wszystkie pociski trafiły do celu. Nie zatrzymało to jednak napastników. Przeciwnie, z każdym położonym strzałą orka towarzyszem, ich wściekłość rosła jeszcze bardziej. Zatrważająco szybko wbiegali na zbocze, a na górnym odcinku, gdzie było bardzo stromo, wspinali się na czworakach. W ciemnych zbrojach, z których wystawały długie, chude członki, wyglądali jak wielkie chrząszcze.
Balbok i Rammar rzucili się do ucieczki tą samą drogą, którą przyszli. Pędzili przez las. Rammarowi na krótkich nogach było daleko trudniej przeskakiwać głazy i korzenie niż jego szczupłemu bratu. Nieraz zaczepił o coś stopami, padł jak długi i wił się na ziemi niczym insekt, póki Balbok nie pomógł mu stanąć na nogi. Potem biegli dalej, z kwikiem i wyciem gnomów za plecami.
– Rammar? – rzucił w biegu Balbok.
– Tak?
– Muszę ci coś powiedzieć.
– Umbal! – wydyszał brat. – Teraz nie jest odpowiednia chwila na zwierzenia. Ale jeśli chcesz to koniecznie usłyszeć, też się cieszę, że byłeś moim bratem.
– Nie o to mi chodzi.
– Nie?
– Nie. Tylko przyszło mi do głowy, że nie wypełniliśmy zadania. Wciąż nie wiemy, ilu jest gnomów, a...
– Myślisz, że to ma jeszcze jakieś znaczenie?
– Doliczyłem do osiemdziesięciu siedmiu. Tych czterech, których zabiliśmy, nie muszę dodawać. I trzeba odjąć tych, których położyłem strzałami. Więc razem...
– Balbok?
– Tak, Rammar?
– Wyświadcz mi przysługę – wysapał, z trudem łapiąc oddech. – Zamknij do kroćset gębę, rozumiesz?
– Tak, Rammar. Ale ilość gnomów...
– Jeszcze jedno słowo o liczbach i nie będziesz już musiał w ogóle przejmować się gnomami, bo ja cię zabiję, nędzny umbalu! To wszystko wyłącznie twoja wina!
Gnali przez las tak szybko, na ile pozwalały krótkie nogi Rammara. W końcu dotarli do polany, na której czekali na nich Girgas i reszta zastępu. Zobaczywszy ich, dowódca od razu wiedział, że coś jest nie tak.
– Co się dzieje? – krzyknął, wychodząc im naprzeciw. – Wyglądacie, jakbyście spotkali Kurula we własnej osobie.
– Gnomy!... – to było wszystko, co Rammar zdołał wychrypieć, łapczywie łykając powietrze.
– Co z nimi?
– One... one... odkryły nas i...
– Odkryły was? – Wódz wytrzeszczył oczy.
– Tak, wielki Girgasie – zaskrzeczał Rammar. – Ubiliśmy sporo, ale teraz idą tutaj. Musimy szybko uciekać i...
W tej chwili dał się słyszeć wrzask pogoni. Las zdawał się drżeć pod tupotem licznych stóp.
Orkowie spojrzeli po sobie z przerażeniem. Kilku chciało rzucić się do ucieczki, jak radził Rammar, ale Girgas stanął im na drodze, z mieczem w dłoni. Plamy zaschniętej krwi na wyszczerbionej głowni – zielonej posoki gnomów, czerwonej ludzi, a nawet czarnej orków – świadczyły o zwycięskich walkach.
– Stać, glisty! – wrzasnął. – Dokąd to, tchórze?
– Daleko, jak najdalej! – krzyknął jeden z wojowników, na co Girgas jednym szybkim cięciem skrócił go o głowę. Plasnęła na wilgotne poszycie, nie tracąc wyrazu przerażenia na twarzy.
– Nikt nie ucieka z polany! – ryknął Girgas, przekrzykując coraz głośniejsze wrzaski gnomów. – Nędzne psy, zostaniecie tu i będziecie walczyć. Pokażemy tym przeklętym gnomom, co to znaczy być orkiem, i skąpiemy nasze głownie w ich cuchnącej, zielonej krwi. Zrozumiano?
Odpowiedzią było ochrypłe szczekanie. Większość wojowników nie zdołała wydobyć z siebie nic więcej, po tym, jak poczuli krew swojego towarzysza. Ich żółte oczy przewracały się dziko w oczodołach, wielu wyszła na pyski piana. Ściskając miecze i dzidy, zwrócili się w kierunku, z którego nadchodziły gnomy. Girgas przecisnął się do pierwszego szeregu.
– Więc ile ich jest? – spytał stojącego przy nim Balboka.
– Nie wiem dokładnie – przyznał zmieszany chudzielec. – Trochę ponad osiemdziesiąt, jak mi się wydaje.
Girgas chwilę się zastanawiał.
– Czy to więcej niż tuzin? – spytał wreszcie.
– Ja myślę.
Po pooranej bliznami twarzy Girgasa przemknął grymas.
– W takim razie naprawdę jest ich wiele...
Nagle z lasu dobiegło przeciągłe, wrogie warczenie. Orkowie, jak skamieniali, wbili wzrok w ciemną zieleń. Dźwięk zabrzmiał ponownie, a po nim dał się słyszeć trzask łamanych gałęzi i konarów. O jedno uderzenie serca później z zarośli wypadło coś wielkiego i szarego.
Girgas, widząc nacierającego wielkiego warga, wydał głośny okrzyk bojowy. Wargi nie były zwykłymi wilkami – raczej nadnaturalnej wielkości bestiami, obdarzonymi zabójczymi kłami. Powołała je do życia czarna magia w czasie Drugiej Wojny. Niegdyś służyły orkom za wierzchowce, jednak z biegiem wieków również inne rasy nauczyły się je sobie podporządkowywać. Zręcznością w ich ujeżdżaniu szczyciły się zwłaszcza gnomy. Siedzący na wąskim grzbiecie warga wojownik śmiał się i piszczał jak opętany, poganiając bestię w kierunku Girgasa.
Dowódca orków zareagował bez zwłoki.
Z zadziwiającą jak na osobnika jego postury szybkością, pobiegł naprzód i wzniósł miecz w górę, dokładnie w momencie, kiedy warg dotarł do niego i wspiął się na tylne łapy. Girgas wbił broń w pierś bestii aż po trzpień, jeszcze nim dotknęły go zabójcze pazury. Kreatura nie od razu pojęła, że to już jej koniec – stała dalej wyprostowana i ryczała na orka. Gdy Girgas szybkim cięciem rozpłatał warga wzdłuż tułowia, ryk przeszedł w gulgotanie.
Wnętrzności zwierzęcia wylały się na Girgasa, co jeszcze bardziej go rozsierdziło. Kiedy warg upadł przed nim, ściął głowę nieszczęsnego jeźdźca, nim ten pojął, co zaszło.
Z ociekającą krwią klingą w dłoni Girgas wydał triumfalny wrzask, do którego przyłączyli się pozostali wojownicy zastępu. Rozbrzmiał on nad polaną i jak fala poniósł się naprzeciw gnomom, które w tym momencie wypadły z gęstwiny.
Girgas miał rację, było ich naprawdę wiele. Z lasu wylała się pancerna zielona inwazja. Choć gnomy pod względem wielkości ustępowały orkom, ich widok napawał lękiem: gęby rozdziawione w bojowym wrzasku oraz pałające nienawiścią oczy, wlepione w formujących falangę i kierujących przeciw nim morderczą broń orków.
– Łucznicy! – krzyknął jeszcze Girgas, jednak nie wszyscy orkowie zdążyli posłać z cięciw pierzastą śmierć. Ale niektórym się to udało (wśród nich Balbokowi) i gnomy z pierwszego szeregu jakby uderzyły w niewidzialną ścianę. Niestety zbliżała się już następna fala napastników i orkowie zostali wciągnięci w zaciętą walkę wręcz.
– Naprzód, gnidy! – słychać było donośny krzyk Girgasa. – Chcecie może żyć wiecznie?
Wrogie szeregi zwarły się ze straszliwą zawziętością. Nie było mowy o żadnym szyku bojowym. U orków, bo brakło im czasu na ustawienie się; u gnomów, bo w swej porywczości tak czy siak nie znały żadnego porządku. Z dzikim wrzaskiem rzuciły się na orków, lecz dla tych napastników, którzy zwrócili się przeciw Girgasowi i Balbokowi, walka skończyła się szybko.
Miecz Girgasa pozostał wbity w rozpłataną czaszkę wroga, więc, wydając ochrypłe okrzyki, wprawił w ruch swój topór. Teraz machał nim szerokimi łukami, by trzymać napastników z dala od siebie. Ostra jak nóż broń siała spustoszenie. Fontanny zielonej krwi zdawały się otaczać dowódcę orków, tryskały wysoko jak gejzery wszędzie tam, gdzie topór znalazł pożywienie. Balbok u jego boku odrzucił łuk i sięgnął po saparak, którym kłuł nacierających gnomów szereg po szeregu.
Pozostali orkowie również walczyli dzielnie, jednak masa gnomich wojowników na polanie zdecydowanie przeważała. W krwawe bagno, w jakie pod stopami walczących zmieniła się polana, padało coraz więcej martwych żołnierzy. Początkowo zawsze znajdował się nowy ork, by zająć miejsce padłego towarzysza, wkrótce jednak ich szeregi przerzedziły się i, choć na każdego zabitego przypadały dwa martwe gnomy, przewaga napastników stawała się coraz wyraźniejsza.
To była bezlitosna rzeź. Zielony sok życia gnomów mieszał się z czarną krwią orków i nasączał grząskie podłoże, sprawiając, że przez dziesiątki lat na tej polanie nie wyrośnie żadna roślina. Na całej łące walczono, zabijano i rżnięto, a powietrze poranka przenikał smród potu i jeszcze ciepłej krwi.
W centrum bitwy uwijał się Girgas. Jednemu z gnomów odciął toporem prawe ramię, by natychmiast odwrócić się do dwóch kolejnych, których położył ciosem swej potężnej broni. Nie zwracał już uwagi na okaleczonego przez siebie wojownika z odrąbanym ramieniem. Ten jednak, choć ciężko ranny, poczołgał się po ciałach swych towarzyszy do nóg Girgasa, ściskając w ocalałej dłoni sztylet. Zaatakował, gdy ork rozłupywał czaszkę kolejnemu gnomowi.
Girgas chrząknął, równie zaskoczony, co zdegustowany, i spojrzawszy w dół, zobaczył sterczący ze swojego buta sztylet. Zamachnął się toporem i zabił okaleczonego, który dokonał tego podstępnego czynu. Zrobił to mimochodem, jakby rozgniatał natrętnego owada. Jednak na mgnienie oka uwaga Girgasa była odwrócona i ten moment wykorzystały pozostałe otaczające go gnomy.
Gdy wódz orków poczuł drżenie lewego ramienia, w pierwszej chwili nie zrozumiał, co się stało. Dopiero kiedy chciał podnieść rękę i nie udało mu się to, zauważył wbitą między pancerz a naramiennik strzałę. Gnomom nie wystarczyło opatrywanie grotów swych strzał zadziorami – miały zwyczaj również nurzać je w truciźnie. Girgas już czuł jej działanie, jego ruchy stały się ciężkie i nieskoordynowane. Walczył jednak dalej, wściekle zdecydowany pociągnąć za sobą w mroczną otchłań Kurula tak wielu napastników, jak tylko możliwe.
– Chodźcie no tu! – grzmiał. – Jeden warg i kilka strzał? To wszystko, na co was stać?
To jeszcze bardziej rozsierdziło gnomy, które z tym większym zdecydowaniem natarły na Girgasa. Z tłumu śmignął oszczep i wwiercił się w jego prawą nogę. Jeszcze gdy padał na kolana, inny gnom skoczył na niego jak dzikie zwierzę. Wbijając pazury w głowę orka, niewysoki wojownik postarał się, by Girgas nic nie widział i mógł już tylko ślepo rozdawać ciosy wokół siebie.
– Pomóżcie mi! – zawołał wódz w stronę swoich żołnierzy. – Do kroćset, wy gnidy! Bądźcie łaskawi mi pomóc! – Lecz pozostali orkowie, włączając w to Balboka, byli zbyt zajęci ratowaniem własnej skóry.
Girgasowi udało się wreszcie strącić z głowy gnoma, który zasłaniał mu widok. Nie zauważył nawet, że pazury wroga zostawiły mu na twarzy głębokie, krwawe zadrapania. Odrzucił małe zielone stworzenie w kierunku napastników. Gdy ponownie uniósł topór, chcąc rozpłatać nim czaszkę wroga, ramię poniżej jego łokcia przecięła szabla i topór wraz z łapą, wciąż kurczowo zaciśniętą na trzonku, wylądował w bagnie.
Dowódca zastępu orków spojrzał na zielony kikut. Wrzasnął z wściekłości i gniewu, ale gnomy opadły go już niczym chmara zielonej szarańczy. Girgas padł na ziemię w tym kłębowisku zielonych ciał, wśród przekleństw i złorzeczeń.
Rammar widział to z pewnego oddalenia i zdecydował, że od tej chwili bitwa jest dla niego przegrana. Dopóki Girgas żył, była jeszcze (choćby i niewielka) nadzieja, że orkowie wygrają. Teraz ta nadzieja została mu odebrana, a Rammar czuł się jeszcze za młody, by umierać.
Korpulentny ork trzymał się przez cały czas na skraju bitwy. Gdy większość gnomów cisnęła się tam, gdzie panował największy tumult, flanki doznawały mniej gwałtownych ataków. Teraz wyszło to Rammarowi na dobre. Oswobodził oszczep, opierając stopę o pierś umierającego i wyszarpując saparak, po czym rzucił się do ucieczki.
Przewidujący z natury Rammar już wcześniej upatrzył sobie kryjówkę. Na skraju polany, w porośniętej mchem skale, była szczelina, dostatecznie szeroka, by mógł się w niej zmieścić – zakładając, że wciągnie brzuch i wstrzyma oddech. Jednak w obliczu śmiertelnego niebezpieczeństwa, w jakim się znajdował, nie wydało mu się to wyzwaniem, jakiemu nie mógłby podołać.
Oczywiście Rammar znał obyczaje swego rodu i wiedział, co winien jest własnej krwi. Rozejrzał się i dostrzegł Balboka otoczonego obślinioną bandą gnomów, napierających na niego ze wszystkich stron.
– Żegnaj, bracie! – wyszeptał Rammar, kłaniając się ledwie dostrzegalnie, a po chwili odbiegł w kierunku szczeliny.
Wśród bitewnego zamętu nikt nie zwrócił na niego uwagi. Wciągnąwszy brzuch, by stać się tak chudym, jak tylko możliwe (przy czym „chudy” w tym przypadku nie oddaje istoty sprawy), Rammar rzeczywiście wcisnął się w ciemny otwór.
Tam czekał.
Czekał.
I czekał...
W pewnym oddalonym miejscu, w chłodnych ciemnościach prastarych murów, przekrwione oczy patrzyły w zamgloną głębię ocoulónu.
To, co było w nim widać, sprawiło, że wąska szczelina, znajdująca się poniżej oczu, skrzywiła się w zadowolonym uśmiechu.
Gnomy dobrze się sprawiły. Wszystko przebiegało tak, jak zaplanowano. Teraz musi tylko poczekać.
Już wkrótce to, do czego od tak dawna dąży, będzie należeć do niego...
– Zabijcie ich, moje dzielne gnomy – mówił cicho do ocoulónu. – Wybijcie ich wszystkich prócz jednego. Niech najdzielniejszy spośród nich stanie się moim narzędziem...
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz