Ośrodek
Kiedy po raz ostatni zjawiasz się w ośrodku, nikt nic nie mówi. Nie ma takiej potrzeby. Przeszedłeś przez terapię, testy i wiele przygotowań pozwalających otrzymać plastikową bransoletkę, którą zakładają ci w dniu zabiegu. Zabiegu, który uratuje ci życie. Już nie dopytują, dlaczego się zdecydowałeś. I nie przeszkadza im że nie powiedziałeś słowa prawdy. Już tylko skrobnięcie rysika, kiedy podpisujesz się na ekranie – po raz ostatni własnym nazwiskiem.
Pielęgniarka prowadzi mnie do sali, gdzie kładę się na stole operacyjnym. Wręczam jej zaklejoną paczuszkę – jedyną rzecz, jaką ze sobą przyniosłam. W środku jest gotówka, leki i adres, ten na p o. Tysiące kilometrów stąd. Kobieta przekaże pakunek mojej opiekunce. Nie ma sensu teraz jej poznawać.
Mam dwadzieścia jeden lat, a to, jak się nazywam, nie ma najmniejszego znaczenia, bo za chwilę fakt ten zostanie na zawsze wykreślony z rzeczywistości. Z własnego wyboru decyduję się na wymazanie z pamięci ludzi, których kocham, a także siebie samej.
Słyszałam, że w chwili śmierci życie przepływa nam przed oczami. Ale nikt mnie nie ostrzegł, że każdy szczegół ożywa z wrzaskiem. Że czujesz w ustach smak każdego kęsa wszystkich potraw, których kiedykolwiek próbowałeś; czujesz dotyk kropli każdego deszczu, w którym biegłeś… Masz w nozdrzach zapach włosów muskających policzek przed tym ostatnim, pożegnalnym pocałunkiem. Nikt nie mówi, że będziesz walczyć, by zatrzymać każde wspomnienie, tak jak tonący, który łyka hausty trującego powietrza.
Wtem wszystko, co znałeś, znika. A ty nadal żyjesz.
Na razie.
1
Przy oknie widzę jakąś postać. Stoi ze skrzyżowanymi na piersi rękami na tle nieba koloru fuksji, oglądając przepiękny pewnie zachód słońca. Kiedy unosi podbródek, zastanawiam się, czy dostrzegła coś pośród drzew.
Podnoszę się z jedynej kanapy w chatce. Nogi zaplątały mi się w afgan z wyszytym łosiem. Obrazek w żaden sposób nie komponuje się z łosiowym lambrekinem w kuchni czy wyposażeniem łazienki. Mimo nazwy jeziora – Głowa Łosia – przez cztery tygodnie pobytu nie udało mi się jeszcze zobaczyć prawdziwego zwierzęcia.
– Obudziłaś się.
Moja opiekunka, Clare, odwraca się od okna. Blond włosy związała w luźny kucyk, jak co dzień, od kiedy przyjechałyśmy i zorganizowała nasze gospodarstwo. Jeździ na zakupy do miasteczka, gdy śpię, popołudniami przeprowadza dwugodzinne sesje diagnostyczne, chwali moje kolejne próby gotowania, łącznie z niedoprawioną potrawką z kurczaka, którą przyrządziłam poprzedniego wieczoru. Zastrzegłam, że nigdy wcześniej nie przygotowywałam tej potrawy, ale sama nie wiem, czy to prawda.
– Tak, wreszcie.
Nazywam się Emily Porter. Mam dwadzieścia jeden lat i wynajmuję maleńką chatkę w lesie na północy Maine z powodów, których już nie pamiętam.
Zawsze po przebudzeniu odbywam tę samą myślową rutynę, choćby po to, by zapewnić samą siebie, że nie poddałam się lobotomii, o której żartowałam jeszcze wczoraj przed snem – ile to mogło być? Piętnaście, dwadzieścia godzin temu? Nie kojarzę nawet, kiedy zasnęłam. Wymazałam z pamięci dotychczasowe miejsce zamieszkania; nie wiem, gdzie studiowałam ani jak nazywało się liceum z niebieskimi szafkami i salą gimnastyczną, gdzie podeszwy wydawały piskliwe dźwięki w zetknięciu z podłogą. Straciłam świadomość, co stało się z pierścionkiem z granatem, który miałam na palcu wskazującym, gdy odbierałam dyplom. Wiem, że kobieta, która mi go dała, to mama, ale nic o niej nie wiem.
Nazwiska, cechy charakterystyczne, twarze ludzi poznanych do dziewiętnastego roku życia i wszystko, co działo się przez ostatnie dwa lata. Wszystko wymazane.
– Może się rozwinąć umiarkowana depresja pozabiegowa. To normalne; ustąpi z czasem.
Moja dłoń wędruje do łuku czaszki tuż nad lewym uchem. Do pokrytej meszkiem łatki, ukrytej pod rosnącymi powyżej, dłuższymi włosami. W sumie to już nie meszek. Mogłoby ujść za wojskowe strzyżenie.
– To też zarośnie.
– Nie dość szybko.
Zrzucam z nóg afgan, łykam dwie tabletki ze słoiczka stojącego na stoliku do kawy i w myślach opracowuję kulinarną katastrofę, którą spowoduję wieczorem. „Opiekunka” to mylące słowo; od kiedy upłynął dwutygodniowy okres obserwacji i nastąpił oficjalny koniec rekonwalescencji, Clare pilnowała, żebym gotowała, prała, znalazła pracę i orientowała się w mieście tak, jakbym już musiała radzić sobie bez wsparcia.
– Chyba przez jakiś czas nie będę eksperymentować z potrawkami. Co powiesz na zapiekankę z serem i tuńczykiem? – Wstaję i idę boso do kuchni, myję ręce. Nie doczekawszy się odpowiedzi, patrzę na Clare i mówię:
– Aż brak ci słów, co?
W tej chwili zauważam, że ma na sobie te same bluzkę i spódnicę, w które była ubrana pierwszego dnia; drewniany krzyżyk tau wisi tuż poniżej kołnierzyka. Symbol ma kształt drukowanego T i z początku myślałam, że Clare nosi na szyi pierwszą literę swojego nazwiska – Thomas. A potem mój wzrok pada na stojącą przy drzwiach walizkę.
Zalewa mnie fala paniki.
– Dziś był mój ostatni dzień, Emily – mówi cicho Clare. – Czekałam tylko, aż się obudzisz.
– Och.
Odkładam ściereczkę, kończąc wycieranie rąk o dresowe spodnie. Rozglądam się wokół zdesperowana.
Opiekunka spuszcza głowę.
– Rozmawiałyśmy o tym, kiedy wstałaś na chwilę dziś rano, pamiętasz?
Nie. Nie pamiętam. Ale nie muszę zerkać do tyłu na wiszący na lodówce kalendarz, by prześledzić linię iksów znaczących dni września upływające aż do dziś – do dwudziestego – aby wiedzieć, że ma rację.
– Na pewno chcesz jechać teraz? – pytam. – Zobacz, już prawie ciemno. – Wskazuję ręką na okno.
Nie jestem na to gotowa.
Podchodzi do mnie i kładzie dłonie na moich ramionach. Łuk jej lewej brwi wygięty jest o kilka stopni wyżej niż prawej. Ta nierówność jednak nie daje efektu asymetrii, a jedynie ożywia jej spojrzenie.
– Świetnie sobie radzisz, Emily. Zabieg zakończył się sukcesem. Stoisz u progu nowego życia. Czas zrobić pierwszy krok. Świeży początek. – Dziwne pojęcie, kiedy nie wiesz, co zostawiłeś za sobą. Ściska mnie i zakłada torebkę na ramię. – Chętnie skorzystałabym z podwózki na nabrzeże i do miasta.
– Jasne. Oczywiście.
Rozglądam się wokół, zagubiona w zbyt obszernej bluzie, szukając kurtki. Wiedziałam, że kiedyś nadejdzie ten dzień. Więc skąd to poczucie porzucenia?
Wiążę buty i biorę klucze, ale pytania, które opadły mnie jak chmara owadów podczas pierwszych dni po przebudzeniu – zanim Clare skutecznie pouczyła mnie, żeby nie podważać własnej decyzji – teraz wracają ze wzmożoną mocą. Odganiam je, ale kiedy docieram do drzwi, widzę, że opiekunka trzyma coś w dłoni. Kopertę.
Odręczne pismo na wierzchu wyszło spod mojej ręki. Wyciąga list ku mnie.
– Napisałaś to przed zabiegiem.
Powoli przejmuję od niej kopertę. Jest zaklejona, a na przylepionym skrzydełku widnieją moje nagryzmolone inicjały.
– Większość pacjentów decyduje się na sporządzenie listu, który dostarcza im pooperacyjnego wsparcia. Możesz przeczytać, kiedy wrócisz.
Kiwam głową, ale część mnie żałuje, że Clare w ogóle pokazała mi list. Rzucam go na blat.
– Dobrze.
Na zewnątrz wsiadamy do łódki i odpalam zaburtowy silnik. Pełne pięć minut zajmuje mi wprowadzenie nas do odległego o niecałe dwieście metrów portu. Chwytam latarkę z łódki; uderzam nią o dłoń, kiedy zaczyna gasnąć. Należący do właściciela posiadłości zdezelowany ford bronco stoi przy slipie.
Skręcając w Lily Bay Road, pytam Clare, o której ma lot. Rozmawiamy o byle czym. O cudnych barwach liści drzew wokół jeziora. Czy widziała kiedyś łosia. Mówi, że nie, nigdy jej się nie udało.
Po dwudziestu minutach parkujemy pod supermarketem na wzgórzu. To stąd po raz pierwszy zobaczyłam jezioro – zaparło mi dech w piersi. Na parkingu stoi czarny, miejski samochód i Clare kieruje mnie w jego stronę.
Gaszę silnik swojego pick-upa, zastanawiając się, co mówi się w takiej sytuacji. Dobrze, że na zewnątrz panuje niemal zupełny zmrok.
– Dam radę – oznajmia, kiedy zaczynam wysiadać. Wyjmuje walizkę, po czym zagląda jeszcze przez drzwiczki pasażera. – Świetnie sobie poradzisz, Emily. Jesteś odważna, skoro zdobyłaś się na coś takiego.
Jakoś chęć zapomnienia wszystkiego wydaje mi się daleka od aktu odwagi.
– Przeczytaj swój list. Zaufaj sobie. Ale na wszelki wypadek – zdejmuje z szyi krzyżyk tau i wciska mi go w dłoń – gdybyś kiedykolwiek wpadła w tarapaty.
Przechylam się przez fotel, by ją uściskać. Nie planowałam tego.
Clare znika.
***
Może nie chcę zmarnować wyprawy do miasta, a może po prostu nie śpieszy mi się do umierania ze strachu przed stojącym w sypialni wypchanym niedźwiedziem. Przyprawia mnie o ciarki, ilekroć próbuję spać w łóżku jak normalny człowiek. Gdy tylko czarny wóz znika za zakrętem, zawieszam krzyżyk na lusterku i postanawiam zrobić zakupy.
A tak całkiem szczerze, nie czuję się gotowa, by otworzyć kopertę. Nie wiem, co zostawiłam za sobą – umysł podsuwa całą gamę opcji, od molestowania w dzieciństwie po znęcających się partnerów i nerwicę pourazową – ale część mnie jest przerażona tym, czego mogłabym się dowiedzieć od d aw n e j siebie, a jednocześnie nie może się doczekać, by to usłyszeć. Boję się, że mogłabym znaleźć jakąś wskazówkę i zacząć drążyć, dlaczego zamieszkuję wysepkę wielkości chipsa w lasach na głębokiej prowincji stanu Maine i mam na głowie odrosty o pięć tonów jaśniejsze niż reszta włosów.
W supermarkecie na oślep wrzucam do koszyka wędlinę, banany, popcorn do przyrządzenia w mikrofalówce, tampony. Sklep spożywczy jest częścią większej placówki handlowej, oferującej sprzęt biwakowy, wędkarski i myśliwski, dzięki czemu za jednym zamachem można sobie kupić wegetariański kotlet i strzelbę. A w moim wypadku – wełniane skarpety i baterie do latarki. Na koniec zatrzymuję się w alejce monopolowej. Wypadałoby wznieść toast za przeszłość, o której mam usłyszeć od byłej mnie. Kto wie, może po tym, co wyczytam w liście, będę musiała się upić.
Właśnie biorę z półki cabernet z przyciągającą oko etykietą – bo po czym poznać dobre wino, skoro nie ma się pojęcia o trunkach – kiedy czuję na sobie czyjś wzrok.
Patrzę w głąb alejki i widzę mężczyznę w zielonym, sklepowym fartuchu. Zamarł w pozycji klęczącej przy dolnej półce, na której rozkładał towar. Przez chwilę zastanawiam się, czy nie pomyślał, że coś kradnę albo – co bardziej prawdopodobne – że jestem za młoda, żeby zaopatrywać się w procenty.
Ostentacyjnie wkładam butelkę do koszyka. Już odchodzę, kiedy rozlegają się za mną pośpieszne kroki.
– Hej. Hej!
Odwracam się niechętnie. Nie tylko dlatego że chciałabym już być w drodze do domu. Teraz, kiedy chłopak się zbliżył, widzę sięgające podbródka włosy zatknięte za ucho, błękitne oczy pod rozważnymi brwiami. A ja stoję przed nim z okropnymi odrostami i tamponami w koszyku.
Chwyta coś z półki.
– Właśnie nam przywieźli – mówi, nie odrywając ode mnie wzroku.
Policzki pokrywa mu kilkudniowy zarost barwy miodu, o ton ciemniejszy od włosów.
Rzucam okiem na butelkę bezalkoholowego cydru.
– Dzięki – mruczę pod nosem. – Znalazłam już, co chciałam.
– Jest ekologiczny. – Nie daje za wygraną.
Jego wzrok nie ześlizguje się nawet na proponowany produkt. Chłopak mówi z akcentem – tak leciutkim, że nie umiem przypisać go do konkretnego miejsca, ale na pewno nie jest tubylcem.
Teraz już naprawdę marzę, żeby stąd zniknąć. Myśl o czekającym na blacie w chatce liście pali mnie w środku. Jeśli ma mi posłużyć za wsparcie, to potrzebuję go już, natychmiast, bo o wiele lepiej radziłam sobie z dręczącymi mnie pytaniami, zanim Clare wyjechała, pozbawiając mnie opieki i rady, i zanim w ogóle miałam świadomość istnienia listu.
Odstawiam wino, a w zamian biorę butelkę tequili z półki, którą mijam w drodze do kasy.
Pusto, nikogo nie ma. Stawiam koszyk na taśmie i rozglądam się wkoło. Chwilę później zjawia się ten sam gość i zaczyna nabijać zakupy na kasę.
– Witam ponownie. – Uśmiecha się.
Odwracam wzrok.
W połowie kasowania zdaję sobie sprawę, że nie wiem, gdzie schowałam kartę płatniczą. Wyjmuję kluczyki i przekopuję kieszenie kurtki. I nagle widzę kartę leżącą na blacie w chatce, tuż obok listy licznych zakupów, których właśnie dokonałam.
– Zapomniałam karty – wyznaję zmieszana.
Chłopak wzrusza ramionami.
– Nie ma sprawy. Odłożę twoje rzeczy albo zlecę dostawę do domu. Wtedy zapłacisz.
– Nie – mówię szybko, robiąc kilka kroków wstecz. Za mną w kolejce ustawiły się już dwie osoby. – Nie trzeba. Przepraszam – rzucam i odwracam się na pięcie. Wypadam na zewnątrz, w wieczorny mrok, zostawiając zakupy na taśmie.
Chmara owadów kłębi się przy oświetlającej parking samotnej latarni. Dochodzę do auta, chwytam klamkę i… uderzam czołem o szybę, mieląc przekleństwo w ustach. Zostawiłam kluczyki w sklepie, na podpórce, na której starsze panie wypisują czeki.
Wbijam wzrok w ciemne okno, jakbym mogła otworzyć samochód siłą woli. Nic z tego. Widzę tylko latarkę z dogorywającymi bateriami wciśniętą pomiędzy fotele.
– Hej! – Głos dobiega od strony supermarketu.
Odpycham się od drzwi pick-upa. To ten facet; trzyma moje kluczyki.
– Zapomniałaś czegoś.
– Taa, chyba mózgu.
Wręcza mi zgubę oraz dwie reklamówki z zakupami. Patrzę na nie ze zdumieniem.
– Ja stawiam – mówi.
– Och. Nie, nie mogę…
– Już załatwione. Poza tym ta tequila wygląda na dość istotną. – Uśmiecha się lekko.
– Oddam pieniądze.
– Nie ma sprawy. – Przez chwilę się waha, po czym życzy mi dobrej nocy.
***
W drodze do zatoki Lily Bay mijam całe pięć pojazdów, a po skręcie nad jezioro jest już zupełnie pusto. Sześć posiadłości ukrytych pośród drzew wzdłuż dwuipółkilometrowego pasa żwiru o nazwie Black Point Road ma wspólny dok, gdzie pod zapalaną czujką latarnią przywiązana jest łódź. To skromne domy zwykłych ludzi, wiodących żywoty pełne wspomnień, które być może woleliby zapomnieć, ale z którymi nauczyli się jakoś żyć.
Toń pod łodzią jest czarna i odczuwam ulgę na widok przyćmionych świateł w kuchni chatki. Nawet poroże łosia nad oknem i czekający w sypialni misiek dodają mi otuchy.
Rzucam torby na blat i nawet nie zdejmując butów, siadam na kanapie z listem. Przez dłuższą chwilę wpatruję się w swoje imię, a potem wsuwam palec pod krawędź koperty i rozrywam jej brzeg.
Emily, to ja. Ty.
Nie pytaj o dwa minione lata. Jeśli wszystko odbyło się zgodnie z planem, to zapomniałaś o nich, i jeszcze o kilku ważnych kwestiach dotyczących twojego życia. Nie odszukuj ich w pamięci – zresztą to podobno niemożliwe. Nie staraj się grzebać w przeszłości.
Zacznij wszystko od nowa. Znajdź pracę. Zakochaj się. Prowadź proste, ciche życie. Zostaw przeszłość w spokoju. Nie publikuj w Internecie swoich zdjęć. Od tego zależy twoje życie. Życie innych ludzi również.
Tak przy okazji, nie masz na imię Emily. Zginęłaś w wypadku. Uiściłaś za to dodatkową opłatę.
Podnoszę wzrok znad kartki i rozglądam się po maleńkiej, ekologicznej chatce, jakbym była tu po raz pierwszy. Nie ma komputera. Brak telefonu. Żadnej kablówki. Oddalona o dwadzieścia minut drogi od najbliższej osady ludzkiej, liczba mieszkańców tysiąc sześćset, czyli mniej niż niewidzialnych łosi wokół.
Nie znalazłam się tu, żeby zacząć wszystko od początku.
Ukrywam się.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz