Konwent jako gra RPG
Dojechaliśmy o czasie i przezornie, jako że słoneczko powoli zmierzało w stronę widnokręgu, a po nieznanym terenie lepiej poruszać się za dnia, chcieliśmy się najpierw zakwaterować. I od razu pałą w łeb. Na liście w wyznaczonym akademiku nas nie było. W drugim też nie. Najwyraźniej nie byliśmy odosobnieni, bo pani wcale się nie zdziwiła i wskazała dalszą drogę. Zapowiadała się gra na poziomie very hard. Aktywowaliśmy wszystkie skille retoryczne i poszliśmy do trzeciego. I nagle okazało się, że gramy na najłatwiejszym poziomie. Pan miał wolne pokoje i nie widział problemu. Ciekawe, czy organizatorzy mu podziękują.
Akredytowaliśmy się po ciemku. Jak najbardziej dosłownie. Odszukaliśmy ukryty w ciągu innych namiot, oznaczony (a jakże) kartką formatu A4 i świecąc latarką odnaleźliśmy się (ulga!) na liście uczestników. Organizatorzy poszli po taniości (mam nadzieję, że nie będzie to precedens) i książeczkę z fragmentami dzieł nominowanych do nagrody Zajdla wydrukowali w ograniczonym nakładzie. Ponoć dostała się pierwszej pięćsetce. Spóźniliśmy się. W rezultacie (uprzedzając bieg wypadków) nie głosowałem. Piskorski, który ostatecznie nagrodę dostał, nie przekonywał (zob. recenzja), a nie miałem możliwości zapoznania się choćby z próbkami innych utworów. W rezultacie trafiliśmy do świetnego, jak na akademikowe standardy, pokoju, ale kilka zaplanowanych prelekcji poszło się paść. Nie byliśmy też na rozpoczęciu. Podobno nie było czego żałować.
Mocy przybywaj!
Następnego dnia rankiem wyjaśniła się przyczyna egipskich niemal ciemności. Agregat zasilający namiotowe miasteczko był za słaby. Dwukrotnie. Ktoś czegoś nie policzył. Po wymianie było wyraźnie lepiej i – dodatkowo – ciszej, choć spaliny bywały czasem wyczuwalne. Lokalizacja przy strefie gastronomicznej – nawiasem mówiąc dobrej, chociaż niewielkiej – nie była najszczęśliwsza. Pomysł z umieszczeniem stoisk wystawców w namiotach był ryzykowny, ale wypalił, bo pogoda dopisywała. Ludzi było zawsze sporo, bo tędy wiodła droga z akademików na prelekcje. Tuż obok rozbili swoją wioskę słowiańscy wojowie. Postrzelałem z łuku, a nawet trafiłem w tarczę. Na miecze (rurka PCV w podwójnej otulinie, metalowych amatorom do ręki nie dawano) nie walczyłem. Młodszych się nie bije.
Kampus lubelskiego uniwersytetu (UMCS) okazał się rewelacyjnym wyborem. Tu organizatorów muszę pochwalić. Mnóstwo zieleni, kojarzącej się wręcz z jakimś parkiem, i wszędzie blisko. Najwyżej parę minut do miejsca dowolnej prelekcji, a do centrum miasta można było spokojnie dojść piechotą. Liczne i duże aule wykładowe umożliwiały wszystkim chętnym udział w konwentowych atrakcjach. Wytrenowane, choćby na Pyrkonie, umiejętności strategicznego przewidywania i pływania w tłumie okazały się absolutnie zbędne. Wprawdzie wiele wykładów zaczęło się z opóźnieniem, bo nawet informatyk zatrudniony w PAN i ludzie z CD Red walczyli z oporną naturą projektora, ale porady z sali, od miejscowych, uświadomionych studentów okazywały się skuteczne. Zwykle wystarczyło wyjść i wejść, czyli podnieść ekran i go opuścić. Wprawdzie zastosowanie tej procedury groziło ponoć podniesieniem zasłon (których opuszczenie wymagałoby wyższego wtajemniczenia), ale nie zaobserwowałem takiego przypadku. Opóźniony początek skutkował jednak przedwczesnym końcem, co w żadnej sytuacji nie jest dobre.
Fantastyczna fantastyka
Same prelekcje bardzo zróżnicowane, tak pod względem tematyki, jak i poziomu. Konwentowa norma. Dobrym patentem na atrakcyjny występ było obalanie stereotypów. Perfekcyjnie zastosowali go Klaudia Heintze, poddając w wątpliwość czerń czarnych charakterów (piątkowi „Mitologiczni złoczyńcy”) oraz Michał i Piotr Cholewa, analizując happy endy mainstreamowych, fantastycznych produkcji filmowych (niedziela – „W zasadzie pozytywnie”). Dobra zabawa, niekoniecznie czysta, bo informacyjna wartość dodana też była spora.
Naukowe tematy też mogą być frapująco przedstawione. Na wykład zatrudnionego w Anglii meteorologa, Piotra Florka poszedłem z tzw. „braku laku”. Pod enigmatycznym tytułem – „Matematyka stosowana planety Ziemia” skrywała się analiza technik prognozowania pogody i klimatu. Liczby i wykresy wcale nie przeszkadzały. Humaniści nie byli gorsi. Sieciową popkulturę jako zasób obywatelski brawurowo przeanalizował Jakub Nowak (UMCS). „Memów nie oddamy!”. Fakt. Takie przykłady można mnożyć. O ekonomistach się nie wypowiadam, bo próbka była za mała.
Najczęstszą wadą słabych prelekcji były rozwlekłe wstępy albo przeciwnie, bezradne milczenie po wyczerpaniu tematu w 15 minut. Wspominam dla porządku, bez żalu i zacietrzewienia. Do zapomnienia, więc bez szczegółów. Zawodowców taryfa ulgowa nie obejmuje. Wojciech Orliński, dziennikarz, którego artykuły i książki naprawdę lubię czytać, okazał się skrajnie chaotycznym mówcą. Koncertowo położył prezentację swojej książki o życiu Stanisława Lema. Umiejętności retoryczne nie zawsze chodzą w parze z literackimi.
Coś tam odwołano, coś przełożono. Nie do uniknięcia przy blisko trzech setkach atrakcji. Działo się na scenie, były pokazy, turnieje, elektronika, spotkania z autorami, stoiska z książkami i różnymi gadżetami oraz liczne planszówki i karcianki w wypożyczalni. Przy stoliku spędziłem dwa udane wieczory. Każdy niezależnie od wieku i zainteresowań mógł sobie skroić własny program. Którą z równoległych prelekcji wybrać? Trudny dylemat, a jeszcze miasto (ładne!) wypadałoby zobaczyć. Ogarnięcie całości imprezy było niemożliwe, stąd subiektywny ton relacji. Z ciekawostek – piątek 17.00 – organizatorzy obdarzyli Marcina Przybyłka darem bilokacji. Czyżby zapowiedź kanonizacji?
Życzliwy, barwny tłum fanów fantastyki bawił się dobrze. A o to głównie chodziło. Cztery dni minęły nie wiadomo kiedy. Do zobaczenia w przyszłym roku!
Komentarze
Tekst przeczytałem jakiś czas temu. Korci mnie, aby w tym roku znowu pojechać na Falkon, bo te konwenty w Lublinie mają swój niepowtarzalny klimat, którego brakuje już innym miastom.
Ech... a może się starzeje?
Co ciekawe, na Polkonach nie ma nadmiernej frekwencji, więc jest alternatywa.
Dodaj komentarz