W przedpokoju wiążesz wysokie buty, wkładasz skórzaną kurtkę, długie robocze rękawice. Każde z ubrań nosi ślady zębów. Buty obwiązane kawałkami flaneli – w ten sposób wygłusza się kroki. Na głowę naciągasz pilotkę, na nos gogle. Dobierasz do tego dębowy obuch z końcem wzmocnionym drutem kolczastym. Tak uzbrojona, zapięta pod szyję, modlisz się, żeby tym razem udało ci się przemknąć bez wzniecania zbędnego zainteresowania.
Bez zbędnego zainteresowania z niczyjej strony.
Kilometr w jedną, kilometr w drugą.
Dwa kilometry.
Spotkania jeden na jednego nie stanowią zagrożenia. Trzy do czterech czworonogów to już potyczka; stado – pewna śmierć.
Bierni…
Pieszo pół godziny.
Biegiem o wiele krócej.
Biegiem, jeśli serce wytrzyma. Który to już krzyżyk na karku?
Czy Bierni biegają? Nie mogę sobie przypomnieć.
O Biernych za wszelką cenę staraj się nie myśleć.
***
Z początku idzie gładko. Do końca ulicy docierasz nie niepokojona. Na przystanku autobusowym czerwienieje wrak linii pospiesznej MKS. Wystawiasz ramię z przemyślnie wszytym w grzbiet rękawicy lusterkiem. Przy jednej z felg rozparty w nieprawdopodobnym attitude derriere czarny kocur dokonuje leniwej ablucji. Droga wolna. Powoli. Mijasz autobus. Kocur przygląda ci się leniwie kątem jedynego oka; w oczodole drugiego zieje brudna rana. Na szyi dynda strzęp niebieskiej, przeciwpchelnej obróżki. Błyska zawieszka. Imię: Cezar.
Ponownie zakręcasz, tym razem w prawo. Serce skacze do gardła, gdy spod nóg umyka wychudły kłębek, w którym poznajesz uczepione życia resztki szpica-czempiona. Na szczęście na tym etapie spotkanie z drobnicą nie niepokoi, aczkolwiek droga do fontanny biegnie na południe, a tam każde niespodziewane spotkanie zdecyduje o losie obu ze stron. Ogarnia cię coraz większy niepokój. Dalej! Tamten szpic już się nie pojawi.
Krok za krokiem przez gruzowisko przedmieścia, aż czterysta metrów przed tobą wyłania się misa fontanny. Oto ostatnia inwestycja władz miasta, sprowadzony z Lipska wodotrysk napędzany bateriami słonecznymi. Bije zeń wciąż podświetlany słup wody, który wbrew prognozom centrum informacji turystycznej nie przyciągnął zbyt wielu dewizowych turystów. Ale prognozy nie przewidziały przecież także i tego, że tak szybko tych turystów zabraknie, prawda? Najważniejsze, że dzięki niemu okolica obfituje w świeżą wodę – to drogocenny płyn – za każdy łyk ryzykujesz przelew krwi.
W budce telefonicznej nieopodal budynku Poczty Polskiej ustanawiasz pierwszy przyczółek. Wokół wyłożonego kostką rynku ciągną się niskie pawilony o elewacji w tandetnie eklektycznym stylu. Bary i restauracje, kilka sklepów z ubraniami. Wiatr wieje wzdłuż chodnika prosto w twoją twarz; dobry wiatr.
Budka telefoniczna mieści dwa automaty: nowoczesny na karty i stary, zardzewiały, na żetony. Dla zabawy przykładasz do ucha słuchawkę, stroisz miny, międzymiastową poproszę. Tak się kiedyś zamawiało. Do Białegostoku. Albo do Gdańska. Ktoś za brudną szybką wykręcał numer, kręcił korbką, przekładał przewody. Trzeba było czekać przy wykładanej boazerią kabinie. Czekać na swoją kolej i czekać, by nikt nie ubiegł. Na łasce. Halo, halo, czy ktoś mnie słyszy, halo, odbiór, udajesz wojskowy dryl, ale wtem włos jeży ci się na karku, bo przez ułamek sekundy wydaje ci się, że na drugim krańcu linii ktoś także woła: halo, halo!
Co to jest?!
Odrzucasz słuchawkę jak oparzona. Na ebonicie ślady palców.
To nic…
To nic. Umysł płata figle.
To naprawdę nic.
Dla pewności zerwij kabel słuchawki. Dla pewności zrywasz kabel.
Poza tym skoncentruj się. Już czas.
Na ugiętych kolanach przemykasz pomiędzy fragmentami ludzkich szczątków na różnych etapach rozkładu. Zalega ich tu krocie. Kręci ci się w głowie. Rozpoznajesz kości udowe, przełamane wpół, o brzegach zaokrąglonych od niezliczonych języków, które poszukiwały w nich resztek szpiku. Paliczki rąk i nóg. Omijaj je ostrożnie, by nie zaklekotał żaden nieopatrznie nadepnięty gnat. Ponad tym wszystkim ogromne okna witryn kipią od niedoszłych wyprzedaży, mienią się szyldy przodujących firm ubezpieczeniowych. Ich emblematy niczym tajemnice, wypisane w sekretnych językach niespełnionych obietnic.
Kilka budynków czernieje złowieszczo. Te spłonęły doszczętnie w trakcie zamieszek po objęciu S. kwarantanną wojskową. Puste okiennice okala sadza, wszystkie odcienie i tony szarości. W jednym z takich wypalonych okien dostrzegasz ukradkowy błysk żółtych ślepi. Przełykasz ślinę, mocniej ściskasz drzewce obucha. Cokolwiek ci się stamtąd przyglądało, nie robiło tego z prostodusznej ciekawości, zbyt szybko ukryło się z powrotem w mroku.
Po psach na razie ani śladu. Ale nie wygląda to dobrze.
Oglądasz się za siebie i widzisz, że przeszłaś niemal połowę drogi. W oddali szumi fontanna. Zdrowy rozsądek walczy z wolą przetrwania. Tkwisz na środku ulicy na podobieństwo samotnego aktora na scenie. Żółte, złe ślepia. A może przywidziało ci się tylko? Nie, nie ma mowy o złudzeniu. Zbyt dużo ostatnio tych przywidzeń. Decyzja. Poprawiasz przewieszony przez ramię plecak. Zawracaj albo ryzykuj.
Ale bez wody ani rusz.
W takim razie przedstawienie czas zacząć. Biegnij! Stukają plastikowe butelki, głuchy stasimon. Skoro zaszłaś już tak daleko, nie ma mowy o odwrocie. I wtedy słoneczne promienie, które do tej pory zalewały wnętrze gogli, prześlizgują się nad twoją głową. A w każdym z okien, które minęłaś, niczym piekielne świętojańskie robaczki mienią się setki źrenic – brązowe, złośliwe, niebieskie ogniki – każda wlepiona w ciebie. Minister Defetyzmu miał rację. Są tu.
Biegnij!
Bez namysłu rzucasz się w stronę fontanny. Biegniesz najszybciej, jak potrafisz, To niespełna dwieście metrów; nie zwracasz uwagi na płomień, który zalewa ci piersi. Byle do głębokiej niecki fontanny, tam nie poddasz się łatwo – woda przy mechanizmie spustowym sięga powyżej pasa. Każdy pies, który będzie chciał dobrać ci się do skóry, zmuszony zostanie do pływania. Powolny i zawieszony w wodzie stanie się łatwym celem. Przynajmniej w teorii.
Zbliżasz się. Niespodziewanie ostre zęby chwytają spodnie. Ciągniesz obuchem wzdłuż uwięzionej nogi. Uderzenie łamie przednie łapy wychudłemu wilczarzowi. Kudłata sylwetka koziołkuje w bok, pies szoruje pyskiem po nierównym bruku. Skamle, krew zalewa mu gardło.
W chwili, w której docierasz do fontanny, walisz się prosto w niebieską wodę z ogromnym owczarkiem niemieckim na plecach. Nawet pod wodą pies nie daje za wygraną, szarpie skórzany kołnierz kurtki. Strach myśleć, co by się stało, gdyby zamknął szczęki na twoim karku. Ale pod wodą, mimo że brakuje powietrza, to ty masz przewagę. Gogle zapewniają doskonałą widoczność.
Łokciem atakujesz nos napastnika. Uderzasz dłońmi o dno i wybijasz się ku powierzchni. Pęka lusterko. Bierzesz psa pod siebie, wciskasz szeroki łeb między kolana. Krawędzią szkła tniesz po rozszerzonych ślepiach. Spod powiek owczarka buchają purpurowe strugi. Pies kona z gardłem zmiażdżonym pod twoim ciężkim butem, a ty, już ponad powierzchnią, wymierzasz kolejne ciosy, łamiesz płynące w twoim kierunku grzbiety. Woda gotuje się od niezliczonych łap. Wraz z wodą zalewa cię kryształowa pewność: nie masz najmniejszych szans.
Minuty, tylko tyle, mam przed sobą jeszcze kilka minut życia.
Szybki gogli parują, dostrzegasz zaledwie rozmazane kształty i cienie; plastik pozostaje przejrzysty jedynie w kilku punktach. Nasiąknięte spodnie i buty przygważdżają do dna. Misę fontanny obrasta kożuch zielonych glonów, ślizgasz się na nim. Obuch tnie powietrze ze świstem, bijesz na oślep w lewo i prawo – poszukiwanie celu mija się z celem, gdziekolwiek spadnie, natrafia na przeciwnika, lecz z każdą sekundą kolejne zamachy są coraz słabsze, zataczasz ramieniem coraz mniejsze łuki. Psy zbliżają się nieuchronnie.
Kątem oka zauważasz ogromnego rottweilera w pełnym pędzie. Twoje przeznaczenie. Czarne cielsko w locie przesadza brzeg fontanny. Atakuje z boku, w tych warunkach nie masz szans na miażdżącą kontrę, możesz tylko się modlić, że różowa kipiel, która się pod nim otworzy, zaskoczy go, że źle ocenił odległość i odbije od ciebie, a wtedy od razu pójdzie na dno.
Uginasz kolana, aby zamortyzować uderzenie. Przerażenie wypełnia uszy niczym kit. Nie słyszysz nic.
Uderzenie nie nadchodzi.
Czarna masa pełna kłów i mięśni wiotczeje niespodziewanie, parabola skoku zostaje złamana przez potworną siłę. Zwierzę skręca tuż przed twoim nosem i z plaskiem ląduje na ścianie poczty. Zastygasz, oniemiała. Na nadgarstku zaciskają się kolejne szczęki, wgryziony głęboko w rękawicę szary klin psiej mordy szarpie i drze. Mgła, zasnuwająca gogle, ostatecznie gęstnieje.
Wytłumaczenie tego, co się właśnie stało, przekracza możliwości logiki. Oto ludzka postać od niechcenia sięga do wnętrza fontanny i z niesłychaną lekkością wyławia, a następnie łamie wpół kolejnego czworonoga. Ból w przedramieniu wciąż wydaje się bardzo odległy, przechodzi cię nagły dreszcz.
Ratunek!
Nie wiesz, kto przyszedł ci na pomoc, ale szczerze mówiąc, nie obchodzi cię to. Najważniejsze, że pomoc w ogóle nadeszła. Nie jesteś sama! A więc twoje przeczucia spełniły się, ktoś powrócił do S.! Od nowa przepełnia cię chęć zadawania śmierci, wracają przytępione zmysły: na powrót rozbrzmiewa ostry plusk wody, charczenie głodnych kundli.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz