Rzadko czytam autorów polskiego science-fiction, a z twórczością Pawła Palińskiego w ogóle się jeszcze nie spotkałam, a zatem do lektury powieści "Polaroidy z zagłady" podeszłam bez żadnych konkretnych oczekiwań, ale też bez uprzedzeń. I od pierwszej strony była ona dla mnie ogromnym zaskoczeniem.
To historia inne niż te, o których zwykle się słyszy. Media niemalże faszerują nas obrazem świata, w którym żyją sami egoiści, a komputer zastąpił tradycyjne relacje międzyludzkie, ale prawda jest zupełnie inna. Kiedyś w Internecie pojawiło się twierdzenie głoszące: "nawet ludzie, którzy nie potrzebują innych ludzi, potrzebują ich, żeby móc demonstrować, jak bardzo ich nie potrzebują". Cytat jest dość zawiły, ale zawiera wiele prawdy, bo – czy tego chcemy, czy nie – obecność pozostałych istot jest nam niezbędna – może nawet nie tyle obecność, co poczucie obecności. Nawet teraz, kiedy siedzę przed komputerem i piszę ten tekst, jestem zależna od innych. Oczywiście zamknęłam drzwi do pokoju i każdą próbę wkroczenia do tego chwilowo wytworzonego mikrokosmosu, będę odbierała jako nikczemny zamach na moją wenę i działalność literacką, ale świadomość, że za drzwiami jest ktoś, z kim w każdej chwili mogę porozmawiać, przywraca tej sytuacji równowagę. Pewnie każdemu czasami przebiega przez głowę myśl: jakbym chciał, żeby ludzie zniknęli i dali mi spokój. To normalne, tylko ile ma trwać ten wspomniany spokój? Godzinę, pięć, dzień? Może nawet tydzień, ale raczej nie dłużej. Człowiek jest stworzeniem stadnym, nie bez powodu łączymy się w pary i nawiązujemy mniej lub bardziej trwałe relacje. Co by się stało, gdyby zatem jedno z takich życzeń się spełniło? O tym opowiada czytelnikom Paweł Paliński.
Główna bohaterka – Teresa Szulc nagle zostaje sama na świecie i nie jest to przenośnia, mająca oznaczać nagły zgon członków najbliższej rodziny czy poczucie emocjonalnego opuszczenia. Starsza kobieta zostaje dosłownie sama, a zatem jest jedynym człowiekiem żyjącym w S., Polsce i na Ziemi. Co postanawia zrobić? Walczyć o przetrwanie, bo – wbrew pozorom – nadal ma wrogów. Nie będę tutaj opowiadać o tym, kim lub czym są antagoniści w świecie pozbawionym jednostek ludzkich, ponieważ sam autor wyjaśnia to dopiero w połowie książki, a nie chciałabym zepsuć nikomu przyjemności czytania. Wspomnę za to, że wbrew powszechnemu rozumowaniu śmierć nie jest ani najgorszym, ani najbardziej przerażającym zakończeniem naszej egzystencji.
Powieść "Polaroidy z zagłady" to historia będąca odwrotnością powszechnych przekonań także pod względem podejścia do śmierci i przemijania. Autor staje naprzeciw szerzącemu się niczym wirus Ebola w Afryce, panującemu kultowi młodości i mody na odwlekanie śmierci. Nikt się, rzecz jasna, nie oszukuje, że może wygrać z czymś tak potężnym, ale kurczowo trzymamy się życia i walczymy z każdym, nawet najmniejszym przejawem nadchodzącej starości. Śmierć wiąże się niezmiennie z zakończeniem jedynego znanego nam etapu oraz niesie ze sobą ból po stracie i uczucie tęsknoty. Trudno jednak twierdzić, że Teresa opłakuje całą ludzkość, zwłaszcza że nie ma mowy o zgonie któregokolwiek z jej krewnych, a sama jest już panią po sześćdziesiątce. Na czym polega zatem jej główny problem? Na nagłej utracie poczucia normalności.
Człowiek przede wszystkim nie jest samowystarczalny. Tak, wiem, że to straszny truizm, ale sądzę jednocześnie, że skupieni na sobie nie zawsze zdajemy sobie z tego sprawę. Teresa musi się zmierzyć z wieloma problemami technicznymi takimi jak: zdobycie pożywienia, wody czy ogrzanie mieszkania. Zapewne usłyszę teraz, że wystarczy pójść do jakiegoś sklepu, bo skoro nie ma innych ludzi, to nikt też niczego nie pilnuje, i byłby to bardzo dobry pomysł, gdyby nie pewna drobna przeszkoda, a mianowicie wrogowie. Pani Szulc została co prawda ostatnim człowiekiem na Ziemi, ale nie ostatnim stworzeniem, a pewne kreatury nie są szczególnie przyjaźnie do niej nastawione. Odkrycie ich tożsamości pozostawię czytelnikom i dodam jeszcze tylko, że samotność jest zdecydowanie przereklamowana.
Problemy natury technicznej to tylko wierzchołek góry lodowej trudności czekających na emerytowaną nauczycielkę. Kobieta zaczyna bowiem tracić kontakt z rzeczywistością, sytuacja ją przerasta i przytłacza tak bardzo, że chwilami emocje zdecydowanie biorą górę nad rozumem. Przypomina sobie byłych uczniów oraz rozważa decyzje, których teraz by nie podjęła, choć – jak wiadomo – przeszłości i tak nie może zmienić. Książka bardziej skupia się na psychologii człowieka niż opisywaniu nowej rzeczywistości, a przedstawione okoliczności są jedynie bardzo dobrze pomyślanym pretekstem do rozpoczęcia rozważań. Jak na polonistkę przystało, muszę także wspomnieć o narracji, bo – trzeba to uczciwie oddać – autor odwalił kawał dobrej roboty. Powieść napisana jest w formie rozmowy, ale dość specyficznej, bo nie znamy rozmówców. Oczywiście jednym z nich jest Teresa Szulc, ale kto może być drugim w świecie, w którym zabrakło ludzi? Najpierw pomyślałam o narratorze, ale później przyszło mi do głowy, że dyskutuje właśnie Teresa. Rozmowa sama ze sobą to w końcu jakiś sposób na okiełznanie samotności, może nie najlepszy, ale zawsze jakiś.
"Polaroidy z zagłady" Pawła Palińskiego to zdecydowanie najbardziej nietypowa książka, jaką miałam okazję przeczytać. Przez pierwszych kilkadziesiąt stron właściwie nie mogłam się oderwać i choć później efekt nowości i świeżości przestał działać aż tak mocno, a tempo czytania odrobinę zmalało, to zdecydowanie warto było poświęcić czas na lekturę. Będąc uczciwą, muszę jednak zaznaczyć, że w powieści właściwie niewiele się dzieje, a rozgrywająca się akcja jest raczej tłem pokazywanym przy okazji opisywania przemyśleń i koniecznych działań bohaterki niż częścią centralną publikacji. Jeśli zatem liczycie na liczne zwroty akcji i zawiłości fabularne, będziecie rozczarowani.
Dziękujemy wydawnictwu Powergraph za dostarczenie egzemplarza recenzenckiego.
Komentarze
Dodaj komentarz