"Metro" z metra. Wzór znany. Łatwo dosztukować kolejny pasujący kawałek. Jest jak należy, po bożemu, zgodnie z kanonem. Ludowy pasiak utkany dla swoich, z potrzeby serca. Na sprzedaż, ale nie dla cepelii. Paleta barw tradycyjnie wąska. Dominuje czerń i czerwień, a w tle mnóstwo szarości. Mrok, krew i radioaktywny opad.
Uniwersum stworzone przez Dmitrija Głuchowskiego stało się swoistą franczyzą. Nowi autorzy wnoszą świeżość, ale największą popularnością cieszą się powieści, które nie odbiegają zbyt daleko od kanonicznego oryginału; świat po nuklearnej katastrofie, podziemia (najlepiej metra), zwalczające się społeczności oraz wyrazisty bohater.
Kolejna powieść Szymuna Wroczka doskonale wpisuje się w ten świat. Też metro, tyle że w jego cyklu petersburskie (stąd Piter), a nie moskiewskie. Ugrupowania i ideologie się różnią, ale nieustający konflikt jest stałą również tego podziemia. Ostateczne (?) starcie właśnie nadchodzi.