W trylogii „Madagaskar” bohaterem drugiego planu był elitarny oddział Pingwinów. Ktoś więc wpadł na pomysł, aby poświęcić im więcej czasu – i tak ulubieńcy widzów wylądowali w serialu telewizyjnym nadawanym na kanale Nickelodeon. Mimo że docelowymi odbiorcami były dzieci, to podobnie jak w przypadku wielu filmów animowanych, dorośli również dobrze się na nim bawili. Zakręcone przygody czwórki Pingwinów stanowiły źródło świetnego humoru, sarkazmu oraz odniesień do popkultury, których wyłapywanie okazało się całkiem przyjemne. Ponadto serial w istotny sposób wkraczał na arenę fantastyki. Epizody, choć rozgrywały się w realnym świecie (tj. naszej współczesności), nie raz opowiadały niezwykłe historie dotyczące kosmitów lub złych duchów uwięzionych w magicznych artefaktach... Sam jestem wielkim fanem produkcji i mogłem zrozumieć pobudki twórców planujących film. W końcu do kina wybraliby się wielbiciele „Pingwinów z Madagaskaru” oraz samego „Madagaskaru”, więc niebywały sukces komercyjny powinni mieć w kieszeni. Co mogło pójść nie tak?
Ludzie z DreamWorks zadają sobie pewnie identyczne pytanie, tylko już w formie czasu przeszłego. Coś nie wyszło – filmowe „Pingwiny z Madagaskaru” niby do tej pory przyniosły niezły zysk, ale nie umywa się on do zarobków poprzednich części serii. Ponadto można powiedzieć, iż za granicą widzowie zrównali niedoszły hit z ziemią, szczodrze obdarowując go negatywnymi opiniami i ocenami. Patrząc na zarys historii, trudno stwierdzić, że scenarzyści postawili na oryginalność. O ile serial bogaty był w najbardziej szalone pomysły (inwazje z kosmosu, zombie nie-zombie, żądne zemsty ślimaki, oficer z zamiarami złapania pingwinów za „stawianie się naturze”, zatrzymywania czasu), o tyle film okazuje się pod tym względem żebrakiem błagającym o uwagę swojego twórcy. Znikąd pojawia się geniusz zła, skrzywdzona w przeszłości ośmiornica, która uważa słodkie zwierzęta z Antarktydy za główną przyczynę nieszczęśliwego losu. Buduje więc tajemniczą maszynę, której zamierza użyć na każdym pingwinie na świecie, a przeszkodzić musi jej ekipa Skippera z (początkowo niechcianą) pomocą grupy Wiatru Północy.
Stanę tutaj w obronie „Pingwinów z Madagaskaru”, bo choć pomysł na produkcję nie wydaje się pociągający, to został wykonany na medal. Historia przypomina najlepsze filmy sensacyjne i zawiera w sobie szczyptę szpiegowskiego klimatu w stylu Bondów. Widz w trakcie pościgu za „złym” ma okazję podziwiać najsłynniejsze i wspaniale odwzorowane przez animatorów zakamarki naszego globu. Gdy tylko trafimy do Szanghaju bądź Rio De Janeiro, od razu czujemy różnicę w klimacie oraz barwnych szczegółach. Scenarzyści na tym nie poprzestają i akcję dopasowują do kultury poszczególnych narodów, dlatego przykładowo w Wenecji nie mogło zabraknąć obowiązkowej i emocjonującej przejażdżki gondolą. Droga do pokonania Dave'a, przeciwnika bohaterów, najeżona jest do tego dobrze wplecionymi nawiązaniami do popkultury oraz świetnym humorem sytuacyjnym. Z ciętych dialogów wylewa się ironia, malująca uśmiech na twarzy. Akcja przyjemnie gna do przodu, obraz zachwyca, czasami coś rozbawi do rozpuku... W którym więc miejscu twórcy produkcji zawiedli?
Ano w tym, że „Pingwiny z Madagaskaru” nie nawiązują do serialu, lecz trylogii „Madagaskar”. I tutaj tkwi pies pogrzebany, bo w nich Pingwiny pełniły rolę smacznej przystawki, a nie głównego dania. Ich charaktery nie zostały odpowiednio rozbudowane, przez co odbiorca, który nie miał styczności z przygodami ekipy Skippera na Nickelodeon, pamięta je zaledwie jako czarno-białe istoty udające tajnych agentów. Scenarzyści – zamiast zaczerpnąć sympatyczne i tworzone długi czas osobowości z serialu – oparli się jedynie na kinowych hitach i dodali do nich parę nowych pomysłów, które w przeważającej większości można zaliczyć do absolutnie nieudanych. Kowalski podsumowałby to jakoś tak: „strasznie natentegowali”... Bohaterem produkcji uczynili Szeregowego, pragnącego udowodnić, że jest cennym członkiem zespołu. Niech będzie, ale kto w serialu wykonywał najniebezpieczniejsze etapy misji „na ochotnika”? Kto ma asa w rękawie w postaci mocy urokliwości? Szeregowy. Oglądanie jego prób pokazania innym, iż potrafi być przydatny, momentami zakrawa o kicz (mało to podobnych motywów widzieliśmy?). Poza tym prowadzi do nieco zbyt ckliwych sytuacji. Sam Szeregowy to też nie ten Szeregowy... Brakuje mu barwnych szczegółów jak miłość do kucyków Pony oraz zabawna naiwność. Tutaj jest po prostu uroczy i niedoceniany. Tyle.
Plik wideo nie jest już dostępny.
A to tylko wierzchołek góry lodowej, na którym siedzi Skipper (współczuję mu niekomfortowej pozycji). Od pierwszych scen twórcy usilnie rysują go nie tyle na dowódcę pingwiniego oddziału, co na opiekuna przesadnie dbającego o wspomnianego Szeregowego. Nagle brakuje mu nieocenionego talentu do improwizowania w najbardziej beznadziejnych sytuacjach. To znaczy improwizuje, ale ze średnim efektem i bez wywierania oszałamiającego wrażenia na widzu. Kiedyś starannie układane i ocierające się o absurd plany działań, dzisiaj ocierają się o co innego – o badziewie. Być może dlatego, że mózg operacji (Kowalski) zaczął szwankować, również prezentując się bez dawnego polotu. Czyżby posłuchał wreszcie Skippera i przestał „mądrościować” oraz tworzyć kolejne wynalazki, które następnie obracały się przeciw niemu lub widowiskowo kończyły swój żywot wybuchając? Jednak Rico powinien być tym samym Rico... Niestety okazuje się trochę... zrównoważony psychicznie. Niełatwo doszukiwać się w nim dawnego zbzikowanego sadysty z wiecznym „kaboom!” na ustach oraz dziewczyną-lalką pod pachą. Nadal jest szalony, prawda, ale dość umiarkowanie. Sami oceńcie, czy zmiany w charakterach wypadają pozytywnie. Moim zdaniem odbierają Pingwinom znany z serialu magnetyzm, to „coś”, co sprawiało, że odcinki oglądało się kilkakrotnie z niewiele malejącym entuzjazmem.
Jak jest z pierwiastkiem fantastycznym? Pojawia się, aczkolwiek jestem daleki od zaganiania miłośników fantastyki do kina. Serial pod tym względem był o wiele lepszy, bardziej niezwykły i w niektórych epizodach znacznie szybciej odrzucał poczucie realności (nie żeby przygody gadających zwierząt były realne...). W filmie przez większość czasu rolę elementu nadnaturalnego pełni postać głównego złego, który jako JEDYNY w historii filmów i serialu też, z tego co się orientuję, potrafi komunikować się z ludźmi. Poza tym jego baza z mnóstwem dziwnych akcesoriów (na czele ze wspomnianą maszyną do robienia czegoś, nie powiem czego, biednym pingwinom) przypomina domek negatywnych gości z ambicjami zniszczenia świata. Zresztą niektóre gadżety Wiatru Północy też zahaczają o jakieś s-f... Więcej fantastyki otrzymujemy dopiero w finale, niemniej nadal polecałbym rozpoczęcie przygody z Pingwinami od serialu. Film stawiam wyżej od „Madagaskaru”, głównie z uwagi na humor, lecz obawiam się, że część widzów może zrazić się do ekipy Skippera, bo to produkcja Nickelodeon całkowicie zwalnia hamulce i oferuje fantastyczną zabawę.
Moją (i pewnie nie tylko) ulubioną postacią „Pingwinów z Madagaskaru” zawsze był król Julian. Niemożliwym jest niedarzenie szczerą sympatią lemura, z którego ust niby przypadkiem wydobywają się najzabawniejsze i najczęściej powtarzane przez fanów teksty. Narcystycznego i święcie przekonanego o własnej racji Juliana jednak zabrakło. Pojawia się dopiero w scenie po napisach (oczywiście wizualnie przypominając tego z filmu). Z jednej strony scenarzyści mogli go zepsuć kolejnymi kiepskimi modyfikacjami w charakterystyce, z drugiej mógłby on dodać całej historii jeszcze więcej kolorów i humoru. Już wyobrażam sobie tworzące się zwroty akcji spowodowane wyłącznie jego mieszaniem się w cudze sprawy... Natomiast trzeba twórcom oddać, że wykreowane nowe postacie stanowią olbrzymią zaletę. Konflikt między ekipą Skippera a Wiatrem Północy ogląda się z niekłamaną przyjemnością, a poszczególni członkowie tego ostatniego zostali obdarzeni kilkoma na tyle wyrazistymi cechami, że zapewne już zdobyli swoich pierwszych wielbicieli. Osobiście Utajnionego wspominam zdecydowanie lepiej niż resztę bohaterów! Jednak tutaj zasługa tkwi w aktorach podkładających głos. Benedict Cumberbatch (ten od Smauga i Sherlocka, jakby ktoś nie kojarzył) kradnie każdą scenę tradycyjnym brytyjskim akcentem przypominając sławnego Bonda. Pozostała część drużyny również, jeśli nie dostaje dużo ekranowego czasu, to po usłyszeniu jednego zdania z ich ust, wiemy, czego się po nich spodziewać. I to w sam raz wystarcza, aby Wiatr Północy był wymarzonym zastępstwem dla przyjaciół z zoo w Central Parku.
Wcale nie zapomniałem o głównym złym – ten, choć nieco oklepany, został znakomicie odegrany przez Johna Malkovicha. Doświadczony aktor doskonale balansuje głosem, decydując o tym, że mściwa ośmiornica będzie następną istotną zaletą produkcji. Oczywiście nie mogło obyć się bez prawienia morałów, lecz twórcy wspominają o nich prawie bezboleśnie. To znaczy: nikt nie będzie łapał się za głowę z powodu nadmiernej naiwności napotykanych w filmie przesłań. Klasycznie – współpracując, szybciej osiągnie się cel, w przeciwnym wypadku dojdzie tylko do chaosu; nie należy sądzić (Szeregowego) po pozorach – tego typu rzeczy. Żaden z nich nie zostaje podane zbyt inwazyjnie, ponieważ umiejętnie wpleciono je w fabułę. Tylko stosunek Skippera do Szeregowego czasami zgrzyta.
Wielu z was pewnie zastanawia się jednak nad jakością polskiej wersji „Pingwinów z Madagaskaru”. Serial jest powszechnie znany ze świetnie podłożonych głosów – jak ma się do niego film? Na początku trzeba zaznaczyć, że w obsadzie aktorskiej nie zaszły niepotrzebne rotacje, a tłumacze udanie wpletli w dialogi kilka porozumiewawczych mrugnięć okiem skierowanych do polskiego widza. Pingwini spin-off to jedna z tych produkcji, gdzie podobne modyfikacje są wręcz wskazane. Co najważniejsze, nie kłócą się z obrazem amerykańskich twórców, a niektóre zmienione teksty są całkiem zabawne (chociaż nie tak śmieszne jak w serialu). Niemniej oryginalna wersja filmu wypada po prostu lepiej. Zbyt genialnie zagrał Benedict Cumberbatch do spółki z Johnem Malkovichem oraz całą brygadą Wiatru Północy. Ponadto bohaterowie „Pingwinów z Madagaskaru” brzmią momentami zaskakująco nienaturalnie, szczególnie tyczy się to Szeregowego – jakby ktoś majstrował przy ich głosach... Wolę oryginał.
Kinowe „Pingwiny z Madagaskaru” dostarczają widzowi niemałej dawki rozrywki na bardzo dobrym poziomie. Co prawda film nie jest tak błyskotliwy i zabawny jak serial, ale wciąż w niewymuszony sposób powoduje napady śmiechu. Pingwiny zaś – nawet po lekkiej profanacji ich pełnych życia i absurdu osobowości – swoją obecnością potrafią zdziałać cuda, a do tego towarzyszą im (nowe) interesujące postacie, doskonale podłożone przez doświadczonych aktorów (Benedict Cumberbatch! W polskiej wersji trochę gorszy, ale wciąż znakomity Waldemar Barwiński). Spokojnie możecie zapoznać się z historią ekipy Skippera – bo to kolejna animacja bawiąca także starszych widzów. Nie oryginalna ani idealna, ale nadal warta zobaczenia.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz