Grim siedział bez ruchu w kucki na krawędzi dachu nad siódmym piętrem, czarne skrzydła uniósłszy wysoko nad głowę, i wpatrywał się w ulicę na dole. Szponami wczepił się w fasadę, jakby był jej częścią, a deszcz odbijał się od jego obsydianowego ciała tak samo, jak od ściany budynku pod nim. Można by pomyśleć, że tam w górze widać po prostu wielką, demoniczną rzeźbę i nawet najbardziej uważny obserwator nie zauważyłby obłoczków pary, wydobywających się przy każdym sapnięciu z kamiennych ust. Tej nocy jednak i tak nikt nie patrzył w gorę. Pojedynczy ludzie przemykali daleko w dole po asfalcie, a głowy mieli spuszczone, jakby chowali je przed świszczącymi mieczami.
Grim wcale się im nie dziwił. Nienawidził takiej pogody. Prawie dwieście lat temu przybył z Włoch do Paryża i wydawało mu się, że przywyknie kiedyś do deszczu, do wilgotnego klimatu, nisko wiszących chmur i wyjącego wiatru. Nigdy jednak mu się to nie udało, co więcej, było tylko coraz gorzej, a teraz, kiedy to przeklęte zadanie już od kilku godzin uniemożliwiało mu znalezienie sobie suchego schronienia, poczuł się nagle tak staro, jak nigdy dotąd. Zamrugał oczami, żeby strzepnąć krople deszczu z rzęs. Od jak dawna przesiadywał na rożnych dachach, całymi godzinami, całymi dniami, od jak dawna za nimi podążał? Nie wiedział dokładnie, ale wiedział na pewno, że za długo. A w dodatku miał wiele znacznie bardziej pasjonujących spraw do załatwienia. Na przykład sprawa z wampirami, które znowu wdały się w bezsensowne wojny klanowe z wilkołakami i wręcz prosiły się, żeby je przywołać do porządku. Albo ten zwariowany stukoduch, który od wielu dni przewieszał obrazy w Luwrze, aż miło, i którego nadal nie udało się złapać.
Grim parsknął cicho. Nie dlatego, żeby się specjalnie przejmował, że Mona Lisa nagle znajdzie się obok szyldu męskiej toalety albo że wampiry i wilkołaki porozbijają sobie czaszki – te śmieszne animozje między obydwoma klanami i tak już nikogo nie wywabiłyby spod ciepłego pieca, no chyba że był Gargulcem, odpowiedzialnym za bezpieczeństwo miasta. Ale takie działania w którymś momencie siłą rzeczy mogły zostać zauważone przez ludzi i tym samym zagrażały temu, co od stuleci niby ciężki płat materii rozciągało się nad kamiennymi zaułkami Paryża: zapomnieniu. Ludzie nie mieli pojęcia o istotach, które żyły wśród nich, a już na pewno nie o Gargulcach. Bo jedno, co Grim wiedział na pewno, to, to, że za nic nie mogą się dowiedzieć o jego istnieniu – nigdy. Tak stanowiło Kamienne Prawo. Niemniej jednak te sprawy stały się już w pewnym sensie rutyną.
Oczywiście, zawsze było to bardziej zajmujące niż jakieś naprawdę nudne zadanie, ale w najmniejszym nawet stopniu nie tak wymagające, jak ta inna historia – ta z morderstwami. Kamienną skórę Grima przebiegł dreszcz, kiedy o tym pomyślał. Bite trzy tygodnie temu do paryskiego świata cieni zawitała bezprzykładna groza. Do dzisiaj naliczono siedemnaście ofiar, każdą z nich zamordowano w bestialski sposób – choć wszystkie były potężnymi istotami. Dysponujący ogromną wiedzą magiczną Przemieniacze. Silne wilkołaki. Prastare wampiry. Wszystkie one zostały zgładzone pozornie bez żadnego wysiłku, jakkolwiek nie udało się stwierdzić istnienia jakiegoś stałego schematu. Jeden ze znalezionych wilkołaków był obdarty ze skory, z kolei jeden z wampirów został potraktowany tyloma kołkami, że wyglądał jak poduszeczka na igły, w dodatku żadnej z ofiar nic nie łączyło z pozostałymi. Pewne było tylko jedno: morderca musiał dysponować niewyobrażalną mocą, skoro zdołał pokonać te istoty.
Grim ściągnął brwi. Gdyby to jemu powierzono tę sprawę, dawno już byłoby po wszystkim, co do tego nie miał najmniejszych wątpliwości. Ale nie, dla niego zostawała zawsze najgorsza robota. Przesiadywał na dachach w deszczu, podczas gdy nędzne lizusy z otoczenia jego przełożonego, Mouriera, jak muchy ścierwojady krążyły wokół sprawy morderstw. Żałośni dyletanci do dziś niczego nie zdziałali, większość czasu marnując na przygotowaniach do śmiesznej ceremonii koronacyjnej króla, jakby nie było nic ważniejszego na świecie. Grim parsknął z pogardą.
Właśnie obnażył jeden ze szponów i wysunął go, tak że drobne odłamki cegieł spadły na ulicę, kiedy w budynku po drugiej stronie otworzyły się drzwi. Na ulicę buchnęła głośna muzyka, Grim poczuł woń alkoholu i papierosów. Skrzywił się z obrzydzeniem. Nigdy nie potrafi zrozumieć, jak ci ludzie mogą znieść własny odór. Trzej mężczyźni wyszli na zewnątrz, drzwi za nimi zatrzasnęły się. Grim ani drgnął. Przyglądał się, jak dwóch z nich poszło przed siebie chodnikiem i przywołało taksówkę. Trzeci został na miejscu, podniósł kołnierz marynarki i poczłapał w przeciwnym kierunku. Grim ani na jotę nie zmienił pozycji, ale i tak czuł każdą cząstką ciała, że w tym momencie jest tylko i wyłącznie sprężonym do skoku drapieżnikiem. Usłyszał odgłos zatrzaskujących się drzwi taksówki. W tym momencie rozpostarł skrzydła i bezgłośnie ponad dachami, poszybował za swoją ofiarą.
Kuląc ramiona, mężczyzna minął grupkę ludzi i skręcił w boczną uliczkę. Latarnia rzucała mrugające światło na porozrzucane niedopałki, stare gazety i puste butelki po piwie. Mężczyzna zatrzymał się, żeby zapalić papierosa. Był sam w zaułku, nie licząc kota, który krążył wokół metalowego pojemnika na śmieci w poszukiwaniu jedzenia.
Cień Grima przemknął po bruku, jego skrzydła przecinały powietrze. Ale mężczyzna zauważył go dopiero w momencie, kiedy kamienna dłoń Gargulca chwyciła go już za gardło. Pudełko papierosów upadło w kałużę. Mężczyzna wierzgał w panice nogami, ponieważ Gargulec uniósł go nad ziemię. Kiedy jego dłonie natrafiły na potężne szpony, przerażenie ścięło twarz mężczyzny w nieruchomą maskę strachu.
– Pokaż się – powiedział Grim dudniącym głosem. Wiedział, że już sam jego widok śmiertelnie ludzi przeraża. Mroczna sylwetka, w zasadzie ludzka, kamienna twarz z ukośną blizną nad prawym okiem, szponiaste dłonie i stopy… Przez pierwszą krotką chwilę mógł się wydawać ogromnej postury człowiekiem, o sięgających ramion smolistych włosach, ale wielkie skrzydła uzmysławiałby najbardziej nawet tępemu śmiertelnikowi, że w najlepszym wypadku ma do czynienia z aniołem – aniołem z cienia i mroku. Ale najstraszniejszy ze wszystkiego był jego głos. Brzmiał jak pękanie wielkich skał i chociaż Grim starał się, jak mógł, żeby mówić spokojnie, człowiek, tak jak inni do tej pory zamarł z przerażenia.
Z tym, że teraz nie rozmawiał z człowiekiem.
– Pokaż się – powtórzył Grim. – Chyba że się boisz.
Z gardła człowieka wydobyło się zwierzęce stęknięcie, jednocześnie jego twarz wykrzywiła się w złośliwą maskę. Skora na całym ciele skurczyła się, jakby starzała się w błyskawicznym tempie, wargi cofnęły się, odsłaniając ostre jak igły, czarne zęby. Grim wyczuwał demona, który zagnieździł się w ciele tego śmiertelnika jak szczur w zwłokach. Potem zmieniły się oczy i Grim go zobaczył: źrenice rozszerzyły się, strzępiąc się na brzegach i rozlewały się po białkach oczu jak atrament po świeżym prześcieradle. A z tej ciemności biła ku Grimowi nienawiść.
Uśmiechnął się. Za każdym razem fascynowało go, w jak spektakularny sposób demony panują nad ludzkimi ciałami. Usta człowieka wykrzywiły się teraz, uniesione wargi posiniały, z kącików ust pociekła ślina. W stronę Grima poleciały ciężkie, kleiste słowa i ten typowy odór zgniłych jaj, jaki wydychają ludzie opętani przez demona. Grim odsunął od siebie zwiotczałe ciało.
– No i proszę, jednak tu jesteś – stwierdził. – Wiem, wiem, dla takiego pasożyta jak ty, to musi być wielka pokusa, tak bezczelnie zagnieździć się w tym ciele i wysysać je do ostatniej kropelki, kiedy ci się żywnie spodoba. Ale zgodnie z paragrafem 337 KG nie wolno ci przebywać w ciele gospodarza dłużej, niż to niezbędne. A ty już od siedmiu dni wysysasz życie z tego osobnika, wcześniej wysławszy w zaświaty dwóch innych. Jest to przestępstwo, za które grozi kara 800 lat Diamentowego Ognia. Czy przyznajesz się do winy?
Diamentowy Ogień był to dość nieprzyjemny rodzaj kary. Normalnie demony unikały diamentów, jak ludzie unikają ognia, ponieważ jeśli za bardzo się do nich zbliżyły, ich ciała przeszywały potężne wiązki energii. Nierzadko prowadziło to do zajęcia się ogniem, zawsze jednak wiązało z gwałtownym bólem. Grim nie był więc zaskoczony, kiedy demon zamiast odpowiedzi rzucił mu jakąś obelgę po węgiersku. Zabrzmiało to tak, jakby siłą wykorzystał w tym celu struny głosowe człowieka – jak dziecko, które dobrało się do skrzypiec i wściekle jeździ smykiem po strunach.
Grim westchnął. A czegoż tu się spodziewać? Intelektualnej wymiany zdań? W końcu miał przed sobą zwykłego holoklita, jak ustalili szypułkoocy z gargulcowej ekipy dochodzeniowej, po oględzinach jego ostatnich dwóch ofiar. Holoklici był to gatunek bardzo słabych demonów – zwłaszcza jeśli idzie o sferę umysłową. Uśmiechnął się więc nieco zniecierpliwiony:
– Jeśli już…
Więcej powiedzieć nie zdążył. Poczuł tylko, jak ciało człowieka spręża się w sobie, a demon z nadzwyczajną prędkością wyślizguje się z jego szponów, waląc go z całej siły w pierś. W następnej chwili Grim był już w powietrzu, po czym ze zgrzytem wylądował w metalowym kontenerze na śmieci. Szukający tam pożywienia kot czmychnął, prychając wściekle, w nozdrza Grima uderzył piekielny odór ludzkich odpadków. Wypuścił z płuc powietrze. Holoklit… akurat! – pomyślał. Ten osobnik był jednym z najsilniejszych demonów, z jakimi kiedykolwiek miał do czynienia, może nawet Phy, a już na pewno co najmniej Ifrir. Ech, ci głupkowaci szypułkoocy, nigdy się nie nauczą właściwie przetwarzać informacji! Byli niemal tak samo beznadziejni jak ludzie – nawet oczy mieli poza głową, nie mówiąc o mózgu!
Wpatrywał się w demona, który stał pośrodku zaułka z zamglonym, żądnym krwi spojrzeniem, jakie mają tylko ogarnięci szaleństwem nieumarli.
– Ty cholerny draniu! – wyrzucił z siebie dudniącym głosem Grim. Metal zazgrzytał pod nim, kiedy się podnosił. Jego ciało pozostawiło całkiem zgrabny odcisk w kontenerze i to łącznie ze szponami. Ciężkim krokiem wszedł w światło latarni. Szponiaste stopy, które nigdy nie zdołały przywyknąć do obuwia, zgrzytały po asfalcie.
– Skoro już masz zamiar mówić po węgiersku – kontynuował, zupełnie jakby nie było tego przerywnika z kontenerem na śmieci – to przynajmniej rob to jak należy. Nieprawidłowo wymawiasz „r”!
I zademonstrował, jak należy to robić właściwie, posyłając tamtemu wiązkę wyszukanych wyzwisk, zawierających tę głoskę. Odniosło to spodziewany skutek.
– Ty głupi kamienny móżdżku – wysyczał demon, wykrzywiając usta człowieka w grymasie złośliwego uśmiechu. – Kim jesteś, że ośmielasz się mi rozkazywać. Wiem, wiem – twój lud wygrał bitwę pod Pragą, ową bitwę, która niemal doszczętnie zniszczyła nas, demony i całą ziemię zabarwiła na czarno krwią poległych wampirów. Zwyciężyliście, zagarnęliście całą władzę nad Światem Cieni. Ale to było dawno temu. Czasy się zmieniły. Spójrzcie na siebie! Spójrzcie, co się z wami stało! Nawet ich się boicie, wy wszyscy!
Gwałtownym ruchem uderzył się w pierś, pozostawiając na skórze człowieka krwawe zadrapania.
Grim nie okazał cienia emocji. Ciało człowieka było tylko cienką powłoką, skrywającą mrok, drżącym pęcherzem, wypełnionym cuchnącą zgnilizną. Mimo wszystko jednak ciało to było podatne na zranienia – a jego zadaniem było je chronić.
– Wy i ten wasz idiotyczny KG – zaskrzeczał demon. – Kodeks Gargulców, koń by się uśmiał! Ile już ma stron? Czy macie już przepis regulujący kwestię dłubania w nosie?
Tu wybuchnął przeraźliwym śmiechem.
Grim głośno wypuścił powietrze z płuc.
– Przynajmniej mamy nosy, żeby w nich dłubać, w przeciwieństwie do was. To naprawdę musi być żałosne, przez całe nieśmiertelne życie tułać się po lepkich ludzkich ciałach, tylko po to, żeby od czasu do czasu podrapać się w tyłek!
Demon zacisnął zęby. Przez ludzkie ciało przeszedł dygot, kiedy pochylał się do przodu.
– Ach, no przecież, zapomniałem – wysyczał złowrogo. – Rozmawiam z Gargulcem, kimś nieomylnym… Ale jednak jest pewien błąd w waszej… egzystencji! – To ostatnie słowo wymówił przeciągając zgłoski, tak że przypominało syczenie węża. – Wcale nie jesteście lepsi od nas. Prawda, że się nie mylę? Bo wy kradniecie im sny, cóż za akt odwagi! – Demon wypluł kawałek cuchnącego śluzu. – Kryjcie się dalej w cieniu, potężni władcy nocy! Wszystko ze strachu, ze strachu, ze strachu!
Grim poczuł, jak jego szpony zaciskają się w pięści, że aż chrupnęło mu w stawach.
– Ty kreaturo ciemności – powiedział cicho. – Jeszcze dzisiaj w nocy odpowiesz za swoje czyny. Już ja się o to postaram.
Wymamrotał słowa zaklęcia i poczuł, jak ogień toruje sobie drogę w jego ciele. Z trzaskiem dotarł do prawej pięści. Buchnęły z niej czarne płomienie. Oczy Grima zmieniły się w rozżarzone węgle. Krople deszczu z sykiem wyparowywały w zetknięciu z jego ciałem, tworząc obłoczki pary, przypominające małe duszki. Demon wbił w niego spojrzenie i w jego oczach pojawiło się coś jak błysk uznania. Grim usłyszał formułkę, którą demon wycedził przez ostre zęby. Z palców człowieka z metalicznym chrzęstem wyrosły ostre jak brzytwy szpony. Na zapadniętej skórze pojawiły się ognie klątwy. Demon z wrzaskiem uniósł się w powietrze. Na krotką chwilę czas się zatrzymał. Deszcz wokół nich stężał, płomienie przestały migotać, nawet chmury pędzące po niebie niby strzępy ubrań, zastygły w bezruchu. Potem chwila pękła i demon runął z góry na Grima.
Grim odskoczył, ale zrobił to zbyt wolno. Szpony demona trafiły go w policzek. Po twarzy płynęła mu krew. W następnej chwili poczuł, że noga demona trafia go w brzuch. Z głuchym stęknięciem wylądował na bruku. A niech to, szybki jest. Zamroczony, widział niewyraźną postać, unoszącą się nad nim w powietrzu. Coś jaskrawego wystrzeliło w stronę Grima i trafiło go w twarz. Ogień Klątwy. W następnej chwili uliczka zniknęła, a on sam znalazł się w morzu płomieni. Wgryzały się w nagą skórę jego torsu, sięgały spodni i płaszcza, próbowały wypalić mu oczy. Czuł, jakby tysiące miniaturowych ostrzy obdzierało go ze skory, ale najgorsze w tym wszystkim były głosy. Ogień śpiewał, wołał go, odbierał mu rozum. Grim widział w płomieniach twarze, ludzkie dzieci stały w niewielkiej odległości, śmiały się i machały ku niemu.
Przez krotką chwilę pragnął tylko jednego: podejść do nich, natychmiast, obojętne, co miałoby się z nim stać. Ale była to tylko krotka chwila. Jest przecież Gargulcem, do wszystkich diabłów, i nie pozwoli sobie odebrać rozumu, a już na pewno nie jakiemuś demonowi przybłędzie w cuchnącym zaułku. Odwrócił się i wsparł dłonie na chłodnym bruku. Bez najmniejszego drgnienia znosił ukąszenia płomieni, które przygasały i przygasały, aż wreszcie został po nich tylko cuchnący dym.
Grim miał zamknięte oczy, dym mącił mu zmysły. Czuł jak demon, pewny zwycięstwa, lekką stopą wskoczył mu na pierś, ostre szpony dotknęły jego twarzy, na wargach poczuł jego lepki oddech, który wślizgiwał mu się do krtani, przygotowując drogę dla swego pana. Najwyraźniej demon chciał się w nim zagnieździć! Co on sobie wyobraża?! Grimm gwałtownie otworzył oczy, w których ciągle czaił się płomień. Demon zmartwiał, w jego oczach malowało się przerażenie.
– Jak ty to… – wyjąkał. – Wytrzymałeś Ognie Klątwy! Nikt tego dotąd…
Grim uśmiechnął się mrocznie.
– W takim razie mów do mnie Nikt – powiedział cicho.
Skoczył na równe nogi, błyskawicznie wyciągnął przed siebie płomienistą pięść i złapał demona za gardło. Zdecydowanym ruchem wydarł jego rozżarzone do czerwoności ciało z ciała człowieka. Ludzkie ciało bezgłośnie upadło na ziemię. Grim patrzył w spaloną, pozbawioną ust twarz. Z obrzydzeniem stwierdził, że pod skorą coś się rusza, coś jakby nogi pająka, wypychające ją od środka. Demon chciał krzyknąć, ale z jego krtani wydobyło się tylko skrzeczenie. W zetknięciu z powietrzem jego połyskująca krwiście skora zmieniała barwę, z sykiem tworzyły się na niej bąble. Dygocąc, demon wypowiedział zaklęcie i zaraz potem jego ciało pokryła szara warstwa, pomarszczona i szorstka jak skora bardzo starych żółwi. Grim wyjął coś z kieszeni. Zbliżył diament do oczu demona, który na ten widok o mało nie stracił przytomności z przerażenia.
– Nie! – wycharczał, usiłując dosięgnąć Grima szponami, co nie zrobiło na nim żadnego wrażenia.
– Podaj mi swoją rangę – zażądał Grim i przyłożył diament do czoła demona. Skora pod diamentem spłonęła, zmieniając barwę na czarną, demon wrzasnął przenikliwie. Grim odsunął diament, pozwalając demonowi dojść do siebie.
– Drugi stopień, siódmy krąg, Phy – wyrzęził demon.
Grim aż sapnął. No proszę, dobrze przeczuwał. Co za partacze z tych szypułkookich!
Demon spojrzał na niego. Przez moment w jego wzroku widać było smutek.
– Ech, wy, Gargulce – wyszeptał głosem, w którym po raz pierwszy nie czuło się nienawiści. – Kiedyś spiżowe Anioły, bohaterowie o kamiennych skrzydłach. Co się z wami stało? Teraz jesteście tak samo na straconej pozycji, jak i my.
Zanim Grim zdążył cokolwiek odpowiedzieć, głowa demona odskoczyła w tył, przez skórę przebiły się ostro zakończone pajęcze nogi. Krew lała się po twarzy demona. Coś przedzierało się przez szczękę, Grim zobaczył czarne stworzenia, które z szelestem rzuciły się na rozerwane mięso. Z ciała demona wydobył się przeraźliwy chrzęst i w jednej chwili zwiotczało w szponach Grima. Z szumem zapłonęły zielone płomienie pozbawionych kontroli Ogni Klątwy. Grim szybko rzucił ciało demona na ziemię i patrzył, jak ogień pochłania pustą powłokę. Wydawało mu się, że na koniec wydała z siebie westchnienie, ale równie dobrze mógł to być obłąkańczy, przeklęty śmiech z ciemności.
Cholerni gliniarze, na co wy sobie pozwalacie, to jest bezprawne pozbawienie wolności, nie możecie mnie tak... Drzwi zatrzasnęły się z cichym kliknięciem, ucinając wrzaski pijaka, którego dwóch policjantów prowadziło właśnie korytarzem.
Mia założyła ręce na piersi. Już bity kwadrans siedziała w pokoju z tym pucołowatym policjantem, czekając, aż przestanie rozmawiać przez telefon. Jak dotąd nie zamienił z nią ani słowa. Bezustannie otwierał i zamykał pudełeczko z pieczątką – klik-klak, klik-klak, klik-klak – i rzucał jej niechętne spojrzenia. Najwyraźniej wyrwała go z urzędniczego letargu. A przecież ona też potrafiła sobie wyobrazić ciekawsze zajęcie niż wysiadywanie w środku nocy na skrzypiącym plastikowym krześle na komisariacie policji. Spojrzała ukradkiem na zegarek. Nie miała już za wiele czasu. Musiała stąd zniknąć, najlepiej od razu. Policjant jednak nie spuszczał jej z oka. Brakowało tylko, żeby zaświecił jej w oczy biurową lampą, jakby była nie wiadomo jak groźnym przestępcą. A przecież nic nie zrobiła… no, prawie nic.
Z ciężkim westchnieniem policjant odłożył słuchawkę, rozprostował ramiona, jakby od dawna nie ruszał się z miejsca (co zresztą było prawdą) i pochylił się nad leżącą na biurku kartką.
– No, no – powiedział. – Bardzo ciekawe.
Mia potrafiła sobie wyobrazić co najmniej z pięćdziesiąt rzeczy ciekawszych od tego, co było napisane na tej małej karteczce, ale powstrzymała się przed zgryźliwą uwagą.
– A więc mamy włamanie – stwierdził policjant. Pomachał w powietrzu karteczką i po raz pierwszy spojrzał Mii prosto w twarz. Miał bezbarwne oczy, w których czaiła się nieskrywana złośliwa satysfakcja.
Mia bez wysiłku wytrzymała jego spojrzenie i powiedziała cicho, ale dobitnie:
– Nieprawda.
Policjant uśmiechnął się, zupełnie jakby spodziewał się takiej właśnie reakcji.
– No to jak w twoim świecie nazywa się niedozwolone wejście na teren cmentarza? Po co to w ogóle zrobiłaś? Zamarzyła ci się czarna msza, czy jak?
Mia sapnęła głośno.
– Nie, chciałam tylko odkopać czaszkę Foucault i sprzedać ją w internecie.
Przez moment twarz policjanta przebiegł jakby skurcz, ale ostatecznie zdecydował, że nie da się sprowokować, więc mówił dalej:
– A więc czego szukałaś na cmentarzu?
Mia uśmiechnęła się niewinnie.
– Przysnęło mi się tuż przed zamknięciem bramy i… i…
Policjant zaśmiał się krotko i ostro.
– Przysnęło ci się, oczywiście. Mamy koniec października, a panienka zasypia sobie jak gdyby nigdy nic na cmentarzu. Głupia sprawa, ale jakoś nie wierzę w ani jedno twoje słowo.
Mia nie odezwała się ani słowem. Jedyną głupią sprawą było to, że przypałętali się ci ochroniarze ze swoim kundlem. Normalnie sprawdzali cmentarz tuż po zamknięciu, a potem znikali. Zostawali tylko nocni stróże, a tych z łatwością dawało się wyprowadzić w pole. Ale akurat dzisiaj ochroniarze musieli się zagadać ze stróżami i przez to przyłapali Mię na jej późnej wizycie – po raz pierwszy od pięciu lat. Twarz jej spochmurniała, co policjant najwyraźniej przypisał działaniu swoich słow. Z zadowoleniem kiwnął głową.
– Włamanie to nie jest już drobne wykroczenie – zaczął ją pouczać. – Grożą za to surowe kary, zobaczysz, czym to się dla ciebie skończy, zapewniam. Zwłaszcza jeśli się okaże, że są jakieś zniszczenia. To, co mówiłem o czarnych mszach, nie jest bynajmniej wyssane z palca, rozumiesz? Mieliśmy już takie przypadki i to całkiem niedawno. Ale ty oczywiście twierdzisz, że nie miałaś z tym nic wspólnego?
Mia westchnęła ciężko.
– No tak, tak, oczywiście. Czarne ciuchy, czarne paznokcie, wiadomo od razu, że należy mnie traktować tak, jakbym już obcięła jakiemuś kogutowi głowę, zgadza się?
Policjant zmierzył ją wzrokiem. Na jego twarzy malował się kompletny brak akceptacji, chociaż akurat dzisiaj Mia wcale nie zwracała specjalnie uwagi wyglądem. Miała wysokie sznurowane buty, czarną sukienkę z długim rękawem i swój kloszardowo-westernowy płaszcz – był skrojony po wojskowemu i miał dwie głębokie kieszenie, w których można było pomieścić najróżniejsze rzeczy i dlatego Mia tak go właśnie nazywała. Nie była przesadnie umalowana, nosiła tylko trzy srebrne pierścionki. Ogólnie więc nie było powodu, żeby zaraz wznosić brwi aż do nasady włosów.
Policjant oczywiście był przeciwnego zdania.
– A co my tu mamy? – Policjant sięgnął po torebkę Mii, która leżała obok niego na biurku, i odwrócił ją do góry nogami. Wysypały się z niej różnokolorowe kredki, kawałki kredy i piórka, zaśmiecając wypucowany do połysku blat. Mia skrzywiła się, kiedy sięgnął po jej blok rysunkowy. Z ironiczną miną policjant zaczął go przeglądać, potem podniósł wzrok i po raz kolejny otaksował jej ubranie.
– Córa mroku, która rysuje komiksy… Czegoś takiego w życiu jeszcze nie widziałem – stwierdził.
Mia aż sapnęła.
– Cholerne szufladkowanie – mruknęła pod nosem z nadzieją, że zrobiła to wystarczająco głośno, żeby ją usłyszał. Policjant jednak tylko westchnął i zaczął coś wklepywać do komputera.
Mia przewróciła oczami. No, pięknie, metoda pisania jednopalcowego. W ten sposób przesiedzi tu do białego rana. Zaczęła kręcić się niespokojnie na krześle. Cóż, przynajmniej nie jest tu sama. Słyszała walenie w ścianę, poleciał stek wyzwisk.
– Teraz spiszemy protokół – westchnął policjant z taką rezygnacją, jakby czekało go zejście do piekieł w celu ratowania świata.
– Jak się nazywasz?
Mia skrzywiła się niechętnie. Jeszcze i to.
– Mia Lavie – odpowiedziała cicho.
Policjant skinął głową i już się wydawało, że tym razem jakoś się jej upiecze. Ale w następnej chwili znieruchomiał i sięgnął po pudełeczko z pieczątką – klik-klak.
– Czy jesteś może spokrewniona z tym malarzem? Nazywał się…
– Lucas Lavie, tak, to mój ojciec.
Policjant popatrzył na nią. Nieomal słyszała, jak w jego głowie otwiera się i zamyka kolejna szufladka.
– No tak, dużej klasy artysta – powiedział, powracając wzrokiem do ekranu. – A więc jesteś jego córką. Nie znam się za bardzo na sztuce, znaczy na malarstwie, i w ogóle, ale jego obrazów nie da się nie zauważyć. Niektóre były moim zdaniem nawet całkiem zajmujące, na przykład ten niebieski z tymi twarzami…
Mia oparła głowę o ścianę. Pewne rzeczy nie zmienią się nigdy.
– Szkoda, że w którymś momencie sfiksował – ciągnął policjant, ale jego głos docierał do niej jak przez mgłę. Mało spała poprzedniej nocy i była skonana jak pies. – Zaczął mieć jakieś omamy, prawda? Tak przynajmniej pisali w gazecie. Czy on przypadkiem nie… z broni myśliwskiej…? – Przyłożył sobie palec do skroni i wykonał gest, jakby naciskał spust.
– To był pistolet Walther P38 kaliber 9 milimetrów.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz